Ciekawa sprawa. Kiedy już nam się wydaje, że znamy możliwości i aktorskie emploi Piotra Adamczyka, on funduje publiczności nagły zwrot akcji, tak jak to zrobił niedawno, wcielając się w schorowanego szefa lokalnego gangu. Ale potrafi zaskoczyć także w bardziej typowym dla siebie repertuarze. Oraz w tej rozmowie…
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 11/2025.
Zofia Fabjanowska: Zaczniemy od Zory? Muszę przyznać, że kiedy zobaczyłam ją na twoim Instagramie w krótkim filmie, w którym gracie razem główne role, natychmiast się w niej zakochałam.
Piotr Adamczyk: Potwierdzam, nietrudno ulec urokowi osobistemu Zory [śmiech]. Jest mieszańcem z Palucha, przez swoją traumatyczną historię bywa dość strachliwa, a mimo to nosi się arystokratycznie: gdybyś widziała, jak potrafi układać łapki, kiedy kładzie się na kanapie!
Fajnie, że zwróciłaś uwagę na „Wilczy bilet”, bo tę etiudę filmową – spot kampanii społecznej walczącej z bezdomnością zwierząt – nakręciliśmy z ważnego powodu. Powstał rok temu, ale poruszamy w nim temat, niestety, stale aktualny – temat porzucania psów. Ucieszyłem się, gdy mój ulubiony reżyser Wawrzyniec Kostrzewski zaproponował mi udział w tym spocie dla Fundacji Karuna. Odkryłem przy okazji talenty aktorskie Zory, choć ona prawdopodobnie odegrała w tym filmie swoją własną historię. Nadal – mimo wielu lat życia w naszym domu i okazywanej jej ogromnej miłości – jest psem lękliwym, stresuje się jazdą samochodem. Z całą pewnością była porzucona, bita i wiązana, opowiada nam swoją historię różnymi emocjonalnymi zachowaniami. Na szczęście potrafi zachowywać się też swobodnie, uwielbia na przykład podróżować samolotem. Na lotniskach jest całkowicie wyluzowana.
Czy po takim doświadczeniu, jakim była cała wasza dotychczasowa droga do dobrego wspólnego życia z Zorą, mógłbyś coś doradzić osobom, które są na początku tego procesu albo dopiero się na adopcję decydują? Pocieszyć je, że jest nadzieja na zmianę, nawet jeśli bywa ciężko?
Nie wiem, czy powinienem komukolwiek doradzać, bo przypadek Zory jest jednak przypadkiem indywidualnym. Na pewno pułapką jest myślenie, że jeśli decydujemy się na adopcję ze schroniska, to taki zwierzak na pewno będzie nam okazywał wdzięczność według naszych ludzkich wyobrażeń. Dobrze mieć świadomość, że sposób radzenia sobie z traumami bywa różny, tak jak różne są psie charaktery. Psie albo kocie. Albo jeszcze innych zwierzaków, bo miałem szczęście adoptować też konia – Nagy’ego, araba uratowanego ze stajni, gdzie całe stado pozostawiono na kilka miesięcy bez opieki, doprowadzając je do krytycznego stanu. Nagy pozował ze mną do kalendarza w ramach akcji „Wielcy małym”. To też piękna inicjatywa, którą od samego początku z całego serca wspieram. Wkrótce zaczynamy sesje do przyszłorocznej edycji kalendarza.
A wracając do Zory, nie wyobrażam sobie, żeby bez żadnego przygotowania decydować się na tak poważny krok, jakim jest adopcja. Świadomość i przygotowanie są tu, według mnie, kluczowe. Warto wiedzieć jak najwięcej o psiej psychice, zachowaniach, nawykach. Na szczęście czasy nam sprzyjają, można teraz korzystać z wiedzy behawiorystów, są książki, podcasty, filmy.
