Za niewielkie pieniądze nakręcił duży film – jego „Utrata równowagi” podejmuje temat przemocy psychicznej w środowiskach artystycznych. Z wielkim zapałem prowadzi najmniejsze kino w Polsce – do warszawskiego Amondo zjeżdża widownia z całego kraju. O to, jak robi się filmy, które są autentycznym, niewykalkulowanym krzykiem, pytamy 31-letniego i już wielokrotnie nagrodzonego reżysera Korka Bojanowskiego.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 10/2025.
Angelika Kucińska: Kto rządzi na planie?
Korek Bojanowski: Raczej „co”. Rządzi spokój. Po drugie: poczucie bezpieczeństwa. I po trzecie: świadomość, że wszyscy grają do jednej bramki. Czy wniesie to na plan jedna osoba? Na pewno nie. Wszyscy muszą całkowicie zaangażować się w projekt, by stworzyć taką atmosferę, którą pozwoli twórczo pchać sprawy do przodu. To jest ta siła, która powinna dominować podczas pracy nad filmem. Zwłaszcza że na planie łatwo o konflikt, to wręcz naturalne, że jakiś się pojawi. Zawsze jest za mało czasu i za dużo pracy. Stres nie pomaga, a chodzi o to, by mieć do siebie pełne zaufanie. Trzeba wierzyć, że każda z zaangażowanych osób chce jak najlepiej dla projektu. Działamy wspólnie.
Potrafisz rozwiązywać konflikty?
Na pewno ich nie prowokuję. Nie zachowuję się, jakbym miał coś komuś do udowodnienia. Nie przepycham się. Jeśli sam czegoś nie wiem albo widzę, że ktoś inny ma lepszy pomysł, to dlaczego miałbym z tego nie czerpać? Jestem otwarty, nie forsuję swoich racji. Nie twierdzę, że wszystko wiem lepiej, bo jestem reżyserem. To byłoby absurdalne. Przecież film to praca w teamie złożonym z bardzo kreatywnych osób. Staram się też nie przynosić na plan emocji z życia prywatnego. Tu przebywamy ze sobą w dużej bliskości, moje emocje spoza planu mogłyby udzielić się innym i wpłynąć na pracę, więc to ważne, by przychodzić z dobrą energią.
Czasem konflikt bywa twórczy.
Jasne, były takie relacje w historii kina, które potwierdzały, że konflikt można wykorzystać artystycznie. Werner Herzog i Klaus Kinski. Między nimi bardzo iskrzyło, ciągle się kłócili. Ale o tym, co sprawdza się u mnie, mogę mówić z doświadczenia pracy nad „Utratą równowagi”. Wiedziałem, że ten plan musi być świetnie przygotowany, mieliśmy niewiele dni zdjęciowych. Musieliśmy pracować w spokoju. Każdy powinien znać swoje zadania. Nie było czasu na konflikty. Czytałem ostatnio w książce „The Jaws Log” o filmie „Szczęki”, że mieli założonych 50 dni zdjęciowych, a skończyli na ponad 150…
Luksusowo.
My ze względu na budżet musieliśmy zamknąć się w 18 dniach. Nawet nieplanowane kilka godzin dokrętki to już była duża sprawa. Takie prowokacyjne szukanie alternatywnych rozwiązań przez twórczy konflikt w naszym przypadku nie wchodziło w grę.
Oczywiście, że chciałabym, żeby wszyscy dostawali na film dokładnie tyle pieniędzy, ile potrzebują, ale też przyznam, że jestem fanką programu z mikrobudżetami na pierwszy film, bo przyniósł nam „Ostatniego komersa” Dawida Nickela, „Ultima Thule” Klaudiusza Chrostowskiego i właśnie twoją „Utratę równowagi”. Ograniczenia budżetowe działają bardzo stymulująco.
Historia kina zna masę wielkich filmów, które powstały za małe pieniądze. Wręcz uważam, że właśnie tak trzeba debiutować i w ogóle w taki sposób kręcić filmy, bo jeśli nie możesz mieć wszystkiego ot tak, to musisz uruchomić kreatywność. A film kocha kreatywne rozwiązania, są zaskakujące, nieprzewidywalne i często po prostu lepsze. Można wielką inscenizację zamienić na coś kameralnego, ale bardziej błyskotliwego.
(Fot. Aga Bilska)
Zaczęłam naszą rozmowę od pytania, kto rządzi na planie, bo reprezentujesz nowe myślenie o pracy przy filmie. W twoim pokoleniu już nie obowiązują te dawne, sztywne hierarchie.
