Specyficzne poczucie humoru, intelektualne zabawy konwencją i stylem. I bohaterowie: nierzadko kompletni idioci albo typy spod ciemnej gwiazy. Czy tak się pisze bestsellery? Jemu się udaje. Eduardo Mendoza, jeden z najpoczytniejszych hiszpańskich pisarzy, opowiada nam o sobie, książkach i samotności.
Zaledwie kilka miesięcy temu polską premierę miała „Wyspa niesłychana”, a już w księgarniach pojawia się kolejna jego powieść „Prześwietny raport kapitana Dosa”. W Hiszpanii na spotkaniach z czytelnikami potrafi za jednym zamachem rozdać 600 autografów. Do Krakowa przyjechał nie tylko na premierę książki, ale i na zaproszenie Instytutu Cervantesa, gdzie od niedawna działa biblioteka imienia Eduardo Mendozy. Spotykamy się dzień później, właśnie w instytucie. Pisarz lekko przygarbiony, siada tyłem do przeszklonych drzwi z nadrukiem: jego naturalnej wielkości podobizną z tym samym łagodnym uśmiechem. Człowiek, który w swoich książkach bywa bezlitosny dla bohaterów, na żywo prezentuje maniery angielskiego dżentelmena.
Słyszałam, że bardzo lubi pan wywiady. To rzadkie, a przynajmniej rzadko ktoś się do tego przyznaje.
Słucham uważnie pytań dziennikarzy. Na co zwracają uwagę, jak odbierają moje książki. Takie rozmowy to dla mnie rozrywka. Jako pisarz prowadzę na co dzień nudne życie.
Nudne?! Wręczają panu nagrody, spotyka się pan z czytelnikami, pojawia się w telewizji, otwiera biblioteki. To mało?
Wszystko, o czym pani mówi, dzieje się w moim życiu incydentalnie i trwa krótko. Na co dzień mam ten sam ustalony rytm dnia i nic w nim nie zmieniam.
Jaki to rytm?
Budzę się zawsze o tej samej godzinie – 7.30. Muszę zjeść śniadanie, poczytać gazety, dopiero wtedy siadam do pracy. Piszę najpierw ręcznie, bazgrzę po rękopisie markerami. W przerwach między pisaniem mam tak dużo wolnego czasu, że sporo gotuję. Mieszkam w Barcelonie, w cichej okolicy, niedaleko pięknego ogrodu miejskiego i wybrzeża, chodzę codziennie na pobliski targ. Przy okazji mam styczność z ludźmi. To dla mnie ważne, bo samotność jest esencją mojego zawodu. Lekarz porozmawia z kolegami na dyżurze, urzędnik za biurkiem obgada kogoś z innym urzędnikiem. A ja? Mogę co najwyżej pogawędzić z zaprzyjaźnionymi paniami sprzedającymi na targu ryby i warzywa.
Nie od razu został pan pisarzem. Miał pan inne pomysły na życie.
Długo byłem przekonany, że z pisania nie da się żyć. Moje myślenie nie było zresztą zupełnie pozbawione sensu. Kiedy byłem bardzo młody, pod koniec lat 50. i w latach 60., niewielu pisarzy utrzymywało się z pisania. Może gdzieś za granicą tak, na pewno w Stanach było lepiej, ale nie w Hiszpanii rządzonej przez generała Franco, zbiurokratyzowanej do granic absurdu. Nie ukrywam też, że chciałem dobrze żyć, jeść pyszne potrawy, kupić sobie auto. Wybrałem więc studia prawnicze. A jednak pierwsze próby pisania podjąłem bardzo wcześnie. Słałem opowiadania do gazet, na konkursy. Z marnym skutkiem, pierwszej kompletnej książki w ogóle nie chcieli mi wydać. Pamiętam ją dobrze. Historia o chłopaku i dziewczynie, którzy się w sobie zakochują. Trochę dramatu, trochę komedii. Jedyną kopię wspomnianego dzieła musiałem szczęśliwie utracić podczas którejś z moich przeprowadzek.
A co z tamtą historią miłosną? Pisał pan o sobie?
Absolutnie nie. Nigdy nie umieszczam wątków autobiograficznych w swoich książkach.
Dlaczego?
Opisałem pani, jak żyję, jest pani pewna, że przeczytałaby pani powieść, w której tak niewiele się dzieje?
W pańskim życiu coś się jednak działo. Na przykład wtedy, gdy wyjechał pan do Nowego Jorku jako tłumacz przy ONZ.