Moja żona Karolina [Szymczak – przyp. red.] zaangażowała się do tego stopnia, że skończyła specjalistyczne kursy z dietetyki zwierzęcej, co się w naszym przypadku bardzo przydało. Bo obciążenia psychiczne u zwierzaków po traumach to też problemy pokarmowe, alergie, skrajne zachowania – łapczywość albo właśnie bycie niejadkiem, rzucanie się na resztki znalezione na ulicy… Nie ukrywamy, że nie zawsze było łatwo, ale z drugiej strony my też Zorce dużo zawdzięczamy. Na pewno przedłużyła życie naszej drugiej starszej suczce, bolonce Szelce, która przy niej wyraźnie odmłodniała, poweselała, zyskała więcej energii. Razem spały, przytulały się do siebie. Niestety Szelunia niedawno odeszła, i my wszyscy – czyli Karolina, Zora i ja – mocno to przeżyliśmy. Jednocześnie do Zory zaczyna ostatnio docierać inny aspekt nowej sytuacji, bo cała nasza uwaga skupia się teraz tylko na niej. Co Zorka skutecznie wykorzystuje [śmiech]. No i oczywiście jej wspaniała, bezwarunkowa miłość. Jeśli na własne oczy widzi się u zwierzaka taką zmianę – od nieufności, wielkiego paraliżującego strachu do umiejętności życia w kochającym domu i okazywania uczuć – satysfakcja jest ogromna. Trudno to porównać do czegokolwiek innego.
Posłuchaj także podcastu z Martą Niedźwiecką: „Zwierzęta czynią z nas ludzi”. Jak zmieniają się nasze międzygatunkowe relacje w dobie sztucznej inteligencji? | „Niezbędnik nowoczesnej dziewczyny”.
Skoro już padło słowo „miłość”, zapytam o twoją najnowszą rolę. „Jesteś kobietą mojego życia”, wyznaje grany przez ciebie Grzegorz żonie, a jednocześnie trudno mu sprostać jej oczekiwaniom. Po 25 latach małżeństwa ona proponuje mu reanimację ich życia seksualnego, a on jest tym autentycznie przerażony.
Kiedy oglądałam komedię „Seks dla opornych”, Grzegorz, ze swoim zamknięciem na wszelkie nowości, z początku mnie irytował. A jednak zagrałeś go tak, że szybko spojrzałam na niego inaczej, ze zrozumieniem. Pomyślałam: „Kurczę, wcale mu się nie dziwię”.
To ciekawe, że tak go odbierasz. Weszliśmy na plan już jakiś czas temu i nie pamiętam, jaka była moja pierwsza aktorska intuicja, kiedy czytałem scenariusz. Być może wyszło mi coś, co gdzieś we mnie siedziało, ale wiem na pewno, że kiedy już zacząłem pracować nad rolą, wcale nie uciekałem od tego, że Grzegorz jest irytującym typem. Czy nawet typasem. Takim, który gada i gada, zamiast działać, zamęcza żonę swoimi opowieściami.
Miałem nawet dyskusję z reżyserem Rafałem Skalskim, który twierdził, że ludzie nie będą lubić mojego bohatera, nie uwierzą, że taka fantastyczna kobieta, jak Ilona Ostrowska, czyli moja filmowa żona, w ogóle chce ze mną być. Mówiłem: „Rafał, piękne kobiety są czasami z facetami, którzy są marudami, popatrz na moją żonę i na mnie” [śmiech]. Chciałem, żeby to było jeszcze bardziej wyraziste, po bandzie, żeby moment przełamania był jeszcze bardziej zaskakujący. Myślę, że w końcu spotkaliśmy się z Rafałem gdzieś pośrodku.
Spodobało mi się, że twój bohater nie udaje supersamca. W wielu momentach wydał mi się zupełnie bezbronny i uznałam, że ma do tego prawo.
Tak, oczywiście. Jest bezbronny jak my wszyscy, zupełnie niegotowi na wiele rzeczy, które przynosi nam życie. Najważniejsze, że mój bohater się stara, myślę, że to dlatego da się go polubić. I można się tą historią wzruszyć, zwłaszcza kiedy znajdzie się w niej coś, co jest nam bliskie. W filmie podoba mi się właśnie to, że przy całej tej komediowej otoczce porusza zupełnie realne problemy. Być może jeśli ktoś ma 20 czy 30 lat, będzie go oglądał trochę inaczej, ale ludzie w wieku głównych bohaterów, i z podobnym stażem w związkach, odczytają niektóre żarty dużo bardziej dosłownie.
