Dziennikarka Justyna Sobolewska pisze biografię swojej babci – niewidomej Poetki Jadwigi Stańczakowej. Aktorka Agnieszka Przepiórska współtworzy na podstawie książki monodram. I tak my, kobiety, zyskujemy niesamowitą bohaterkę. Ona sama odzyskuje widzialność i słyszalność.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 10/2025.
Alina Gutek: Co czułaś, widząc na scenie babcię, słysząc jej prawdziwy głos?
Justyna Sobolewska: Przede wszystkim radość, ale też podziw dla niej, dla jej siły, dla wszystkich niezwykłych twarzy, jakie miała. W książce opisałam jedną z nich, którą odkryłam, czytając znalezione teksty i którą odgrzebałam z tego, co pamiętam. Okazało się, że Jadwiga może mieć wiele wersji, że mieści w sobie sporo różnych historii. Czułam oczywiście też wzruszenie, że ona ożyła. Ale głównie radość. Bo jej historię życia można przyszpilić na smutno. Spektakl pokazuje ją jednak inaczej, prawdziwie, czyli z dużym poczuciem humoru. I to było coś, co mnie zaskoczyło i zachwyciło.
Agnieszko, jak budowałaś swoją bohaterkę? Włożyłaś w nią dużą dozę kreacji, czy starałaś się oddać wiernie jej ducha?
Agnieszka Przepiórska: To temat do dyskusji, jak przygotowywać biografię w teatrze. Można dążyć do wiernego odtwarzania faktów, ale takie podejście często lokuje postać bliżej muzeum niż sceny. Dla mnie istotne jest coś innego – przepuszczenie bohaterki przez własną wrażliwość. To samo robią autor tekstu i reżyserka Anna Gryszkówna. Dlatego postać Jadwigi, którą pokazujemy, nie jest rekonstrukcją, to wypadkowa naszego wspólnego postrzegania jej osoby. Praca nad tą postacią – a może raczej: praca z Jadwigą – przebiegała wyjątkowo łagodnie. Ona w żaden sposób się nie narzucała, nie naciskała. Po prostu czekała spokojnie. A przecież bywa różnie – niektóre moje bohaterki są inwazyjne, nie dają mi spokoju, śnią mi się, męczą, wywołują zniecierpliwienie. Tymczasem przy Jadwidze miałam wrażenie, że darzy mnie zaufaniem.
Myślę, że to zaufanie wynika też z zaufania Justyny – z wolności, którą nam dała. To ona pozwoliła Jadwidze wyfrunąć w nowej odsłonie. W pewnym momencie pomyślałam, że Jadwiga mieści w sobie tyle różnych tożsamości, że może być jednocześnie patronką joginek, osób niewidomych, poetek, opiekunek, a także chorych na pęcherz. Jest w niej coś z mistyczki. Święta Jadwiga.
Archiwalny portret Jadwigi Stańczakowej, lata 50. (Fot. archiwum prywatne)
Chociaż w tej świętości jest bardzo ludzka, z ogromnym dystansem także do siebie.
J.S.: Ona żyła blisko ziemi, codziennych spraw, troski o najbliższych, nie miała problemu z mówieniem o cielesności, o seksie też. Nie była drobnomieszczańska, nie interesowało ją, co wypada, co ludzie powiedzą. Skupiała się na rzeczach istotnych. Czyli na literaturze, pisaniu, czasami napisanie wiersza było dla niej największą sprawą dnia. Oczywiście inne sprawy też były istotne, co w spektaklu jest świetnie pokazane – była organizacja dnia i plan do zrealizowania w punktach, pierwsza kawa, porządkowanie szafek, spacer przy otwartym oknie czy froterowanie podłóg.
Nazywała tę czynność podłogojogą, co pokazuje jej poczucie humoru, ale i to, że umiała łączyć przyjemne z pożytecznym.