Filmy zawsze powstawały dzięki zaangażowaniu i pracy wielu osób. Mam po prostu wrażenie, że wcześniej ta praca nie była w takim stopniu dostrzegana, a teraz wreszcie zaczynamy o niej mówić. Film to spotkanie w bardzo określonych okolicznościach, z tego spotkania rodzi się energia. Chciałbym, żeby ludzie, z którymi pracuję, ufali mi. Żeby wierzyli w decyzje, które podejmuję, i w moje metody działania, żeby czuli się ze mną komfortowo. I tak samo chciałbym pracować z ludźmi, którym ufam. Czasem zbierasz na planie najlepsze osoby na rynku, a filmowi brakuje ducha. Do „Utraty równowagi” zaangażowaliśmy w większości debiutantów i debiutantki, wierząc, że dobre filmy powstają dzięki zaangażowaniu i pasji. Nie muszą być perfekcyjne. Chodzi o to, żeby były szczere i prawdziwe. Kiedy dla wszystkich projekt jest tak samo ważny, hierarchia się zaciera.
Jak reżyser zdobywa zaufanie ekipy?
Pokazując, że nie chodzi na skróty. Nie oczekuję, że ktoś wszystko zrobi za mnie. Jak trzeba nosić lampy, to noszę lampy. Jak trzeba pojechać po coś na drugi koniec miasta, to jadę. Myślę też, że ekipa doceniała pobudki, z jakich powstaje film, i z tego powodu wierzyła w niego. Wszyscy wiedzieliśmy, że nie opowiadamy tej historii z kalkulacji, a niestety dziś sporo rzeczy tak powstaje.
Dawniej nawet produkcje nastawione na zysk były mniej cyniczne. Weźmy jakiś dowolny stary tytuł klasy B. Wszystko wtedy było robione z pasją, z zajawki, nawet jeśli za malutkie pieniądze, to z gigantyczną ambicją. Zróbmy wielki film o gumowym potworze z laguny… I to było szczere. Dziś tej szczerości jest w kinie mniej, ale jeśli reżyser ją w sobie ma, ekipa mu zaufa.
Czytaj także: Lekcje intymności. Rozmowa z Katarzyną Szustow, koordynatorką scen intymnych na planach filmowych
W rozmowach o „Utracie równowagi” przeważał temat przemocy i nadużyć, do których może dojść na planie filmowym czy w teatrze, a z kolei ty podkreślasz, że przede wszystkim chciałeś zrobić film o tym, jak gasną marzenia.
Patrzyłem na znajomych, którzy wchodzili w dorosłość, i przypominałem sobie, jak jeszcze pięć, sześć lat wcześniej – gdy zaczynali studia – byli pełni marzeń i mieli wielkie plany na życie. I nagle te marzenia i plany znikały. Nie mogłem tego zrozumieć. Zastanawiałem się, co takiego się wydarzyło. Przecież byli na dobrej drodze. I nie mam na myśli wyłącznie kierunków artystycznych, choć to bardzo specyficzne środowisko, gdzie dobrze widać, co może przeszkodzić młodej osobie i sprawić, że jej marzenia gasną.
Czytaj także: Czy Maja z filmu „Utrata równowagi” jest ofiarą? O swoich najnowszych rolach oraz pasji do aktorstwa opowiada Nel Kaczmarek
A nie na tym właśnie polega dorastanie?
Oczywiście, że rozczarowanie światem jest wpisane w ten etap życia i ten konkretny element dorastania mnie interesował. Wybrałem na bohaterów i bohaterki filmu studentów i studentki ostatniego roku aktorstwa, bo oni czują rozczarowanie jeszcze silniej. Marzenia o aktorstwie w większości przypadków rodzą się bardzo wcześnie. Występujesz w przedstawieniach szkolnych, bierzesz udział w konkursach recytatorskich w podstawówce. Dostanie się na studia, na które jest tak ogromna konkurencja, wydaje się obietnicą – pewnego rodzaju gwarantem, że będziemy się spełniać. W szkole pracujesz w dużej fizycznej i psychicznej bliskości z innymi ludźmi z roku, ale też z prowadzącymi. A profesor jest autorytetem, osobą, która często spełniła się w zawodzie, o którym marzysz. Naiwnie wierzysz, że otworzy przed tobą ten świat.
Musisz mu zaufać…
I jesteś kompletnie obnażona, więc bardzo wystawiona na każdy atak.
(Fot. Aga Bilska)
„Utrata równowagi” nie jest kinem reakcyjnym, bo film wszedł do kin kilka lat po tym, jak przez media przetaczała się dyskusja o przemocy w szkołach artystycznych, ale na pewno jest ważnym post scriptum.
