Eteryczna, a stąpająca mocno po ziemi. Kraina łagodności
tylko niektórym znana z wybuchów gniewu. Anna Maria Jopek kończy ten rok z wynikiem: jeden mąż, dwóch synów i nowe trzy płyty nagrane ostatnio sprintem. Pobiegła też w półmaratonie, by wydostać się z dołka. Opowiada o swoich zwątpieniach, muzycznych losach, cekinach... I czułości, która idzie na marne.
– Na kilka lat musiałaś ograniczyć apetyt na muzykę. Przez domowe obowiązki?
– Embargo obowiązywało jedynie na pracę w studiu. Mój zespół wystąpił w dziesiątkach miejsc na świecie, a dzieci ruszyły do szkół. Musiałam skoncentrować się na tym, co istotne. A istotą pracy muzyka jest życie koncertowe. W ciągu ostatnich trzech lat darowano mi najcudowniejsze sceny świata. No i jak tu zaszyć się w studiu, gdy tyle do przeżycia i zobaczenia? Kiedy wracałam do Warszawy, chciałam całą sobą być w domu, z dziećmi. Bo z dziećmi muszę być i patrzeć im stale w oczy, żeby – w razie czego – jak Mama Muminka w potwornym Królu Kalifornijskim rozpoznać swojego syna. Dzieci dziś zmieniają się szybko, a świat jest światem łatwych wyborów. Chcę być dobrym przewodnikiem.
– I teraz nagrałaś trzy albumy naraz.
– Bo jeden album nie mógłby mnie dziś wyrazić. Tyle zobaczyłam, doświadczyłam, poznałam tylu cudownych ludzi, że to musiały być trzy płyty opowiadające trzy różne historie. Nie mogłam z nimi czekać i dawkować, wydając co kwartał... Bo za pół roku będę kimś innym, gdzie indziej: „Holly Golightly w podróży”. Płyta lizbońska słoneczna: tytuł „Sobremesa” znaczy „deser”, bo muzyka jest słodka. Piosenki podszyte są atmosferą Lizbony, tygla kulturowego, w którym mieszają się rytmy Afryki, ale i morna, i samba, i bossa nova. Odważyłam się też na duet z największym artystą fado – Camané.
– Oprócz tego wydajesz...
– …„Polannę”, która tak naprawdę powinna nazywać się „Wiano”. Są na niej moje tematy wyniesione z domu i ze szkoły – od Wacława z Szamotuł do Karola Szymanowskiego. Marysia Pomianowska z arcypolskimi instrumentami, a obok niej Gonzalo Rubalcaba – genialny pianista jazzowy. To opowieść o historii naszej polskiej liryki. I nawet goście zagraniczni grają „po polsku”. Przejmująco pięknie. Trzecia płyta z fenomenalnym japońskim pianistą Makoto Ozonem pt. „Haiku” została nagrana w cztery godziny. To, co się zdarzyło podczas tej sesji w sferze porozumienia między ludźmi, to wejście w inny wymiar. Nigdy nie przeżyłam takiej sesji nagraniowej. Nawet chyba oddychaliśmy w tym samym czasie.
– Doszłaś do perfekcji?
– Wręcz przeciwnie, bezgranicznie zatracam się w muzyce, ufam jej jak dziecko. Szkoda, że tylko podczas sesji nagraniowych. Na co dzień bywam kontrolerem. Szczególnie w fazie postprodukcji w nagraniach. Dążenie do perfekcji powoduje, że spinam się okrutnie i siedzę dniami i nocami w studiu, i płaczę z niemocy. Chciałabym nie popełnić błędu na żadnym etapie tworzenia płyty, a to jest niemożliwe.
– I co wtedy robisz?
– Wariuję – powiem zupełnie szczerze. Powinnam na zawsze utłuc w sobie maniakalny perfekcjonizm.
– Od dawna toczysz tę walkę?
– Od dziecka. Wszyscy moi bliscy są entuzjastycznie nastawieni do tego, co robię, ale ja i tak nigdy w siebie nie wierzyłam. Może dlatego, że gdy byłam mała, tata był szalenie wymagający. Zawsze uważał, że stać mnie na więcej i że zbyt mało ćwiczę na fortepianie. To się potem obróciło przeciw nam wszystkim. Mama była zdruzgotana, gdy wieczorami siedziałam na łóżku i ryczałam. Pytała: „co z tobą?”. Ja mówiłam: „Czy ja to wszystko zdążę? Czy będę miała coś od siebie do dania w muzyce?”. Mogłam mieć wtedy 13 lat. A potem, gdy miałam 16, były kolejne płacze, że nie dogrywam lewej ręki w preludiach Bacha. I tata mówił: „Jezu, w co ja cię wpakowałem! Ty zamiast ryczeć, że chcesz nową sukienkę, szalejesz, bo ci lewa ręka niedomaga!”.