J.S.: Była niezwykle otwarta na wszystkie doświadczenia. Kilka miesięcy przed premierą, kiedy spotkaliśmy się u mnie (czyli u Jadwigi) z twórcami – Agnieszką Przepiórską, Anną Gryszkówną i Piotrem Rowickim – poczułam zaufanie i pewność, że mogę wszystko udostępnić: karty choroby, zapisy snów, wstrząsający testament Jadwigi. Byłam ciekawa, co z tego wyniknie.
To chyba niezwykłe dla aktorki móc korzystać z tak intymnych materiałów?
A.P.: To jak dotrzeć do pulsującego serca postaci. Wgląd w sny bohaterki jest skarbem, marzeniem każdej aktorki. Bo wiedzieć, o czym śniła, to jak połączyć się z postacią na poziomie podświadomości czy – idąc za Arnoldem Mindellem – śniącym ciałem. Dzięki snom mogłam wejść na zupełnie nieoczekiwany, ale też piękny poziom połączenia z postacią. Jadwiga powtarza, że nie chce widzieć. Czy to znaczy, że dostrzegała twórczy potencjał w niewidzeniu, że dzięki temu mogła być lepszą poetką?
J.S.: Myślę, że poprzez niewidzenie rozwinęła życie wewnętrzne w takim stopniu, że zaczęło ją fascynować. Wiedziała, że to rzeczywistość niedostępna dla widzących, coś, co ma tylko ona. To dawało jej poczucie szczęścia. I ta wyjątkowość wiązała się też z poezją. Kiedy wszyscy rozmawiali, że na przykład przejechał samochód albo jaka jest pogoda, to ona mogła sobie pomyśleć: „A ja mam teraz wizję fioletowego kwiatu, nie tęsknię do widzenia”.
Ciekawe, na ile to był sposób radzenia sobie z niepełnosprawnością.
J.S.: Jest taki jej wiersz, w którym pisze, że gdyby widziała, to może nie widziałaby, tylko by patrzyła. Wydaje mi się więc, że niewidzenie bardzo ściśle wiązało się z pisaniem.
Jadwiga, poetka, wyjątkowa kobieta, jest jedną z wielu artystek, które musiały usunąć się w cień, które zostały zapamiętane jako opiekunki, żony, partnerki. Ona weszła do historii jako sekretarka i przyjaciółka Mirona Białoszewskiego. Chciałyście tym spektaklem wyciągnąć ją z niebytu, przywrócić jej miejsce, na jakie zasługuje?
A.P.: Zdecydowanie, już w samej biografii Justyny Jadwiga zyskuje podmiotowość, samodzielność, nie jest tylko przyjaciółką Mirona.
Godziła się na miejsce u boku, nie walczyła o uznanie?
A.P.: Można sobie zadać pytanie, dlaczego tkwiła w cieniu. Ale jak się żyje przy takim geniuszu, jak Miron, który był ogłoszony za życia wielkim poetą i prozaikiem, to się zostaje w przykucu.
Jestem pewna, że gdyby mężczyzna z literackimi ambicjami żył obok wielkiej poetki, to nie tkwiłby w przykucu.
J.S.: To były inne czasy. A poza tym Jadwiga uwielbiała Mirona, kochała go w pewien sposób. To ją stworzyło. Była szczęśliwa, że jest w tym miejscu, uważała, że nie ma szans, żeby tworzyć. Oczywiście gdzieś tam w duchu marzyła o tym, ale musiała ogarniać tyle przyziemnych, rodzinnych spraw. A Miron otworzył jej okna na świat poezji, co było dla niej najbardziej radosną sprawą w życiu. Myślę, że jako niewidoma bardzo nie chciała być ofiarą, żeby się nad nią litowano. Chciała czuć się osobą niezwykłą i nią była. A czasy były inne i to, co było dla niej oczywiste, dziś już nie jest. Choćby dwór kobiet wokół Mirona – od rana przychodziły sprzątać, szorować klozet i zmieniać pościel, zanim przyjdą goście. Były szczęśliwe, że mogą tak usłużyć wielkiemu poecie. Jadwiga była do tego pierwsza, załatwiała jego praktyczne sprawy, badania lekarskie, krawca, buty, kwity, to sprawiało jej radość. Dużo mu dawała, ale z drugiej strony bardzo dużo dostawała.
