Zuzanna Ginczanka nazywana była „semicką pięknością”, Gwiazdą Syjonu, Sulamitką, czyli biblijną Oblubienicą. Młoda, bardzo uzdolniona poetka robiła furorę wśród artystów międzywojnia nie tylko za sprawą swojej niezwykłej urody, ale i śmiałej, nasyconej seksualnością twórczości. Choć jej życiu przedwcześnie położyła kres brutalna wojna, wiersze Ginczanki są jak oda do życia, którym poetka upajała się, chłonąc rzeczywistość wszystkimi zmysłami. Wybrałyśmy najpiękniejsze utwory Skamandrytki, która opiewa w nich miłość, kobiecą seksualność, siłę i niezależność.
W Małej Ziemiańskiej, miejscu spotkań „mafii skamandryckiej”, jej pojawienie się zawsze wywoływało sensację. Egzotyczne rysy, śniada cera, wydatne usta, tajemnicze spojrzenie, a do tego piekielny talent do poezji – to działało na mężczyzn z kręgów warszawskiej inteligencji. Jej atrakcyjność podkreślali we wspomnieniach liczni pisarze i poeci, ale najbardziej zaprzyjaźniona była z Julianem Tuwimem (skądinąd odpornym na jej wdzięki), a także Witoldem Gombrowiczem. To ten pierwszy poznał się na talencie młodziutkiej Sary Poliny Gincburg i wprowadził ją na salony literackie stolicy.
Co ciekawe, w domu rodzinnym Ginczanki nie mówiło się po polsku, ale po rosyjsku. Córka Szymona i Cecylii Ginzburgów przyszła na świat w 1917 roku Kijowie, a wychowała się w Równem na Wołyniu, dokąd uciekli jej rodzice zaraz po wybuchu rewolucji. Zuzanna sama postanowiła uczyć się języka, w którym później tworzyła, a na swoją szkołę wybrała polskie Gimnazjum im. Kościuszki. Talent do poezji przejawiała od najmłodszych lat, bo już jako 14-latka zadebiutowała wierszem „Uczta wakacyjna”. Dwa lata później jej utwór „Gramatyka” otrzymał wyróżnienie w konkursie „Wiadomości Literackich”. Już wtedy początkująca poetka nawiązała korespondencję ze stałym współpracownikiem tygodnika – Julianem Tuwimem, który namówił Zuzannę do przyjazdu do Warszawy i rozwinięcia twórczych skrzydeł. I przyjechała – w 1935 roku, mając 18 lat.
Ginczanka z miejsca stała się sensacją. Mimo młodego wieku zaczęła regularnie publikować w „Wiadomościach Literackich”. Jako jedyna kobieta udzielała się na łamach satyrycznego magazynu „Szpilki”, gdzie publikowała zadziorne wierszyki wycelowane w stołecznych filistrów. Nie wahała się ironicznie krytykować surowych recenzentów swojej twórczości – robiła to z inteligencją, humorem i dystansem.
Niestety, okres beztroskiej twórczości poetki trwał krótko. Gdy wybuchła wojna, 22-letnia Zuzanna spędzała wakacje na Wołyniu. Zdecydowała się pozostać we Lwowie, gdzie ukrywała się w mieszkaniu w kamienicy na ulicy Jabłonowskich. Wyraźnie semicka uroda nie pomagała i poetka żyła w ciągłym lęku przed denuncjacją. Jej największe obawy spełniły się, gdy do Niemców doniosła na nią dozorczyni kamienicy, Zofia Chominowa, co skończyło się aresztowaniem Ginczanki i jej męża – krytyka sztuki Michała Wienziehera. Małżeństwu udało się jednak przekupić ukraińskiego policjanta i uciec. Przez kolejne dwa lata para ukrywała się w Krakowie. Także i tam, prawdopodobnie znowu w wyniku donosu, odnalazło ich Gestapo. Po aresztowaniu w mieszkaniu na Mikołajskiej 26 Zuzannę przetransportowano do więzienia Montelupich, gdzie była brutalnie przesłuchiwana. Zginęła w maju 1944 roku w wieku zaledwie 27 lat rozstrzelana na terenie obozu koncentracyjnego w Płaszowie.
