Niech mi pani wybaczy. Przepraszam, że zamieniłam pani podróż w piekło.
Próbując poskromić oniemiałość, zatrzymuję się myślami przy jednym słowie: "piekło". Konduktorka, która zadręczała mnie przez dziewięć godzin podróży od Timiszoary do Bukaresztu, używała słowa "inferno", a nie swojskiego "iadul". Powiało literaturą, a mi zaraz przyszło do głowy znękanie bohaterów Dostojewskiego, ich psychiczne rozchwianie, wściekłość i wylewność, i to nieustanne falowanie uczuć, od wielkiej nienawiści do miłości.
Rzadko myślę o Rumunach jako o ludziach agresywnych. Powiedzenie "asta e" - "tak już jest", kwintesencja rumuńskiej bierności i bezradności, słyszę na ulicy równie często jak "dzień dobry". Teraz jednakowoż mam do czynienia z przypadkiem szczególnym: konduktorkę ogarnęła malownicza furia, gdy zobaczyła, że pakuję się do pociągu z rowerem (co nie jest przecież zabronione), a jej ręce zaraz podniosły się do góry jak drapieżne ptaki, które zatoczyły łuki nad jej głową i niebezpiecznie zbliżyły się do mojej twarzy. Chłopak o aparycji szemranej, który kręcił się między przedziałami, zapytał po angielsku, czy może mi jakoś pomóc, i – o nie, tego chamstwa już było konduktorce za wiele.
- Masz bilet? Masz za co go kupić? - po czym rozległo się wycie: To won stąd!
Gdyby coś takiego przydarzyło mi się w Polsce, pewnie by mnie ogarnęła wzmożona nerwowość, ale w Rumunii czuję, jakbym chodziła na szczudłach z niewidzialną lornetką. Wszystko wydaje mi się najpierw interesujące, a dopiero potem straszne. Serce podeszło mi tu do gardła tylko trzy razy: kiedy bezdomny próbował uderzyć mnie pięścią w twarz, za co na moich oczach pobili go policjanci, kiedy napadła mnie sfora psów i musiałam krzyczeć jak wściekłe zwierzę, żeby je odpędzić, i kiedy uświadomiłam sobie, że taksówkarz, który jedzie przez Bukareszt niemal sto na godzinę, rozpędza się tak, bo raz po raz zasypia za kierownicą. Aha, i jeszcze kiedy wyciągałam pijanego spod kół pociągu stojącego na Gara de Nord (i gdy po chwili znowu wturlał się pod wagon). Patrząc na konduktorkę, uświadomiłam sobie, że pierwszy raz widzę tak agresywną Rumunkę. Która, na dodatek, nie daje się przekupić. Prawdopodobnie jedyna taka konduktorka w Rumunii.
Ho ho, co za postać, myślę. Ho ho.
Lecz wszystko co złe dopiero czeka za winklem, zacierając rączki. Na dworcu kasjerka nie chciała sprzedać mi biletu na rower, twierdząc, że w tym temacie muszę dogadać się z konduktorem. Tymczasem pani władza, która stoi przede mną, wykrzykuje: "Nie rozumiesz co do ciebie mówię! Tam masz iść z tym cholernym rowerem! Jesteś głupia czy nienormalna? Po jaką cholerę szlajasz się z tym po Rumunii"- i wali ręką w kierownicę. W takich warunkach trudno zmienić temat, że potrzebuję kupić bilet na rower.
Godzinę później konduktorka pojawia się znowu, tym razem w wydaniu "duma, godność i pogarda", i żąda 30 lei za przewóz roweru. To jakieś 30 złotych. Rzecz w tym, że jak Rumunia długa i szeroka, "biletul pentru bibicleta" kosztuje 10 lei.
Mówię, że tyle właśnie mogę zapłacić, nie więcej.
W takim razie pani jedzie dalej, a rower wysiada na następnej stacji, znajduje rozwiązanie konduktorka. I zaczyna powoływać się na losowo wybrane przepisy, że rower to piętnaście kilo, a pociąg jedzie więcej niż czterysta kilometrów, i dlatego ona uznaje, że trzydzieści lei to cena adekwatna za przyjemność przewiezienia roweru. Koniec końców stanie przy rowerze dziewięć godzin w wąskim przejściu koło kibla kosztuje mnie sto dwadzieścia pięć lei, czyli jakieś sto dwadzieścia złotych.
Dzwonię po polskich i rumuńskich znajomych z pytaniem jak żyć, kiedy świat jest taki niedoskonały, czy płacić tej interesującej, choć - jak by nie było - szalonej kobiecie pieniądze, które podśmierdują łapówką, i słyszę za każdym razem: "asta e", co się będziesz chandryczyć z psychopatką, trzydzieści złotych w łapę, to i tak jest promocja jak na realia rumuńskie.
Ale w wagonie i na korytarzu panuje poruszenie, ludzie dookoła czują, że dzieje się niesprawiedliwość i próbują w moim imieniu pertraktować z konduktorką. Najbardziej aktywny jegomość, który co i rusz mnie przekonuje, że mimo wszystko Rumunia to piękny kraj "si totul e fain", chwilę później, złapany na paleniu w przejściu, zostanie ukarany mandatem przez policjantów, których sprowadziła kolejarska bogini zemsty.