Myślę jednak – i to był mój bodziec do napisania książki – że po śmierci Mirona była bardzo pomniejszana. Jak pytałam o nią osoby z tego kręgu, to mówiły o Mironie, jej nie było. W naszej rodzinie podobnie – ważna była twórczość Mirona, a Jadwiga? No coś pisze. Jako nastolatka poczułam, że to pomniejszanie jej mnie boli. Myślę, że impuls do napisania o niej książki wziął się z młodzieńczej niezgody na to, że ona jest tylko niewidomą przy Mironie. Przy czym jednocześnie obawiałam się pisać o latach 90., o czasach jej choroby, dlatego zanim wzięłam się do pisania minęło prawie 30 lat.
A.P.: A dlaczego się bałaś, z czego to wynika?
J.S.: Ze wspomnień. Pamięć o niej była bolesna. Miałam coś takiego, że gdy zaczynałam o niej opowiadać, to łzy same ciekły mi z oczu. Byłam świadkinią jej choroby psychicznej, pomieszkiwałam z nią na studiach. Czułam się kompletnie bezradna wobec tego, co się z nią działo, nie rozumiałam, dlaczego staje się zupełnie kimś innym w psychozie maniakalnej. Kiedy potem zajrzałam do jej tekstów, to zobaczyłam, że nawet wtedy bardzo intensywnie pracowała, pisała wiersze, piosenki. Pisanie książki pomogło mi zdjąć strach i zobaczyć ją bez maski choroby.
A.S.: Przy każdej bohaterce moich monodramów, czy przy Ginczance, czy przy Walentynowicz, czy przy Simonie, daje o sobie znać problem: nieobecna – obecna, wychodzenie z cienia. Tak się składa, że przy moich bohaterkach jest fokus na jakiegoś mężczyznę: przy Ginczance na Tuwima, przy Walentynowicz na Wałęsę, przy Sadowskiej na jej syna Grzesia Przemyka. Kiedy przeczytałam biografię Jadwigi, to napisałam do Justyny z pytaniem, czy ktoś już zgłosił się po Jadwigę.
J.S.: A ja zaczęłam skakać z radości, bo to było moje marzenie, żeby Agnieszka zagrała Jadwigę.
A.P.: Zainteresowanie Jadwigą szło z różnych stron. Miałam ustalone, że będę robiła ten monodram w następnym sezonie, a wtedy dostałam propozycję z Mazowieckiego Instytutu Kultury, żebym zrobiła Jadwigę w ramach Festiwalu Sztuki Kobiet Persona. Monodram współprodukuje Muzeum Jana Kochanowskiego w Czarnolesie.
Agnieszka Przepiórska jako Jadwiga Stańczakowa (Fot. Karolina Jóźwiak)
Jadwiga jest niezwykła i zwyczajna zarazem. Myślę, że dlatego jej historia tak rezonuje ze współczesnymi kobietami.
A.P.: Twórczość Jadwigi jest dla mnie fascynująca, bo ona jest „dzisiejsza”, wyprzedza epokę w przełamywaniu różnych tabu, na przykład jeśli chodzi o choroby psychiczne, ona szczerze opisywała swoje stany. To moim zdaniem jest więcej warte niż krągłe słowa największych metafor. Jedna z osób, która była blisko przy projekcie, powiedziała, że przy Jadwidze mogłaby kierować myśliwcem. Wiele osób poczuło dzięki niej, że swoje ułomności można przezwyciężyć. Tego uczy Jadwiga. Jej napęd do życia, energia to coś unikalnego, niewiele ludzi to ma.
