Instytucja małżeństwa przez wieki trzymała się mocno. Ale powoli odchodzi do lamusa. Na razie zastępuje ją zjawisko seryjnej monogamii. Co będzie dalej? My! – twierdzą poliamoryści.
Puszczalscy? Niezupełnie! Związek poliamoryczny to pewien układ. Poliamoria to inaczej miłość mnoga. Tak właśnie lubią mówić o swoim związku Karolina, Justyna, Edyta, Robert i Jakub. – Gdy przyznajemy, że jesteśmy razem, ludzie myślą, że chodzi o wspólne wynajmowanie mieszkania. Tymczasem my, poza Edytą i Jakubem, mieszkamy osobno, natomiast łączy nas wszystkich związek miłosny – mówi Justyna. Co to konkretnie znaczy? Edyta mieszka z Jakubem, stanowią tzw. związek prymarny – dzielą stół, łoże i kasę. Ale sypia także z Robertem i Karoliną (niekoniecznie w jednym czasie, choć bywa i tak), bo dziewczyny odkryły, że są zdecydowanie biseksualne. Justyna nie jest biseksualna, ale z Edytą i Karoliną łączy ją czuła więź. Za to z Robertem i Jakubem – bardzo udany seks. Każdy sypia z każdym? W związkach poliamorycznych tak właśnie jest.
Uważają, że to, co robią, poliamoria, to droga ku wyzwoleniu z narzuconych norm, które odbierają wolność wyboru i swobodę decydowania, nie dając w zamian ani szczęścia, ani gwarancji trwałości. Zdaniem poliamorystów monogamia to presja, która bezlitośnie modeluje nasze oczekiwania, marzenia, pomysły na siebie. Oni się wyłamują. Bo kto powiedział, że to, co robi większość, jest najlepsze dla każdego z osobna? Poszukują więc własnej drogi do spełnienia. Owszem, trochę ryzykują, bo próbują czegoś nowego. Niestety, inni postrzegają taki związek poliamoryczny nieprzychylnie: traktują ich często jak osoby rozwiązłe, rozpasane i niemoralne.
– Czasem słyszę, że jestem seksualnie niewybredna – przyznaje Edyta. – Ale posiadanie wielu partnerów nie oznacza, że się ich starannie nie wybiera. Wręcz przeciwnie – im bardziej przygodny seks, tym bardziej trzeba być ostrożnym! My jesteśmy sobie generalnie wierni, choć czasem zdarzają się przelotne fascynacje kimś spoza „rodziny”.
Kazimierz Imieliński, seksuolog, jeden z pionierów polskiej seksuologii, uważał, że człowiek nie jest ani monogamistą, ani poligamistą. Jest raczej jednym i drugim – tyle że naprzemiennie. Jego zdaniem każdy z nas jest – uwaga! – polimonogamistą. To, co w danym momencie przeważy, zależy od sytuacji życiowej, kultury i panującego obyczaju – ale też od temperamentu, osobowości, poczucia obowiązku czy poziomu libido.
Cała grupa twierdzi, źe w związkach poliamorycznych nie chodzi wyłącznie o seks. Owszem, jest dla nich bardzo ważny i żadne nie wyobraża sobie życia w klaustrofobii zamkniętego, monogamicznego związku – ale seks jest tylko wisienką na torcie. – Fajnie, że mogę przeżywać przyjemność z różnymi partnerami i że nikogo to nie rani – mówi Edyta. – Każdy z moich kochanków daje mi co innego. To sprawia, że mogę doświadczać siebie jako istoty seksualnej na wszystkie możliwe sposoby. Ale poliamoria nie jest zabawą w zaliczanie. Nie musimy poprzez wciąż nowych kochanków poprawiać sobie poczucia własnej atrakcyjności. W takim podejściu nie ma szacunku dla drugiego człowieka. I dodaje: – My naprawdę chcemy być razem. Wszyscy!
Utworzyli dużą rodzinę. Mnogie małżeństwo. Albo – to wymyślili sami – gwiaździsty związek poliamoryczny. Bo zamiast dwupunktowego odcinka „osoba A – osoba B” mają całą, wieloramienną gwiazdę, gdzie kilka osób tworzy kolejne wierzchołki i odgałęzienia. Kto z kim i kiedy – to już kwestia ustaleń. „Gwiaździsta” piątka jest ze sobą w stałym kontakcie telefonicznym, spotykają się tak często, jak to tylko możliwe – i chętnie wszyscy naraz. Założyli na Facebooku zamkniętą grupę, w ten sposób wszyscy są na bieżąco informowani o każdym kroku pozostałych. Dzięki temu też łatwiej się umawiać. – My po prostu tak bardzo lubimy się kochać i tak jest nam fajnie w związku, że chcemy mieć do tego więcej niż jedną osobę – deklaruje Edyta.