Zanim ten temat pojawił się w mediach społecznościowych, a potem w prasie, funkcjonował w towarzystwie w formie anegdot. Mam wielu znajomych, którzy studiowali aktorstwo i często przy piwie ktoś opowiadał trochę w tonie żartu, że prowadzący rzucił czymś w studentów, a prowadząca paliła papierosy i wyzywała. To wręcz podnosiło rangę szkoły. Aktorstwo urastało do kierunku, który naprawdę trudno skończyć.
Przez 70 lat tak sobie wszyscy powtarzali. Ale ciężkie studia, ale ciężki zawód, ale oni są przetyrani. Aż jedna z absolwentek wyznała, że studia skończyły się u niej traumą i potrzebowała wielu lat terapii. „Utrata równowagi” nie jest bezpośrednim komentarzem, ale wiele osób potraktowało nasz film jako pretekst do sprawdzenia, ile się zmieniło.
Ile?
Kiedyś przemoc była jawna, bezkarna i oczywista. Dziś część profesorów i profesorek dalej nie rozumie, dlaczego była potrzebna zmiana, a niektórzy wręcz wykorzystują niezgodę na przekroczenia w cyniczny, manipulacyjny sposób. „Nie chcecie, to nie będę was dotykał, ale zobaczymy, jak na tym wyjdziecie i czy czegokolwiek się nauczycie”. Nastąpił wstrząs, przeszliśmy z jednej skrajności w drugą i teraz trzeba zaczekać, aż ten przechył się wyprostuje.
A wracając do gasnących marzeń, twoje też zgasły po drodze?
Studiowałem reżyserię w Paryżu, skończyłem studia licencjackie i mając 21 lat, wróciłem do Polski. Nikogo nie znałem, nikt nie znał mnie. Przez myśl by mi nie przeszło, żeby wtedy nazwać się reżyserem. Musiałem co chwilę na nowo rozpalać w sobie marzenie o robieniu filmów, bo nawet jak już wejdziesz na tę ścieżkę, to ciągle się potykasz, ciągle coś ci nie wychodzi – więc ważne, żeby się nie poddawać. Może dlatego jestem tak emocjonalnie związany z bohaterką mojego filmu, bo mam świadomość, ile kosztuje wytrwanie w marzeniu.
(Fot. Aga Bilska)
Dlaczego Paryż?
Marzyłem o Stanach Zjednoczonych, ale to było kompletnie poza zasięgiem. Mój ojciec studiował we Francji w latach 80., miał znajomych, u których mogłem zamieszkać. Paryż był łatwiejszy do zrealizowania, więc tu skończyłem szkołę, ale amerykańską [śmiech].
Nie chciałeś zostać?
Spośród osób, które kończyły te same studia, mało kto został i tworzy na miejscu. Francuski rynek filmowy jest bardzo hermetyczny.
A samo miasto polubiłeś?
Znam Paryż lepiej niż niektórzy paryżanie, bo studiując, dorabiałem jako fotograf. Robiłem zdjęcia dla aplikacji turystycznej, z którą można zwiedzać miasto śladami artystów, którzy tu żyli. Hemingwaya. Piaf. Oscara Wilde’a. Jeździłem po Paryżu rowerem i robiłem zdjęcia miejsc, w których mieszkali, tworzyli, spędzali czas.
Kiedy zakochałeś się w kinie?
Ojciec znał się z dystrybutorami, którzy wprowadzali filmy do kin. Od małego chodziliśmy na premiery do dawnego kina Capitol w Warszawie. „Doktor Dolittle”, „Mulan”, „Król Lew 2”. Kiedy miałem osiem lat, zobaczyłem „Harry’ego Pottera i kamień filozoficzny”. Byłem na tym filmie pięć razy. Magia. Wtedy pomyślałem, że chciałbym być częścią tego świata. W podstawówce nagrywałem domową kamerą jakieś amatorskie produkcje – głównie próbowałem odtwarzać sceny z filmów, które znałem. W liceum imienia Kochanowskiego wybrałem profil teatralny. Założyliśmy swoją trupę, robiliśmy przedstawienia. To był początek marzeń o własnym filmie.
(Fot. Aga Bilska)
Jakie kino chcesz robić?
„Utrata równowagi” była krzykiem. Powstała z potrzeby wyrzucenia z siebie silnych emocji, niezgody na konkretne sytuacje. Wciąż mam w sobie taką potrzebę i sporo do wyrzucenia. Pewnie z czasem zacznę robić filmy z większym dystansem…
Kolejny film też będzie o wchodzeniu w dorosłość. Chcę robić kino szczere, które porusza, prowokuje do myślenia, ale nie przynosi jednoznacznych odpowiedzi. Nie jestem wprawionym filmowcem, więc kręcę filmy tak, jak czuję, z trzewi, ale sam lubię też kino, które jest autotematyczne.