Tak naprawdę wyjechałem, żeby móc pisać. Kiedy w Barcelonie zacząłem pracę w kancelarii prawniczej, szybko zorientowałem się, że mam okropnie dużo obowiązków,
że nie mam czasu na nic innego. Znałem trochę angielski, bo jeszcze na studiach mieszkałem jakiś czas w Londynie.
Możliwość pracy dla ONZ była dla mnie wybawieniem. W dodatku w Nowym Jorku, który był w tamtym czasie pępkiem świata. Uwielbiałem to miasto, zostałem tam 11 lat. To w Nowym Jorku rodziły się trendy w muzyce, literaturze, w modzie. To tam działo się wszystko, co ważne. Wystarczyło przejść się na krótki spacer, a zaraz mijał cię ktoś znany, same kultowe postacie. A wie pani, że przez pewien czas żyłem zaledwie 100 metrów od miejsca, gdzie mieszkał i gdzie został zabity John Lennon? Dosłownie za rogiem, w pobliżu Central Parku. Byłem zresztą w domu, kiedy padły strzały, których w ogóle nie było słychać. Dziś mogę sobie tylko snuć fantazje, że spoglądam przez okno i jestem naocznym świadkiem zabójstwa Lennona.
Atmosfera Nowego Jorku natchnęła pana do napisania i wydania debiutanckiej powieści?
Zawsze powtarzam, że te 11 lat było najlepszą wprawką pisarską, dużo lepszą niż czytanie i naśladowanie moich literackich mistrzów we wczesnej młodości. Nie chodzi już nawet o Nowym Jork. Jako tłumacz jeździłem dużo po świecie, byłem w najbardziej niezwykłych zakątkach globu. Tłumaczyłem głównie z angielskiego i francuskiego na hiszpański. Pracowałem na żywym języku, zbierając różne kawałki informacji i słów. Scalałem je i nadawałem im sens, szlifowałem zdania.
Pan mówi o języku, a ja słyszałam niesamowite opowieści o osobach, które pan w tamtym czasie poznał.
Nie zapomnę towarzysza Mao i pozostałych dygnitarzy z Chińskiej Republiki Ludowej. Kopcili jak kominy, odpalając jednego papierosa od drugiego. Byłem obecny na naradach z afrykańskimi dyktatorami, pamiętam też Breżniewa z jego niesamowicie gęstymi brwiami. Był czarujący.
Chyba nie jestem sobie w stanie wyobrazić czarującego Breżniewa.
Chodzi mi o pewien specyficzny rodzaj czaru. Taki, jaki można zaobserwować tylko u ludzi naprawdę wpływowych, tych z najwyższych szczebli władzy. My, tłumacze, byliśmy szarymi myszkami, cieniami ludzi, dla których pracowaliśmy. Drobni politycy czy dyplomaci tak nas właśnie traktowali. Ale nie ci, którzy naprawdę mieli władzę. Oni potrafili cię zagadnąć, nawet zapamiętać twoje nazwisko. Sprawiali wrażenie, jakby byli zaabsorbowani każdym twoim słowem. Nietrudno było ulec ich urokowi. Taki był Breżniew, Reagan, taka była Margaret Thatcher.
Dlaczego zdecydował się pan wrócić do Hiszpanii?
Pewnie była we mnie jakaś tęsknota, może bardziej do samej Barcelony, gdzie się wychowałem. Mój ojciec pochodził z północy kraju, ale matka była Katalonką. W domu mówiło się w dwóch językach, choć z pisaniem po katalońsku do dzisiaj u mnie krucho, udało mi się wydać tylko katalońską sztukę, z prozą raczej nie dałbym sobie rady. Ale wtedy, na początku lat 80., wróciłem przede wszystkim z dwóch powodów.
Po pierwsze, w czasie mojej nieobecności Hiszpania bardzo się zmieniła. Upadł reżim Franco, miałem wrażenie, że umyka mi coś ważnego. Poza tym byłem w związku, urodził się mój pierwszy syn. Manhattan, gdzie wtedy mieszkałem, był fantastyczny dla kawalera, ale – proszę mi wierzyć – absolutnie nie był odpowiednim miejscem dla małego dziecka. Zabawne, bo mój dorosły syn, który pracuje teraz w branży filmowej, i tak wybrał Nowy Jork. Mieszka tam na stałe.
Za to akcja bardzo wielu pana książek rozgrywa się w Barcelonie. Czy to wyraz miłości do rodzinnego miasta? Co prawda nie wiem, czy można mówić o miłości, skoro tak często opisuje pan stolicę Katalonii jako wyjątkowo paskudne miejsce.