Wczesną twórczość poetki charakteryzują: witalizm, zmysłowość, podziw dla życiodajnych siły natury i kobiecości. Jak na czasy, w których tworzyła Ginczanka, a także biorąc pod uwagę jej młody wiek, były to wiersze bardzo odważne, dosłowne, w których mocno wybrzmiewa świadomość własnej seksualności. Podopieczna Tuwima nie bała się podkreślać swojej kobiecej autonomii – widać to choćby w prowokacyjnym utworze „Zdrada”, w którym podmiot liryczny zapowiada, że ukochany jej „nie upilnuje”. Ginczanka była poza tym mistrzynią erudycji i prezentowała niesamowity kunszt słowa. Jej wiersze najeżone są piętrowymi metaforami, neologizmami, terminami zaczerpniętymi z kultury antycznej i duchowości Wschodu. „Canticum canticorum” to na przykład popis prawdziwej słownej wiruozerii („Oczy płonące chowam / W rzęs cyprysowy las / Jako sadzawki w Hazebon”), a „Dziewictwo” uwodzi i porusza zmysły sensualnymi porównaniami do natury („My… / Chaos leszczyn, rozchełstanych po deszczu / pachnie tłustych orzechów miazgą”).
Pierwszy, wyraźnie skamandrycki etap twórczości Ginczanki zamyka się w tomiku „O centaurach” z 1936 roku. W późniejszych wierszach poetki można już odczuć większy niepokój i skłonność do katastroficznych wizji, które są przepowiednią jej tragicznych losów. Na ich tle wyróżnia się poruszający do głębi, „Non omnis moriar”, w którym rozprawia się ze swoją denuncjatorką, Chominową. Ginczanka mocno zaznacza w nim swoją osobistą perspektywę, demonstruje poczucie dumy i daje wyraz niezłomności charakteru – cechę charakterystyczną dla całej swojej twórczości.
Czytaj także: Maria Pawlikowska-Jasnorzewska – najpiękniejsze wiersze polskiej Safony
„Canticum canticorum”
Pienią się winne jagody,
Pachnący nard
Ciężko zalewa sady –
Pasłam braciom mym trzody
W słoneczny skwar –
Dlatego jestem śniada;
Szumi noc granatowa.
Od żółtych gwiazd
Gore popieli się niebo.
Oczy płonące chowam
W rzęs cyprysowy las,
Jako sadzawki w Hazebon.
„O miła moja, otwórz –
Obiegłem sad –
Mam sypką rosę w kędziorach
Usta mi twoje powtórz,
Bym znowu zgadł
Czy piłaś jabłka z wieczora” –
„Jak mam tobie odemknąć
Skrzypiące drzwi –
Gdy suknie z siebie zewlekłam,
Matki mnie trzykroć przeklną
A stada kóz
Nie dadzą słodkiego mleka”.
Noc granatowa szumi
I szczepki winnic rozchwiane
I liście fig –
I wcale zasnąć nie umiem.
Bramy rozwieram drewniane –
– A miły znikł.
Szafranu i kasji wonność.
Olejek ściekł
I myrra ścieka na klamkę.
Ścieżka zaciera się wolno
Jak spruty ścieg –
Mrok czarnooki za gankiem.
Szukałam go – nie znalazłam.
Wołałam go
– Lecz mi się wcale nie ozwał.
(A piękny jest jako gwiazda
Jak niebios dno –
Każdy go tedy rozpozna).
Zaklinam was panny w wonnościach
Przez sarnę z kniei,
Przez łanię nagłą jak zamach:
Nie szukajcie zawczasu miłości
Nie budźcie jej,
Pokąd do was nie przyjdzie sama.
„Zamiast różowego listu”
Moje malutkie miasto ma zbyt wiele uliczek –
(nie mogę ciebie spotkać, choć co dnia wszystkie liczę).
Moje malutkie miasto ma uliczek za mało ––
(nie ma w nim takiej jednej, by się dwoje spotkało).
Moje malutkie miasto mogło stać nad tysiącem,
które mają chodniki długo, długo idące,
a nad każdą by stało smukłych domów miljony
jak dynie pełne pestek drobiem ludzkiem zmrowionych ––
–– a każda, co dzień inna, pełna twego kochania
mogła święto spotkania na tych domach wydzwaniać,
na tych domach ogromnych kolorowych klawiszach ––
–– –– a my byśmy szli
wiecznie,
a w nas byłaby cisza.