– Przerażająca ambicja. Twoje dzieci też tak mają?
– Jeszcze nie. Ale Marcin – mój mąż – jest tak samo ambitny. Boję się, że te geny odezwą się prędzej czy później i ujedzą moim dzieciom sporo radości życia. Często myślę o tym, jak dałam się zapędzić w kozi róg, nawet przy tak niepokornej naturze. Gdybym jej choć trochę słuchała, pewnie wcześniej odnalazłabym własne miejsce w muzyce. Może nawet nie studiowałabym fortepianu, kto wie?
– Co byś zyskała?
– Może wcześniej zaczęłabym pisać, aranżować? Może miałabym więcej odwagi? Gdy wchodziłam w „środowisko rozrywkowe”, nie byłam w stanie zrozumieć tej poetyki. Wyjęta z kanonów studiowania kontrapunktu w fugach Bacha wylądowałam na jednej z pierwszych gal Fryderyków. Zobaczyłam koleżanki, które kręciły biodrami i miały cekiny w pępku. Śpiewały, tańczyły i świat był ich. A ja myślałam: „Panie Boże, nigdy nie odnajdę się w tej scenerii! Jak ja wyjdę na scenę, skoro scena wymaga cekinów, a ja mam wyciągnięty sweter”. Ci ludzie mieli też o tyle łatwiej, że wcześniej znali swoją prawdę. A kiedy w muzyce znasz tylko swoją prawdę, to artykułujesz ją z takim przekonaniem, jakby była jedyną obowiązującą. Masz wielką siłę rażenia! Nie musisz pokonać tej mozolnej drogi, którą ja musiałam przejść, żeby zbadać, kim jestem, i ośmielić się zabrać głos. Choć prędko spieszę donieść, że ta prawda własna jest dobra tylko na starcie. Potem, jeśli nie uczysz się od lepszych i nie inspirują cię inni, cytujesz samego siebie. Stajesz w miejscu. Umierasz artystycznie. Wiedział o tym genialny Miles Davis, który co kilka lat całkowicie zmieniał swoje muzyczne otoczenie i jak nikt inny wypracował niepowtarzalny ton.
– A gdybyś miała teraz debiutować?
– Nie dałabym rady. Bo jakie są teraz możliwości startu? Tylko w programach telewizyjnych, do których bym się nie nadawała.
– Dzisiejsi jurorzy nie odkryliby w tobie talentu?
– Nie mam telewizyjnego tupetu, a jako debiutantka nie miałam też cekinów. Nikt by mnie nie dostrzegł…
– Ale wystąpiłaś na Eurowizji.
– No tak! Ale nie zgłosiłam się sama! Zrobiła to ówczesna szefowa nagrań w Polskim Radiu – Gina Komasa. To dla niej oryginalnie nagrałam „Ale jestem” i ona zaniosła tę piosenkę komisji Eurowizji. Wykonała tym samym nadzwyczajny skrót w mojej walce o zaistnienie. Choć nigdy nie widziałam się docelowo w muzyce popowej, której Eurowizja była kwintesencją.
– Nie chciałaś być w mainstreamie?
– Zupełnie nie. Ale po tej nominacji z dnia na dzień stałam się znana. Odezwali się do mnie najwięksi muzyczni potentaci. Wcześniej, kiedy zaniosłam swoje demo do wytwórni Pomaton, usłyszałam: „no, ale jaki ty przewidujesz dla siebie target?”. A ja: „target?” „No. Do kogo?” Ja: „do takich, jak ja”. Nie zabrzmiało to przekonująco. Wyglądało na to, że jestem odosobnionym gatunkiem. Uścisnęliśmy sobie dłonie i musiałam odejść w niemocy określenia swojego targetu. Ten target okazał się bez znaczenia, kiedy ogłoszono, że jadę na Eurowizję. Ostatecznie związałam się z Universalem. Przy wejściu do wytwórni świeciło wielkie oblicze Stinga. Patrzył i zapraszał. Był dla mnie od zawsze tak ważny, że nosiłam w portfelu jego zdjęcie.
– Wtedy musiałaś go kochać za płytę na motywach Prokofiewa.
– Nadal kocham go za wszystko. W tamtym czasie obsesyjnie słuchałam koncertów fortepianowych Ravela (w wykonaniu Marthy Argerich) na zmianę z „Bring on the Night”. Nie czułam różnicy jakości. Mocna nasycona treść w muzyce i własny rewolucyjny styl. Nadal lubię słuchać tych płyt jedna po drugiej.