Płacę te cholerne trzydzieści lei i biorę kwit, ale lojalnie ją uprzedzam, że się odwołam i opiszę ze szczegółami okoliczności podróży. Konduktorka wzrusza ramionami.
Pół godziny później – znowu jest.
Coś chce dopisać do kwitu za rower.
Godzinę później krąży, przystaje przy rowerze, podnosi z ziemi książkę, którą położyłam obok, kartkuje, szalenie jest książką zainteresowana. (Nomen omen rzecz nosi tytuł "Calatorie in Romania", czyli "Podróż przez Rumunię".) Instynkt samozachowawczy każe mi podziwiać widoki za oknem.
Stoję przy rowerze, ale ludzie z przedziału nawołują, żebym do nich przyszła, że nic się temu miłemu rowerowi nie stanie, a oni mają ser, salami i pomidory, i chcą się podzielić w ramach pocieszenia. I kiedy jemy, zachwalając walory ziemi rumuńskiej, która rodzi takie wspaniałe dobra, przychodzi konduktorka, żeby wytłumaczyć, że ona już wie, dlaczego zapłaciłam trzydzieści lei a nie dziesięć - bo wypisała mi kwit w pociągu.
Tłumaczę, że w kasie kasjerka nie chciała mi sprzedać biletu. Przy okazji wspominam okoliczności naszego pierwszego spotkania, że na mój widok tak machała rękami, jak by chciała mnie pobić, i że nigdy w Rumunii nie spotkałam się z taką agresją (na potrzeby chwili kłamliwie pomijam incydent z bezdomnym).
Ludzie z przedziału zakrzykują nas, wołając do konduktorki: "Ty oszustko, nie masz wstydu! Jaka to hańba dla Rumunii! Idź do diabła ze swoimi przepisami". Ewakuuje się więc konduktorka, rycząc ze złością: "Przyjemnej podróży".
Potem jest już tylko seria wizyt i przeprosin.
Pierwsze: że zamieniła moją podróż w piekło.
Kolejne, dwie godziny później, to także próba autoanalizy psychologicznej. Że faktycznie, bywa agresywna. Podnosi głos. Rumunia to trudny kraj. Wszyscy dookoła to zwierzęta, czy pani to widzi? Ale my jesteśmy ludźmi (w sensie ona i ja, obydwie posiadamy luksus bycia człowiekiem).
Może pani jest z Dostojewskiego, a może z Czechowa, ale niech już pani sobie pójdzie, myślę. A do mojego przedziału raz po raz wsiadają ludzie. Na przykład trzej panowie z Craiowej, którym opowiadam historię biletu. Wydają się zakłopotani.
- No, wzięła łapówkę, ludzka rzecz. Zdarza się – mówi jeden.
- A pewnie że się zdarza – wtóruje drugi.
- My to dobrze znamy – tłumaczy trzeci. - Też pracujemy na kolei.
Kiedy mężczyźni wysiadają, konduktorka wsadza łeb do przedziału, że tak właśnie sobie przechodziła obok i przeprasza. Nawet ją rozumiem, bo mi też strasznie się nudzi. Na szczęście wkrótce znowu wchodzi kilka osób i wszyscy chętnie oddają się rozmowie.
- Domnisoara, ten kraj to zgnilizna, wszystko jest tu zepsute do szpiku kości! - przekonuje mnie jowialny pan po czterdziestce. - Pani musiała dać łapówkę trzydzieści lei, żeby przewieźć rower, a ja dałem konduktorce w łapę i jadę za dwadzieścia lei. Co mi się pani dziwi, jak zarabiam osiemset pięćdziesiąt lei. Jeśli w tym pociągu dziesięć osób kupiło bilet w kasie na dworcu, to jest dobrze. Ten kraj to gnój, ludzie żyją tylko dlatego, bo każdy każdego okrada! O, ja okradam tę panią, pani tego pana, a pan mnie. Wszyscy kiwają głowami. No przecież wiadomo, że jadą bez biletu.
- Asta e! - wykrzykuje młoda dziewczyna, która słyszy nas doskonale, choć ma słuchawki Ipoda na uszach.
- No co zrobić, taka jest rumuńska mentalność – mówi staruszek pod oknem.
- Czym się pan zajmuje? - pytam pana od zgnilizny.
- Jestem policjantem!
Ciemna noc, księżyc w pełni, przez otwarte okno niesie się zapach ziemi, siana i krów. Zbliżamy się do Bukaresztu. Pociąg ma pół godziny opóźnienia, ale w miłym towarzystwie dziewięć godzin mija jak z bicza strzelił. Jeszcze na pożegnanie pojawia się konduktorka.
- Przepraszam za wszystko – oznajmia, uśmiechając się przyjaźnie. Wydaje się tak samo zadowolona, jak wtedy, gdy wypisywała kwit.