Spodobała mi się też odwaga, którą odnalazłem w scenariuszu, i do której, mam wrażenie, polskie komedie romantyczne dorastały dłużej niż zachodnie. Dostałem do przeczytania sceny napisane naprawdę odważnie. Czy udało nam się to równie odważnie zrealizować, zostawiam do oceny innym, ale mnie osobiście bardzo cieszy, że polskie kino rozrywkowe przestaje być zachowawcze. Od razu przypomniałem sobie – o czym zresztą też rozmawiałem z reżyserem Rafałem Skalskim – jak dekadę temu oglądałem komedię „Poznaj moich rodziców 2”.
Pamiętam scenę z Robertem De Niro i Benem Stillerem, w której De Niro, czyli teść, przedawkowuje viagrę, a Stiller, czyli zięć i pielęgniarz z zawodu, próbuje ratować sytuację jakimś zastrzykiem. Mamy więc dwóch facetów w łazience, z których jeden spuszcza spodnie, a świadkiem tej mocno dwuznacznej sytuacji staje się dziecko, bo nagle do łazienki wchodzi kilkuletni wnuk teścia. Dotarło wtedy do mnie, że na coś takiego nie ma u nas szans, że u nas taka scena by nie powstała. Bo czy wyobrażasz sobie, żeby któryś z polskich tuzów aktorstwa, z pokolenia De Niro, zgodził się w niej zagrać? Przynajmniej 10 lat temu było to niemożliwe. Publiczność, mam wrażenie, od dawna jest na ten rodzaj obyczajowej odwagi gotowa, tylko nasi filmowcy zostają w tyle.
Do roli w „Seksie dla opornych” musiałeś coś w sobie przełamać?
Niespecjalnie. No może w jakichś drobnych kwestiach, z których widzowie, nie znając scenariusza, nie wiedząc, jak wyglądała praca na planie, nie zdają sobie nawet sprawy. Ja bardzo lubię improwizować, zaskoczyć partnera podczas grania razem sceny. Czy w ogóle ekipę. Natomiast tak, generalnie jest we mnie potrzeba, żeby iść w innym, nieznanym mi kierunku. Przełamywać schematy, uciekać od szufladek. Sam wiem, jakie to fajne uczucie, kiedy idę do kina i aktor, którego znam z określonych typów ról, nagle mnie czymś na ekranie zaskoczy. Być może na tym polega istota naszego zawodu? Bezustanne mierzenie się z rutyną i schematem, w który nas się wciska?
Nie zawsze myślałem w ten sposób, kiedyś byłem bardziej zapobiegliwy. Pamiętam, jak zaraz po roli papieża trafiłem na plan „Testosteronu” i miałem do wypowiedzenia kwestię: „Rozmowy z premierem ch…ja dały”. I tę końcówkę mówiłem tak jakoś cicho, niemrawo, półgębkiem. Niełatwo mi było przekląć. Jakbym nie chciał zgorszyć uszu widzów, którzy wcześniej widzieli mnie w tamtej poprzedniej, uduchowionej roli [śmiech]. Zupełnie się tego pozbyłem: szukam w kinie wyzwań. Do tego stopnia, że niedawno próbowałem nawet uciec z castingu. Przekonany, że tym razem przesadziłem, że to nie może się udać.
Mówisz o serialu „Prosta historia”? Uwielbiam postać Kazika! To jest właśnie jedno z tych aktorskich zaskoczeń, o których wspominałeś. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę na ekranie. Naprawdę uciekałeś z castingu?
Na początku propozycja reżysera Cypriana T. Olenckiego, żebym zmierzył się z taką rolą, bardzo mi się spodobała. Szef gangu, otyły kulejący cukrzyk, mówiący ochrypłym głosem? Super. Ale przed zdjęciami próbnymi nagle straciłem wiarę, że to w ogóle jest dla mnie. Uważałem, że mój pomysł na Kazika jest zbyt przerysowany, że się wygłupię.