To nie sprawa miłości ani nienawiści do miejsca. W książkach traktuję Barcelonę jak jednego z bohaterów, staram się jak najlepiej oddać jej charakter. Barcelona dziś i ta sprzed trzech, czterech dekad to dwa różne światy. Oczywiście to miasto z piękną historią, z latami świetności, ale ja zapamiętałem je jako miejsce bez klimatu, który by je w jakiś szczególny sposób określał. Chodzi mi o wyraźny rys, silną osobowość, jaką ma choćby Wenecja czy Londyn. Barcelona z mojej przeszłości była raczej prowincjonalna, z okolicami doprawdy koszmarnymi. Na własne oczy widziałem, jak przez lata się zmienia. Staje się modna, zyskuje charakter. Mam bardzo wyraźny stosunek do Barcelony, nawet jeśli nie zawsze łaskawy.
Mało łaskawy bywa pan również dla swoich rodaków. Czytałam pańskie ostatnie wypowiedzi dla hiszpańskich gazet. Na temat zbiorowej odpowiedzialności za kryzys gospodarczy. Używa pan mocnych słów…
Nie wiem, czy poza granicami mojego kraju mówi się o tym, jak zapaść w gospodarce odbija się na naszym codziennym życiu. Sytuacja jest naprawdę poważna. Leczenie w państwowych ośrodkach staje się niemożliwe, ludziom mówi się: „Nie możemy już pana dalej leczyć, bo szpital nie ma na to środków, teraz płaci pan sam za siebie albo proszę wracać do domu”. Dochodzi do takich sytuacji. I oczywiście, że my sami jesteśmy temu winni! Ta hiszpańska gigantomania! Muzea, opery, monumentalne urzędy stawiane często na wyrost za zbyt duże pieniądze. Idź z Hiszpanem na obiad, na pewno za ciebie zapłaci. Mamy gest! Kupowaliśmy sobie jachty, podróżowaliśmy po świecie. Żyliśmy tak przez lata, mimo że nigdy nie byliśmy bogatym krajem. Teraz przyszedł czas na otrzeźwienie. Nie mamy pieniędzy na edukację naszych dzieci. To nasza wina. Nasza i polityków, których w porę nie było stać na cięcia, bo są populistami i tchórzami. Jestem w Polsce nie pierwszy raz, wydaje mi się, że u was wygląda to trochę inaczej.
Polaków i Hiszpanów na pewno łączy słabość do pana książek. Pamiętam, że nawet polski wydawca, sprowadzając wiele lat temu do naszego kraju pana powieści, nie spodziewał się aż takiego sukcesu…
Sam jestem zdziwiony. Niektóre odniesienia i kody, którymi się posługuję, są zrozumiałe jedynie dla Hiszpanów, są i takie, które „złapią” tylko Katalończycy. Chwała tłumaczom.
W Polsce swoją premierę ma teraz „Prześwietny raport kapitana Dosa”. Powie pan o nim kilka słów?
„Raport…” był (tak jak wcześniej „Brak wiadomości od Gurba”) drukowany w odcinkach w dzienniku „El País”. To lekka literatura z gatunku science fiction.
Z humorem w stylu „Oliwkowego labiryntu” i innych części najsłynniejszej chyba pana trylogii o lumpowatym detektywie?
Może panią zaskoczę, ale moim zdaniem ta opowieść, choć niepozbawiona komizmu, jest bardzo smutna. To historia ludzi wyrzuconych poza nawias społeczeństwa, wygnańców, którzy podróżują statkiem kosmicznym po galaktyce. Kapitan ma za zadanie wywieźć ich na odległą planetę. Nie wiedzą, że tak naprawdę są skazani na dryfowanie po wszechświecie bez żadnego celu. Pisałem tę historię w naprawdę kiepskim dla mnie okresie. Może stąd tyle w niej smutku.
Jest pan przywiązany do swoich książek?
Przeżywam kilka etapów. Kiedy zaczynam powieść, tęsknię, żeby napisać kolejny jej kawałek, ale po jakimś czasie zaczyna mnie nudzić. Wkrótce marzę już tylko o tym, żeby się wreszcie skończyła, opuściła mój dom i przeszła w ręce kogoś innego. Po premierze zapominam o niej zupełnie. Nigdy nie czytam swoich książek po raz drugi. Raz spróbowałem i okrutnie się zawiodłem.