Moje malutkie miasto mogło stać nad króciutką
tylko jedną jedyną, jak strumyczek wąziutką,
a uliczka ta mogła mieć dwa tylko domeczki
naprzeciwne radosne roześmiane dzwoneczki ––
–– moglibyśmy wyjść sobie w jakiś wieczór lub ranek
z naszych domów: śmieszyczek, radośnianek, wiośnianek
i od razu się spotkać sercodzwonnie dłońwdłońnie
i patrzeć sobie w oczy
wiecznie
wiecznie
dozgonnie.
Moje malutkie miasto ma zbyt mało uliczek
i zbyt wiele uliczek,
których nigdy nie zliczę.
„Dziewictwo”
My…
Chaos leszczyn, rozchełstanych po deszczu
pachnie tłustych orzechów miazgą,
krowy rodzą w parnym powietrzu
po oborach płonących jak gwiazdy,
O, porzeczki i zboża źrałe
soczystości wzbierająca w wylew,
O, wilczyce karmiące małe,
oczy wilczyc słodkie jak lilje!
Ścieka żywic miodna pasieczność,
wymię kozie ciąży jak dynia –
płynie białe mleko jak wieczność
w macierzyńskiej piersi świątyniach.
A my…
… w hermetycznych
jak stalowy termos
sześcianikach tapet brzoskwiniowych
uwikłane po szyję w sukienki,
prowadzimy
kulturalne
rozmowy.
„Zdrada” (fragment)
Nie upilnuje mnie nikt.
Grzech z zamszu i nietoperzy
zawisł na strychach strachu półmysią głową w dół ––
O zmierzchu wymknę się z wieży, z warownej ucieknę wieży
przez cięcie ostrych os,
przez zasiek zatrutych ziół ––
[…]
Ty w wilka się zmienisz, ja w pliszkę ––
ty w orła, ja w kręte dziwy –– ––
nieprzeniknionym zamysłem uprzedzę każdy twój pościg.
Nie upilnuje mnie świat,
o luby –– o drogi –– o miły,
jeśli nie zechcę
sama
słodkiej majowej
wierności.
„Wyjaśnienie na marginesie”
Nie powstałam
z prochu,
nie obrócę się
w proch.
Nie zstąpiłam
z nieba
i nie wrócę do nieba.
Jestem sama niebem
tak jak szklisty strop.
Jestem sama ziemią
tak jak rodna gleba.
Nie uciekłam
znikąd
i nie wrócę
tam.
Oprócz samej siebie nie znam innej dali.
W wzdętem płucu wiatru
i w zwapnieniu skał
muszę
siebie
tutaj
rozproszoną
znaleźć.
Czytaj także: Wisława Szymborska – wiersze o miłości, które poruszą twoje serce
„Obcość”
Patrz:
purpurowy trubadur święto obwieścił surmami ––
kupcy rozdają szkarłat i maści pachnącej miarki ––
na szklanych szczudłach sopranu chwieją się mdlejąc pieśniarki ––
tancerzom dzwonią torsy i ud błyszczący ornament ––
– a tyś spowszedniał sobie
ulicą
mierzoną
co dzień,
a w tobie jest śmierć nieuchronna
jak igła krążąca w żyłach.
Radość przepływa
z dala
w różowej świątecznej łodzi
daleką obcą rzeką
z ultramaryny i z ilu.
Powiedzą o twoim żalu: „płaskostopy i karłowaty"
powiedzą o twoim smutku: „bielidło, olejek, róż“.
Ni liryka z tkliwych batystów
ni ciężki epos z brokatu
nie wyzna ciebie
nikomu
domysłem zza siedmiu mórz.
„[Non omnis moriar…]”
Non omnis moriar – moje dumne włości,
Łąki moich obrusów, twierdze szaf niezłomnych,
Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel
I suknie, jasne suknie pozostaną po mnie.
Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,
Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,
Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,
Donosicielko chyża, matko folksdojczera.
Tobie, twoim niech służą, bo po cóż by obcym.
Bliscy moi – nie lutnia to, nie puste imię.
Pamiętam o was, wyście, kiedy szli szupowcy,
Też pamiętali o mnie. Przypomnieli i mnie.
Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze
I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo:
Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze –
Niechaj piją noc całą, a o świcie brzasku
Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota
W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.
O, jak będzie się palić w ręku im robota,
Kłęby włosia końskiego i morskiego siana,
Chmury prutych poduszek i obłoki pierzyn
Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;
To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym
I uskrzydlonych nagle w aniołów przerobi.