– Poliamoria to nie tylko mnogi seks, ale także mnoga miłość – mówi Małgorzata Zaryczna, psycholożka, terapeutka i seksuolożka. – To bycie w wielu związkach jednocześnie. Czy można kochać wiele osób naraz? Można. Kochamy przecież ojca i matkę, rodzeństwo, męża, dzieci, a nawet psa czy kota. Kochamy jednocześnie swoich partnerów i kochanków. W różnych kulturach zawsze były związki, w których występował więcej niż jeden partner.
Seksuolożka nie zgadza się jednak z twierdzeniem, że poliamoryści znaleźli nową drogę do szczęścia. – Raczej wracają do korzeni – mówi. – Poliamoria w małżeństwie nie jest żadną nowością, bo w dawnych strukturach plemiennych tworzenie podobnych związków było podstawą funkcjonowania. Największą szansę na przeżycie miały te grupy, które miały najliczniejsze potomstwo i były w stanie się nim zaopiekować.
Cywilizacja trochę się obawia poliamorii, bo to powrót do prymitywnej formy współżycia, nieregulowanej jeszcze kagańcem kultury, niemieszczącej się w kanonach prawnych. Już raz przeżywała swój rozkwit: w latach 70. w komunach żyły grupy dzieci kwiatów i nie miało to nic wspólnego z przygodnym seksem czy swingowaniem. To były wspólnoty osób, które uważały się za rodziny, żyjące w gwiaździstych związkach, gdzie każdy miał przyzwolenie na kolejne kontakty. Dzieci z takich związków poliamorycznych były trochę wspólne, a trochę… niczyje. I wtedy też społeczeństwo postawiło weto takiej formie współżycia.
Wielu badaczy twierdzi, że nie ma czegoś takiego jak poligamia, bo sporadyczne zdrady nie podważają istnienia monogamii i jej roli jako organizatorki naszego życia płciowego. Antropolodzy uważają, że w grupach zbieracko-łowieckich tylko niewielki odsetek mężczyzn posiadał więcej niż jedną żonę. Jednożeństwo było też normą w cywilizacjach starożytnego Wschodu. Powoływanie się na rytualny seks świątynny w starożytności jako formę uświęconego obyczajem grupowego seksu też nie ma sensu – bo po rytuale ludzie wracali do swoich monogamicznych domów. To jednak nie znaczy, że poliamoria jest bez sensu.
– Abstrahując od kwestii moralnych, związek poliamoryczny może być doskonałym treningiem społecznym i „związkowym” – uważa Małgorzata Zaryczna. – Pomaga ćwiczyć kilka istotnych emocjonalnych komponentów. Uczy komunikacji i umiejętności mówienia sobie trudnych rzeczy. Radzenia siebie z uczuciami, a zwłaszcza (co niezwykle ważne!) z zazdrością. Uświadamia, że inaczej wygląda seks i związek z różnymi osobami, więc łatwiej jest zaakceptować inność i niedociągnięcia partnerów. Poznajemy siebie i swoją seksualność; to, jak reagujemy w różnych sytuacjach, na różne bodźce. Uczymy się rozumieć nasze uczucia i uczucia innych. Takie doświadczenie może pomóc w przyszłości w budowaniu związków.
Ale seksuolożka zaznacza, że poliamoria jest rozwiązaniem dla nielicznych. Warunkiem funkcjonowania takiego układu jest zgoda wszystkich zainteresowanych na taką właśnie formę bliskości i jej realizacji. Justyna sprawdziła to na własnej skórze: – Bywa, że na otwarty związek decyduje się ktoś, kto nie jest do niego przekonany. Chce być z osobą niezgadzającą się na monogamię, więc postanawia spróbować. Efekty są różne: jedni odkrywają, że niemonogamiczny związek właściwie im odpowiada. Inni stwierdzają, że odkryli coś, za czym od dawna tęskniło ich serce: możliwość bycia blisko, w sposób otwarty i uczciwy, z wieloma partnerami. Ale dużo osób przekonuje się, że nie jest to rozwiązanie dla nich. Wtedy rezygnują.
Justyna przyznaje, że większość jej partnerów rezygnowała już na wstępnym etapie: kiedy otwarcie uprzedzała, że nie chce monogamii. Tymczasem poliamoryści nowego kochanka traktują nie jak rywala, a potencjalnego członka rodziny. Oni nie decydują się na seks, jeśli nie są zainteresowani związkiem albo przynajmniej romansem. Pójście z kimś do łóżka, żeby dokuczyć komuś innemu, to nie poliamoria. To zwykła nielojalność i zdrada.