– Sting nie ulega modom. Ty też wtedy poczułaś, że możesz się im oprzeć?
– Tak. Lubię jakość, trwałość w muzyce. Brzmienia, które nie śmieszą dwa sezony później. Żeby dobrze grać i nagrywać akustycznie, po prostu musisz być zawodowcem. Ludzie od stuleci doceniali i będą doceniać dobre rzemiosło. Nie każdy, kto staje na scenie, jest artystą, ale każdy powinien być profesjonalistą. Z szacunku dla widowni, która odpłaca wsparciem, zaufaniem i wiernością. Ludzie dają mi wielką siłę. Ale mam też pewność co do jednego: kiedy jesteśmy w stanie głębokiego kryzysu, niezgody z sobą i światem, tkwimy w czeluści – niestety, nie spotkamy tam nikogo i nikt nie wyciągnie do nas ręki. Trzeba samemu wydostać się z dna choćby na „poziom ryby” [najniższy poziom parkingu w centrum handlowym – red.].
– Nigdy byśmy cię nie posądzały o „czeluść”.
– A jednak ląduję na dnie czeluści, kiedy przedawkuję z przeżyciami. W ubiegłym roku miałam trasę w Kanadzie i Stanach, trzy trasy w Japonii, występ z Bobbym McFerrinem i Nigelem Kennedym w Londynie i Makoto Ozonem w operze w Tokio, gdzie było właśnie trzęsienie ziemi. Na dwa dni przed 40. urodzinami siedziałam na kanapie w nowojorskim mieszkaniu Stinga i pomyślałam, że to wszystko nie może być prawdą. Że takie rzeczy się nie zdarzają! Nie komuś z Żoliborza!
– Pozazdrościć!
– Tylko że ja nie zdołałam przerobić tego wszystkiego w tempie rzeczywistym, bo były to zbyt silne przeżycia. Mój biedny system emocjonalny i małe serce nie radziły sobie. Musiałam przerwać granie koncertów, bo straciłam dziecięcą radość z tego, co robię i gdzie jestem. Czułam, że powinnam szybko zmienić formułę, że muzycznie jestem w złym miejscu, że powinnam mieć czas, żeby pomyśleć, ogarnąć to wszystko. A tymczasem maszyna toczyła się dalej – „gramy! jedziemy! fruniemy!”. Ciągła zamiana dnia z nocą i nieustająca tęsknota za domem, dziećmi, próba nadrabiania wszystkiego… Potrafiłam przylecieć rano z Japonii i biec prosto do synów do szkoły. Wszędzie musiałam się sprawdzić, wszędzie zdążyć. W styczniu poprosiłam mój zespół, żebyśmy przestali grać, bo potrzebuję czasu na przemyślenie tego, co chcę robić dalej. Wtedy zeszła ze mnie adrenalina i poczułam bezgraniczne zmęczenie. Leżałam w łóżku, myśląc, że wszystko na nic… Że już nie mam nic do dania i do powiedzenia. Że się skończyłam.
– Jak sobie pomogłaś?
– Zaczęłam trenować do półmaratonu warszawskiego i przebiegłam go. Strasznie fajnie jest dać radę! Dokoła tylu prawdziwych wojowników. Nie tylko piękni Kenijczycy, którzy byli już na moście Gdańskim, gdy ja wiązałam sznurówki na Krakowskim Przedmieściu, ale też tyle osób kalekich, otyłych, z problemami – i wszyscy walczą, biegną. Ależ to daje siłę! Dla mnie bieganie jest ucieczką i medytacją. Możliwością scentrowania się. Poczucia, że mam ręce, nogi tak samo ważne jak ta uporczywie myśląca głowa. Kiedy staje się jednością moje wszystko – mięśnie, myśli i trampki – mogę przenosić góry, a wtedy okazuje się, że jest wielu takich, którzy chętnie mi pomogą. Co ciekawe, właśnie wtedy niczyja pomoc mi nie jest potrzebna, bo świetnie radzę sobie ze wszystkim sama. Ta energia jednak przyciąga innych gotowych do współpracy.
– Jak się wchodzi na ten kolejny poziom?
– Pracujesz uczciwie i wierzysz w sens swojej pracy, nie oglądając się na nic i niczego nie oczekując. I wtedy zdarza się cud. Tak jak w Lizbonie, gdy ze skompletowanym tam zespołem graliśmy w studio i nagle ktoś wpadł na pomysł, żeby zadzwonić po Paulo de Carvalho, legendy muzyki portugalskiej. Powiedziałam im, że zwariowali. Zadzwonili jednak, a Paulo powiedział: „Anna Maria Jopek? Właśnie słucham w samochodzie jej płyty »Upojenie« z Patem Methenym. Już przyjeżdżam!”. I po kwadransie śpiewał ze mną utwór „Mae Negra”. Zapytany, jak można mu się odwdzięczyć, zaprosił mnie na kolację.