Kocham historię kina i wszystko, co wniosły do filmu poprzednie pokolenia, dlatego chciałbym bawić się gatunkami, formą filmową, która jest przecież potężnym narzędziem dającym ogrom możliwości. Kino to magia. Możesz zatopić się w innym świecie, towarzyszyć z bliska bohaterom, czuć razem z nimi.
To potężne medium, które potrafi wzbudzić strach, wzruszyć, rozbawić, uczyć. Nic nie działa tak w pełni na emocje jak kino.
(Fot. Aga Bilska)
Kochasz kino, robisz kino i prowadzisz kino. Amondo, najmniejsze w Polsce.
Po powrocie z Paryża nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Jeździłem po Warszawie z wydrukowanym CV i zostawiałem je w różnych miejscach. I tak trafiłem na Amondo, gdzie poznałem między innymi Pawła Tarasiewicza, reżysera i operatora, z którym do dzisiaj pracuję i się przyjaźnię. Amondo było wtedy jedną trzecią tego, czym jest teraz. Sala kinowa służyła głównie do prywatnych projekcji, w czasie których szukaliśmy inspiracji, oglądaliśmy zapomniane filmy z różnych zakątków świata i rozmawialiśmy. Z czasem grono oglądających powiększało się. Zaprzyjaźnieni twórcy zaczęli tu robić prywatne projekcje swoich filmów. I tak się zaczęło kręcić. Dziś jest regularny repertuar, spotkania z twórcami, dyskusje wokół filmów, cykle tematyczne. Wokół Amondo zawiązała się społeczność. Ludzie, którzy przychodzili jako zajawkowicze albo pracowali w kinie, dzisiaj studiują kierunki filmowe lub spełniają się jako krytycy w największych portalach filmowych. Sława najmniejszego kina w Polsce roznosi się. Czasem odwiedzają nas goście, którzy mówią, że przyjechali do Warszawy tylko po to, żeby przyjść do Amondo.
Ale co to w ogóle znaczy: najmniejsze kino w Polsce? Ile osób mieści się w sali?
W dużej 25, w małej 20. No i jest jeszcze sala VHS, gdzie na telewizorze można oglądać filmy ze starych kaset. Zbieramy te taśmy z Pawłem od lat.
Jakieś cenne egzemplarze?
„Conan Barbarzyńca”, polska wersja z lat 80. Parę horrorów Sama Raimiego, przede wszystkim „Martwe zło”. Mamy „Critters” czy „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”. To są wszystko filmy ze złotej ery VHS-ów, każda kaseta jest dziś warta pewnie kilkaset złotych
Urodziłeś się w latach 90., załapałeś się jeszcze na kasety?
Faktycznie już na ostatki. Ale pamiętam, że były wypożyczalnie. Że kasetę trzeba było przewinąć przed oddaniem. Dziś przychodzą do nas dużo młodsze osoby, które nigdy nie miały styczności z tym nośnikiem i pytają – o to akurat najczęściej – jak zmienić język audio na VHS-ie. Tym bardziej fajnie, że możemy pokazać im również tę część historii kina.
Kiedy zapytałam o cenne egzemplarze, miałam również na myśli wartość emocjonalną.
To zdecydowanie „Słodkie życie”, bo kocham Felliniego, „Taksówkarz” Scorsesego. I „Blue Velvet”, bo na okładce tego wydania jest napisane: „Nowy hit reżysera »Milczenia owiec«” [śmiech]. Nie było Filmwebu, nikt nie sprawdził, że to produkcje dwóch różnych twórców… O, i jeszcze „Przygody Robin Hooda” z 1938 roku z Errolem Flynnem, pierwszy kolorowy film, choć wszyscy myślą, że był nim „Czarnoksiężnik z Oz”. Jest tam sporo skarbów.
(Fot. Aga Bilska)
Ile filmów widziałeś?
Był taki czas, kiedy oglądałem po 300, 400 filmów rocznie. Teraz mniej, ale i tak jestem kilka razy w tygodniu w kinie.
A jeśli nie jesteś w kinie, to gdzie?
W klubie muay thai, które trenuję od siedmiu lat. Staram się uprawiać jak najwięcej sportu, to pozwala mi odreagować, odciąć się, poukładać sobie rzeczy w głowie. Muay thai wymaga dużego skupienia. Łączy w sobie trening siłowy z kardio, jest w nim rytm, wręcz taniec. I w tym skupieniu dobrze się myśli, na przykład o kolejnym filmie, który chce się zrobić…