Niektórzy zapadają się w chorobie, nie oceniam tego, tylko chcę zauważyć, że Jadwiga pokazuje, że można zaakceptować to, co nas spotyka. To wielki dar, ona to pewnie sobie wypracowała, bo programowała swój umysł różnymi technikami, miała samozaparcie, żeby codziennie trenować,pracować, czyścić podłogę i tak dalej. Mam wrażenie, że ona chwyta się tych życiowych czynności, żeby przetrwać. Jaką trzeba mieć siłę, żeby to robić!
Jadwiga daje nam wszystkim lekcję, jak sobie radzić, gdzie szukać sensu życia. Szuka go w prostych czynnościach.
J.S.: Na początku książki zacytowałam wiersz Świrszczyńskiej: „wszystkie chwyty dozwolone” o łapaniu się wszystkiego, żeby nie zapaść się w przepaść. I Jadwiga też chwytała się tych prostych czynności, żeby się nie osunąć w ciemność, co się jej udawało. Wiedziałam, że jest silną kobieta, taką miałam w pamięci. Ale kiedy zaczęłam pracować nad książką i poznałam ją nie tylko jako babcię, to poraziła mnie niesłychaną siłą. Ta siła objawiała się ciągłym przeobrażaniem się, bo ona musiała ciągle przystosowywać się do nowego, trzymać życie w garści, stwarzać się na nowo. Największym zaskoczeniem było to, że przewidywała, że w przyszłości będzie czytana. To było coś niesamowitego! Wiedziała wręcz, że ja jej w tym pomogę. 40 lat temu kompletowała teczki z materiałami, przygotowała opis mieszkania, w którym teraz mieszkam – to archiwum, gdzie każdy przedmiot jest naznaczony dotykiem umarłych mieszkańców. Ona tę swoją teraźniejszość przeniosła w przyszłość. Była przekonana, że jej twórczość będzie miała czytelników. To zaskakujące zwłaszcza dziś, kiedy rzadko ma się poczucie, że cokolwiek da się wysłać w przyszłość. W latach 90., kiedy jej twórczość nie istniała w obiegu, wiedziała, że przyjdzie taki czas, że jej wiersze trafią do czytelniczek! Jej teksty leżały 20 lat w WL, ale była spokojna. Była też bardzo dobrze przygotowana do śmierci, spisała testament, przygotowała listy dla rodziny. I moje największe odkrycie – jej archiwum dźwiękowe. Ona nagrywała czytającego swoje utwory Mirona, dzięki czemu mamy skarb literacki. W dodatku Miron czyta też jej dzienniki. Jadwiga w tych nagraniach mówi wprost: „A teraz puenta tego spotkania, drodzy słuchacze”. Do kogo mówi wtedy, w roku 1977? Do przyszłych słuchaczy. Przygotowała nawet słuchowiska na przyszłość. Dzięki pracy nad książką odkryłam też, że było w niej więcej światła niż mroku.
Żydowskie korzenie też odkryłaś dzięki niej?
Żydowska linia naszej rodziny była ukryta, zapomniana. Odkryłam ją razem z książką o Jadwidze. To ona wprowadziła mnie w tę tożsamość, pokazała jako coś naszego. Dzięki niej odnalazłam groby rodzinne na cmentarzu żydowskim i w pewien sposób połączyłam się z przodkami ze strony mamy. Jadwiga czuła się Żydówką najbardziej wtedy, kiedy Żydzi byli atakowani, czyli w przedwojennej Polsce, w czasie okupacji i potem w 1968 roku. Antysemityzm to dla całej rodziny szok, ona się z tego podniosła, natomiast jej ojciec dźwigał strach żydowski, nigdy nie wyszedł z wojny.
Twoja książka o babci spowodowała powrót rodziny do przeszłości?
Nie, książka w pewnym sensie zamknęła rozmowę na ten temat. To znaczy – wypełniła puste miejsca, których się nie dotykało, i być może spowodowała, że ciężar milczenia zniknął, pewne rzeczy zostały powiedziane, więc można patrzeć w przyszłość.
