Dorastałam na oczach ludzi i tak, jak życie innych dzieci rozgrywa się na tle rodziny i przyjaciół, tak moje rozgrywało się na tle całej Polski. Nie było łatwo się z tego wyzwolić. Ale chyba się udało – mówi Natalia Kukulska, szczerze opowiadając o byciu artystką, żoną, matką. Ale przede wszystkim o tym, jak nie stracić siebie, i czym, jej zdaniem, dobrostan różni się od szczęścia.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 10/2025.
Alina Gutek: Ostatnia pani płyta jest bardzo osobista, autoanalityczna.
Podoba mi się określenie „autoanalityczna”. Rzeczywiście odegrała rolę takiej trochę terapii. Tak już mam, że lubię przegadywać zagadnienia, bo jak nazywam pewne rzeczy, to tym samym porządkuję chaos i uspokajam emocje. Ale jedno to nazywanie, drugie pisanie. W tekstach można być bliżej poezji poprzez metafory, środki wyrazu, które pozwalają nazywać pewne rzeczy mniej dosłownie, a odbiorca i tak wie, co autor miał na myśli, zwłaszcza gdy tematy są osobiste.
Tytuł płyty jest jednoznacznie pozytywny, ale są na niej piosenki także o trudnych sprawach.
Do pewnego momentu pisałam tę płytę, nie mając tytułu. Tylko około 30 procent piosenek powstało pod szyldem „Dobrostan”. Tak, są tam też gorzkie refleksje i emocje, które nie kojarzą się z nim… Po nadaniu tytułu pilnowałam, by przemycać w tekstach jakiś rodzaj afirmacji tego, co dobre, bo uważam, że wszystko dzieje się po coś. Odnajdywać sens bolesnych doświadczeń to niełatwe zadanie. Trochę robiłam to też dla siebie. Obnażam na tej płycie swój wewnętrzny świat, swoje refleksje, które zresztą się zmieniały. Ale najwspanialsze jest to, że choć najpierw starałam się podzielić z innymi czymś osobistym, potem okazało się, że to, co mam do powiedzenia, jest uniwersalne. To nie tak, że starałam się napisać coś, pod czym wszyscy by się podpisali, dać jakiś wspólny mianownik myślenia ludzi w moim wieku. Kierunek był inny – od osobistych „nut” do uniwersalnych. I jeśli ktoś się w tym przegląda, to dla mnie największa satysfakcja. W piosence „Jednogłośna” śpiewam: „między nami jest granica cienka…”. Uważam, że jako ludzie za bardzo się nie różnimy, mamy podobne tęsknoty, potrzeby, marzenia.
Dobrostan to taki święty Graal, którego wszyscy szukamy. Pani już go znalazła?
Cały czas szukam. Moim zdaniem dobrostan różni się od szczęścia tym, że szczęście jest uśmiechnięte, a dobrostan taki być nie musi, może być refleksyjny. Człowiek, który cieszy się dobrostanem, ma świadomość swoich zasobów, ale i braków, a wszystko to oparte jest na prawdzie, nie na udawaniu. To dlatego dobrostanu nie można znaleźć na zewnątrz, tylko w sobie. On się nie przydarza. Jest. Choć czasem zakurzony.
Pisze pani i śpiewa: „otwieram się na to, co nowe, na zwykły cud”, co można rozumieć jako dostrzeżenie piękna w codzienności, w zwykłych rzeczach. Na tym też polega dobrostan?
Też. Na pewno jest ładem, harmonią, zgodą na przykład na niedoskonałość. W „Pani Perfect”, autoironicznej piosence, z którą, jak się okazuje, identyfikuje się wiele osób, śpiewam hasło „nowy tydzień, nowa ja”. Chodzi mi o rodzaj presji, której doświadczamy, o narzucony perfekcjonizm. A życie to nie wyścig ani filmowy kadr. Praca nad świadomością naszych ograniczeń, sztuka odpuszczania to proces. Myślę, że dobrostan to życie w prawdzie, w zgodzie ze sobą. Wielokrotnie podkreślam, że moja płyta to nie zbiór pozytywnych piosenek i rad, tylko bardzo różnych refleksji, których nadrzędnym celem jest dążenie do odnalezienia dobrostanu. Każda piosenka i cały album są próbą jego definicji. Na przykład „Pion” określa go jako trzymanie pionu, bycie w zgodzie z wewnętrznym głosem pomimo przeciwności losu, a „Jednogłośna” jako naukę lubienia siebie i sztukę odpuszczania.