Co stanowi w gwiaździstym związku największą przeszkodę? Czas, który trzeba dzielić między wszystkich, i zazdrość.
– Często o wiele łatwiej jest zaakceptować swoją wolność niż wolność partnera. Ale kiedy naprawdę masz duszę poliamorysty, poradzisz sobie – uważa Justyna.
Jej zdaniem zazdrość pojawia się w związku poliamorycznym wtedy, kiedy partner robi z kimś innym coś, co chcielibyśmy, żeby robił tylko z nami. Poliamorysta wie, że choć jego partner uprawia seks z inną osobą, on na tym nic nie traci. – Wprost przeciwnie: zależy nam na tym, żeby wszyscy w tym związku byli traktowani na równi – mówi Justyna. – Datego kiedy jedno z nas robi coś, co je zbliża do drugiego (i trzeciego), to wzmacnia całą naszą konstelację.
Doświadczenia poliamorystów wykazują, że zazdrość jest mniejsza, kiedy jesteśmy ze sobą szczerzy i otwarcie rozmawiamy o emocjach. Można przecież otwarcie zapewnić zazdrosnego partnera, że choć inny związek w danej chwili bardziej absorbuje twoją uwagę, nie zamierzasz go porzucać, wciąż go kochasz i zawsze pozostanie twoim partnerem numer jeden. Łatwiej pokonać zazdrość, kiedy emocjonalne potrzeby są zaspokojone. – Dlatego, kiedy mój prymarny partner, Jakub, zaczyna czuć się zazdrosny, staram się tym bardziej okazywać mu, że go kocham. Czas, który wspólnie spędzamy, jest pełen oznak mojego zaangażowania – mówi Edyta.
Czy ona sama nie bywa zazdrosna? Owszem. Zwłaszcza wtedy, gdy Jakub spędza więcej czasu z innymi niż z nią.
– Poliamoria nie oznacza absolutnej równości. To nie jest możliwe. Zawsze ktoś będzie się wydawał bliższy niż reszta – mówi Małgorzata Zaryczna. – Każdy związek jest rodzajem umowy między ludźmi, nieważne, czy otwarty, czy zamknięty. Aby mieć poczucie emocjonalnego bezpieczeństwa, konieczne jest jasne ustalenie granic i precyzyjna umowa, co wolno, a czego nie.
Małgorzata Zaryczna wątpi jednak w trwałość związków poliamorycznych. Jej zdaniem każda miłość ma podobną dynamikę i przechodzi podobne etapy, niezależnie od liczby partnerów. Prędzej czy później pojawia się jakiś kryzys, spadek libido, zdrada. Według biologów w pierwotnych społeczeństwach miłość pomiędzy dwojgiem ludzi wygasała, kiedy kobieta odstawiała dziecko od piersi. W nowoczesnych społeczeństwach zakochanie też mija mniej więcej po 2–3 latach. A kiedy miłość słabnie, na sile przybierają tendencje poligamiczne!
Poliamoria w małżeństwie to recepta na bycie stale na emocjonalnym haju: gdy jedna fala przestaje cię nieść, przeskakujesz na inną i znów surfujesz pod niebem. Ale działa tu także efekt ulubionej płyty. Najpierw się nią zachłystujesz i potrafisz słuchać na okrągło, ale kiedyś się nudzi i pojawia się nowa fascynacja. Odkładasz płytę na półkę i kupujesz kolejną i teraz ta króluje w twoim odtwarzaczu. Do czasu. Gdy spojrzysz za siebie, dostrzeżesz półkę pełną niegdyś ukochanych płyt. Jak często do nich wracasz? Raz na kilka lat. Albo wcale… Dlatego, zdaniem Małgorzaty Zarycznej, związki poliamorystów nie mogą być na stałe. Bo albo utrzymujesz się przez lata na fali zakochania, zmieniając co jakiś czas obiekt zakochania, albo godzisz się na przemijanie afektu i budujesz intymne, oparte na wyłączności relacje.
Ludzka seksualność jest jak ruch drogowy: płynie wartkim strumieniem, aż natrafia na skrzyżowanie. Tu ruch reguluje kultura, a znaki drogowe to poczucie obowiązku, przyzwyczajenia, uwarunkowania ekonomiczne itp. I jedne preferencje dostają czerwone światło, inne – zielone, a jeszcze inne – warunkową strzałkę. Czasem dojeżdżasz do ronda, z którego jest kilka możliwych zjazdów: w stronę monogamii, ukrywanych zdrad, trójkątów, okresowej wymiany partnerów, otwartego związku… Są też osoby, które jadą na skróty lub wolą jeździć poboczem – to będą właśnie seksualne subkultury, takie jak poliamoria. Nie ma tu jednej, właściwej dla każdego ścieżki.