A.P.: W tradycji żydowskiej bardzo ważne jest, aby na duchowym poziomie zmarli zostali upamiętnieni, żeby mieli imiona i nazwiska, zostali odprowadzeni. Według mnie książka Justyny to właśnie zrobiła. Takie upamiętnienie jest zawsze oczyszczające, mimo że czasem może wywołać niezgodę niektórych członków rodziny.
J.S.: Nie mieliśmy pojęcia o całej linii Strancmanów. Tymczasem ci wszyscy przodkowie wrócili do nas. Trudno nazwać to doświadczenie, kiedy zmarli wracają gromadnie ze swoimi imionami, nazwiskami, datami. Na przykład Szmerek Sztrancman. Nic o nim nie wiadomo, poza imieniem i nazwiskiem, bardzo szeleszczącym, jak szept. Ale przynajmniej wiem, że istniał.
A.P.: Miałam podobnie przy monodramie o kobietach gwałconych na warszawskim Zieleniaku w czasie wojny. Przed spektaklem poczułam, fizycznie wręcz, że są uwięzione, a po – że mogą iść w stronę światła.W dyskursie społecznym niezwykle istotne jest świadome nazywanie i opisywanie zjawisk, które dotychczas funkcjonowały w sferze milczenia, wyparcia lub tabu. Proces ten – chociaż często wywołuje napięcia, spory, a nawet konflikty – stanowi nieodzowny element dojrzewania wspólnoty i warunek niezbędny do jej dalszego rozwoju. Psychologia społeczna i socjologia potwierdzają, że mechanizmy wyparcia czy zbiorowego zapomnienia mają krótkotrwałe działanie ochronne, lecz w dłuższej perspektywie prowadzą do powielania traum i utrwalania systemowej nierówności. Dlatego tak ważne jest, byśmy nie unikali rozmów o przeszłości. Nie po to, by trwać w resentymentach, lecz po to, by kolejne pokolenia rozumiały, czym są wojny, jakie są ich przyczyny i konsekwencje, jak łatwo zatracić humanistyczne wartości w imię ideologii. Mówienie o historii – zwłaszcza tej bolesnej – jest aktem odpowiedzialności. Jest również pierwszym krokiem w stronę wspólnoty, która nie boi się konfrontacji z prawdą.
W spektaklu widzimy kobietę z niepełnosprawnością, a mimo to mającą w sobie całe pokłady pozytywnej energii. Pozycja świecy, perfekcyjnie wykonana, do tego w uroczej kwiecistej sukience, to majstersztyk.
J.S.: Myślę, że Jadwiga daje niesamowitą siłę. Ja to czuję jako osoba pisząca o niej, Agnieszka pewnie czuje jako aktorka wcielająca się w nią. Na spotkaniach z czytelnikami i po spektaklu, słyszę, że Jadwiga bardzo dużo daje ludziom, którzy czują różne bariery i ograniczenia, którzy muszą się przebijać z powodu niepełnosprawności, ale i różnych szklanych sufitów. Bardzo dużo osób podchodzi do mnie i mówi, że Jadwiga dała im siłę. Jadwiga była też społeczniczką, zaangażowaną w sprawy niewidomych, walczyła, żeby ułatwiać im życie i funkcjonowanie w społeczeństwie. Dla mnie ważne jest też to, że jako bohaterka spektaklu dużo robi dla współczesnych ludzi.
Pewnie teraz gdzieś się z tego cieszy.
J.S.: O tak. Ona miała też taki rys musicalowy, mogła nagle zatańczyć kankana. Kręciła hula-hoop tak, że jej tego jako dziewczynka zazdrościłam. Oni z Mironem świetnie się razem bawili. Myślę, że widzowie i czytelnicy to czują i ją za to uwielbiają. Żyła w bardzo trudnych czasach, nie widziała, otarła się o śmierć z powodu raka, miała ciężką depresję i myśli samobójcze, trafiała często do szpitala psychiatrycznego, a mimo to cieszyła się z małych rzeczy. Okazuje się, że jej stosunek do życia jest dzisiaj dla ludzi niezwykle inspirujący. Jestem zaskoczona, jak to działa! Z rozmów z czytelniczkami wiem, że czują z nią kontakt.