Do wytwórni na Chełmską – bo tam odbywał się casting – jechałem ubrany w kilka warstw swetrów, z wypchanym brzuchem, do tego założyłem jeszcze dres i przez całą drogę myślałem: „Kurczę, siedzę tu i wstydzę się przed samym sobą, jak wyglądam”. Na miejscu, tuż przed bramą wytwórni, to poczucie wstydu było już tak dotkliwe, że postanowiłem zadzwonić do agentki. Poprosiłem, żeby przekazała czekającym wiadomość: przepraszam, ale się poddaję. Dojechałem do szlabanu tylko dlatego, że chciałem zawrócić, i właśnie w tym momencie na ulicy pojawił się Cyprian T. Olencki. Pomachał mi, pokazując na migi, że widzimy się za chwilę w środku, na castingu. No dobrze, głupio byłoby w takiej sytuacji po prostu dać nogę, oddzwoniłem więc do agentki, że jednak pójdę, ale tylko po to, żeby osobiście powiedzieć reżyserowi o swojej decyzji. Po czym na miejscu, kiedy już podzieliłem się swoimi wątpliwościami, Cyprian przekonał mnie, żebym chociaż spróbował. Prawdę mówiąc, kompletnie nie miałem do tego serca, czułem się, jakby mi ktoś u cioci na imieninach powiedział: „To teraz stań na stołeczku i powiedz nam wierszyk”. No a potem… Potem już samo poszło. Aktor jest trochę jak koń wyścigowy, słyszy: „Kamera, akcja!” i gna po wszystko. Opowiadam o całej tej sytuacji, bo może ktoś zobaczy w moich zachowaniach samego siebie? Może czytając te słowa, rozpozna ten wewnętrzny głos, który ciągnie człowieka w dół, odbiera wiarę w to, co się robi. Sami dla siebie bywamy najgorszymi krytykami. Ja się do tego swojego krytyka przyzwyczaiłem, po prostu.
Pierwszy raz miałeś aż tak poważne wątpliwości co do roli?
Skoro już się przyznałem do wewnętrznego krytyka, nie będę ukrywał, że dopada mnie prawie za każdym razem, a w każdym razie dość często. Nie zapomnę, jak Krzysztof Zaleski, świetny, nieżyjący już reżyser, u którego jako początkujący aktor dużo grałem w Teatrze Telewizji, odebrał w środku nocy mój telefon. Dostałem rolę Stawrogina w „Biesach” i w trakcie lektury Dostojewskiego zadzwoniłem, żeby powiedzieć, że tego nie udźwignę, żeby znalazł kogoś innego, bo na pewno to zawalę. Na szczęście Krzysztof Zaleski był doświadczonym reżyserem i dobrym psychologiem. Usłyszałem tylko: „Nie gadaj głupot, tylko idź spać”. A chwilę później dźwięk odkładanej słuchawki [śmiech].
Już na wstępie naszej rozmowy pojawił się wątek kampanii społecznych i akcji, które wspierasz. A endometrioza? Opowiesz, dlaczego zdecydowałeś się zaangażować w inicjatywy zwiększające świadomość na temat tej choroby?
Sami dowiedzieliśmy się o tej chorobie dzięki odważnej osobie, która powiedziała o swoim doświadczeniu publicznie, czyli dzięki Hani Lis. Gdyby nie wywiad, który obejrzeliśmy z Karoliną, być może jeszcze długo szukalibyśmy odpowiedzi, dlaczego moja żona tak cierpi. Nagle, po kilkunastu latach szukania przyczyny, coś się zaczęło kleić, poszczególne objawy zaczęły pasować do całej układanki. Trafiliśmy do tego samego lekarza, do którego udała się kiedyś Hania po diagnozę, czyli do doktora Mikołaja Karmowskiego. Natomiast jeśli chodzi o mnie, odwagi mówienia na ten temat nauczyłem się od Karoliny. Bo ja na początku wcale nie byłem przekonany, że to dobry pomysł.
Dlaczego?
Myślę, że tu złożyło się parę czynników. Po pierwsze, kwestie pokoleniowe. Wychowałem się w PRL-u, w czasach, kiedy takie komunikaty, jak „siedź w kącie, znajdą cię” albo „to są nasze sprawy, po co o tym rozpowiadać”, były dość powszechne. Karolina jest młodsza i bardziej otwarta, chociaż akurat w tym konkretnym przypadku był jeden moment, kiedy wydawało się, że to ja mam rację. „Żona Adamczyka lansuje się na chorobie” – tego typu nagłówki pojawiły się zaraz po tym, jak Karolina zdecydowała się powiedzieć o swoich doświadczeniach po raz pierwszy. Byliśmy załamani. Bo jak tu walczyć z całym systemem tabloidowych sensacji, gdzie rządzi klikalność, a dziennikarska rzetelność jest zbędna? I wtedy stało się coś niesamowitego – w postach kobiety chore na endometriozę stanęły za Karoliną murem. Pojawiło się mnóstwo wspierających komentarzy, zaczęła się wymiana własnych doświadczeń. Nagle nagłówki zniknęły, pojawiły się nawet propozycje, że może byśmy o tej endometriozie porozmawiali, że warto by temat szerzej nagłośnić.