– Przepustką do światowych muzyków był Metheny?
– On i Chopin. Nawet moja Japonia zaczęła się od klubu Blue Note, gdzie znali płytę „Upojenie”. Gdybym tam nie wystąpiła, nie usłyszałby mnie Makoto Ozone i nie zaproponowałby udziału w płycie „Road to Chopin”.
– Doceniasz więc swoje wykształcenie. Przydało ci się także, kiedy do Polski przyjechał Bobby McFerrin…
– Zaprosił mnie z widowni na scenę do improwizacji na tematy chopinowskie. W miarę rozwoju muzycznej akcji spoglądał na mnie badawczo, czy zdaję sobie sprawę z gęstwiny harmonicznej, w którą brniemy, i że zaraz będzie taka modulacja, od której padnę na deski sceny Sali Kongresowej. A ja się tylko uśmiechałam, bo świetnie wiedziałam, co mnie czeka. Przecież znałam plastykę preludiów Chopina ze szkoły.
– Po takim doświadczeniu powinnaś powiedzieć: „nigdy więcej nie będę płakać, że nie zdążę”.
– Zawsze chętnie usiądę i zapłaczę, że nie jestem wystarczająco douczona, a jedynie miałam szczęście, że to były preludia Chopina, a nie Skriabina, bo wtedy już bym się tak nie uśmiechała.
– Terapeuta by cię spytał, czy ty kochasz siebie.
– Dobre pytanie. Na ogół jestem dla siebie okrutna, bardzo wymagająca, widzę same niedostatki, zastanawiam się, jak ludzie mogą się nabierać i chodzić na moje koncerty.
– Stając na scenie, wyzwalasz się?
– W ogóle mnie tam nie ma. I paradoksalnie, ponieważ mnie tam nie ma, to dopiero tam jestem. Pod każdym względem. Również fizycznym. Nie kontroluję tego, że mam brzuch i biodra. To nie ma znaczenia. Jestem instrumentem dla muzyki. Czasami, jak oglądam to, co wyczyniam na scenie na You Tube, nadziwić się nie mogę. Jednak nie robię tego często, nie oceniam się. Przecież nawet cekin w pępku może rezonować. Ale dojście do akceptacji cekina to była długa droga. Na scenie liczy się tylko muzyka i to, czy można się dzięki niej komunikować z drugim człowiekiem.
– Nie martwisz się, co sobie ludzie pomyślą?
– Na scenie nie dbam o to wcale. Niestety, poza nią cały czas mi to przeszkadza. Jest mi miło, że robimy ten wywiad i że mogę opowiedzieć o tym, czym się zajmuję, ale mało kto tak się do tego nie nadaje jak ja. Kiedy zaczyna się promocja moich płyt i koncertów, na wszelki wypadek nie kupuję gazet.
– Boisz się tego, co znajdziesz w nich o sobie?
– Uwielbiam jeździć metrem, choć mój mąż ma pretensje, że żadna gwiazda tak nie robi. A ja tam zerkam w gazety sąsiadów i drżę, czy nie znajdę czegoś o sobie. Szczególnie bolesne bywa to, o czym wiem, że jest od początku do końca zmyślone.
– A nie bywasz wściekła?
– Jestem oazą spokoju, choć o muzykę drę strasznie koty.
– Z mężem też kłócisz się tak muzycznie?
– Nie i w domu też nie rzucam garnkami. Nigdy.
– Ale macie dwa „donośne” głosy.
– Owszem, ale Marcin to dżentelmen, ustąpi i powie tylko: „za dwa lata będziesz żałować”. Ja i tak stawiam na swoim. Za to po dwóch latach mówię: „no dobra, miałeś rację”.
– Pracujesz i żyjesz głównie z mężczyznami.
– To dosyć hardy świat. Dużo mojej czułości idzie w próżnię. Żeby oni chociaż dawali się czasem przytulić... Ta czułość czeka potem na jakąś piękną balladę. Tam daję jej upust.
– Czy byłaś w stanie przekazać czułość i ból muzyką, kiedy musieliście zająć się pogrzebem waszych ojców?
– Niewiele pamiętam. Za bardzo bolało. Wiem, że śpiewało Mazowsze i śpiewało pięknie. Ale pamiętam głównie ciszę.
– Muzyka to szczęście w takim razie?
– Muzyka to życie.