A.P.: Myślę, że dzisiaj taka osoba jak ona, miałaby książki i programy „Jadwiga – jak żyć”. Byłaby taką Ewą Woydyłło czy Ulą Dudziak. Mentorką dla innych kobiet. Widziała głodujących, umierających, sama miała ciężkie życie, a mimo to miała w sobie radość, ale nie taką infantylną, tylko wynikającą ze świadomości wartości życia. Dla mnie jest mędrczynią, nauczycielką życia. Ufam jej. Bo jak ktoś mówi, że można cieszyć się życiem, a nie przeżył żadnych trudności, to nie wzbudza mojego zaufania. Podłączyłam się do jej siły, jestem więc może takim trochę wampirem energetycznym. Ona naprawdę mnie zasila.
J.S.: Słyszę to od wielu osób, że Jadwiga przede wszystkim zasila, że strasznie dużo daje.
A.P.: Mam poczucie, że Jadwiga była jedną z tych kobiet, które potrafiły nie tylko dawać, ale również brać – co, niestety, wciąż nie jest oczywiste w przypadku kobiet. Społeczne oczekiwania wobec kobiecej postawy – empatii, poświęcenia, rezygnacji z siebie – sprawiają, że wiele z nas oddaje wszystko, pozostając na końcu z pustymi rękami. Jadwiga natomiast – w swojej cichej, ale konsekwentnej obecności – potrafi przyjąć. Przyjęła od nas coś, co przez dekady było jej odmawiane: widzialność. Wreszcie jest czytana, słuchana, obecna.
Jest coś jeszcze. Jadwiga poprzez eksperymentowanie ze swoją świadomością osiągnęła niezwykłą jasność widzenia. W pewnym sensie przypomina Rachelę z „Wesela”, która widziała więcej niż inni. Umiała patrzeć głębiej, poza powierzchnię. W tym sensie Jadwiga miała zdolność wybiegania w przyszłość – nie jako prorokini, ale jako kobieta, która poprzez swoją wrażliwość i intelekt przeczuwała nadchodzące zmiany. Jej pisanie nie było tylko świadectwem czasu, lecz także formą subtelnej wizji – próbą uchwycenia tego, co dopiero miało nadejść. Jej testament, który czytam na końcu spektaklu, bardzo mnie porusza.
Justyna Sobolewska i Agnieszka Przepiórska (Fot. Karolina Jóźwiak)
Dziękuję, że mogłam dzięki wam poznać Jadwigę. Kobietę, która dostała od życia strasznie dużo trudności, ale potrafiła przekuć je w moc. To bardzo budujący przykład na nasze czasy.
J.S.: Jadwiga była postacią właściwie nieznaną, nawet po tym, jak zagrała ją Krystyna Janda w filmie Andrzeja Barańskiego „Parę osób, mały czas”. Pojawiała się tylko w kontekście Mirona. Ale myślę, że dzięki Agnieszce to się zmieni. Ona nie jest z panteonu, ale z życia. Zwykła, codzienna, bliska ludzi.
Agnieszka Przepiórska, aktorka teatralna (związana z Teatrem im. Juliusza Słowackiego w Krakowie) i filmowa. Tworzy monodramy o wyjątkowych kobietach, m.in. Simonie Kossak, Barbarze Sadowskiej, kobietach gwałconych w czasie wojny na warszawskim Zieleniaku. Laureatka Nagrody im. Aleksandra Zelwerowicza dla najlepszej aktorki ubiegłego sezonu.
Justyna Sobolewska, dziennikarka, obecnie związana z tygodnikiem „Polityka”, krytyczka literatury, pisarka. Autorka biografii swojej babci – poetki Jadwigi Stańczakowej.