Czytaj także: Endometrioza – koszmar kobiet
Co można zrobić, kiedy bliska ci osoba cierpi na endometriozę? Jak pomóc? Domyślam się, że poczucie bezsilności jest w tym przypadku dojmujące. Albo czego właśnie nie robić?
Trudno sobie wyobrazić czyjś ból. Może we mnie też był jakiś stopień niewiary? Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy Karolina spadła z krzesła i na podłodze zaczęła się zwijać w bólu. Po czymś takim z całą siłą dociera do ciebie, jak krzywdzące są komentarze, których kobiety muszą wysłuchiwać. Nawet w gabinetach lekarskich. „Nie przesadzaj”. „Taka twoja uroda”. „Tak już to jest urządzone, że musi boleć”. Dobrze, że wreszcie mówi się na ten temat, że rośnie świadomość społeczna.
Słuchajmy, wierzmy, mówmy „Jestem z tobą”. Najprostsze rzeczy, ale bywają najtrudniejsze, bo ja na przykład jestem zadaniowcem: jeśli pojawia się problem, po męsku chcę go natychmiast rozwiązać, a jeśli się nie da, zaczynam się niecierpliwić. Tutaj takie podejście się nie sprawdza.Zaangażowałem się w to, co, jak zauważyłem, Karolinę leczy. Czyli w jej misję, przygotowywanie lajfów ze specjalistami, w prowadzenie firmy, która wspiera kobiety cierpiące
na endometriozę. Nie tylko pod względem odpowiedniej suplementacji i diety przeciwzapalnej, ale i dostępu do informacji: gdzie znaleźć pomoc, do jakich specjalistów się zwrócić. Nie ma ich u nas w kraju wielu, potrzebne są również zmiany systemowe, ale to już osobny temat, na który nie chciałbym się tutaj wypowiadać.
Jesteś szczęśliwym człowiekiem?
O szczęściu wolę myśleć jak o momentach, błyskach uświadomienia sobie tu i teraz przeżywanej pięknej chwili. To mogą być drobiazgi, uśmiech ukochanej osoby, uchwycony myślą własny wewnętrzny spokój. Czasem radocha z bycia na planie filmowym, kciuk podniesiony w górę przez kogoś z ekipy po dobrze zagranym ujęciu. Mam wrażenie, że ze szczęściem jest tak, że uświadamiamy je sobie, gdy już prawie przemija. Albo wracamy do tych chwil pamięcią, często żałując, jak bardzo w danym momencie nie zdawaliśmy sobie sprawy z cudowności przeszłej już chwili. Szukam takich euforycznych, szalonych momentów. Kiedy jest na przykład burza, uwielbiam wybiec na deszcz i zmoknąć jak dzieciak. Niestety Zorka – znaleziona pod rynną na Grójeckiej – akurat deszczu boi się potwornie. Jeśli pada, ze spaceru nici. Nie wyjdzie, woli siedzieć w domu. Ale kiedy jest szczęśliwa, jest szczęśliwa całą sobą. A ja się od niej tego uczę.
Piotr Adamczyk – jego pierwszą dużą rolą było wcielenie się w tytułową postać w filmie „Chopin. Pragnienie miłości”. Do jego najsłynniejszych ról należy m.in. postać Karola Wojtyły w dramacie biograficznym „Karol. Człowiek, który został papieżem”, w komediach romantycznych „Nie kłam, kochanie”, „Śniadaniu do łóżka”, serii „Listy do M.” czy serialu „Prosta sprawa”. Aktor zagrał też w amerykańskich produkcjach, takich jak „Hawkeye”, „For All Mankind” czy „Night Sky”.