Na nowej płycie śpiewa pani, że już się zaprzyjaźniła ze sobą.
Śpiewam to trochę na wyrost, bo cały czas jestem w procesie zaprzyjaźniania się ze sobą, raz jest z tym lepiej, raz gorzej. Ale idę w dobrą stronę.
Słyszymy też, że już nie boi się pani zmian. Wcześniej się pani ich bała?
Tak, jestem typem osoby, która bardzo się przywiązuje, ale wiem, że zmiany są jedyną pewną rzeczą, którą mamy.
Jak to pogodzić?
Zrozumieć, że jeżeli przydarza się nam coś trudnego, to po coś. Znów zacytuję tekst piosenki: „Lepiej nie pytaj, co będzie dalej, życie szyte jest na twoją miarę”. Bardzo w to wierzę, że nawet jak w pierwszym momencie krzyczymy, że nie jesteśmy w stanie czegoś unieść, to ta próba jest zwycięską lekcją. Co więcej, po wielu latach mówimy: to, co mi się przydało, zbudowało moją siłę. Z wiekiem odkryłam, że nie da się przejść przez życie bez stresu. Nawet na wakacjach życie może nas nieprzyjemnie zaskoczyć. Bo stres jest reakcją naszego organizmu na niespodziewaną zmianę i na lęk. Dlatego trochę śmieszą mnie rady: nie stresuj się. Jedyna droga to nauczyć się żyć ze stresem, budować swoje systemy obronne. I wyciągać lekcje z tego, co nam się przydarza.
Przeżyła pani jako dziecko śmierć mamy. A z drugiej strony miała pani przywilej być córką artystów, co zdaniem wielu ludzi pomogło pani w karierze. Czyli dostała pani od losu pełen pakiet.
Tak, to wszystko mnie zbudowało. Jestem osobą wysoko wrażliwą, wiem, co to overthinking, takie nadmyślenie, myślowe ADHD. Mam coś takiego, że wszystko mocno analizuję, zastanawiam się, jak ktoś inny to odbiera, mój wewnętrzny domorosły psycholog cały czas pracuje.
To chyba obciążające.
O tak, bardzo, dlatego trudno mi zdobyć się na odpoczynek. W związku z tą moją nadwrażliwością trudne przeżycia mogły mnie przytłoczyć, mogłam ich nie unieść. A okazuje się, że zbudowały mi twardą skorupę, proporcjonalną do wrażliwości. Jako córka swoich rodziców na początku miałam mocne ambicje, żeby nikt nie pomyślał, że jest mi łatwiej, więc nie chodziłam na skróty, pracowałam więcej, niż mogłam, trochę tak, żeby coś udowodnić sobie, krytykom, mediom, publiczności, mojemu otoczeniu. Dopiero niedawno sobie to uświadomiłam.
Z tego powodu wyjechała pani do Stanów?
W pewnym sensie tak, ale głównie jednak dla samej siebie, po to, żeby zdobyć niezależne opinie, żeby ocena mnie jako artystki odbywała się w oderwaniu od mojej historii, rodziny, żeby zweryfikować mój talent. Nie to, że nie wierzyłam w niego, ale przechodziłam pewien rodzaj kryzysu tożsamości, potrzebna mi była konfrontacja ze światem, w którym jestem anonimowa, w którym patrzono by na mnie tylko przez pryzmat moich umiejętności. Wyjazd okazał się w tym bardzo pomocny. Na jam session poproszono mnie o solówkę nie dlatego, że jestem znana, tylko dlatego, że im się podobało, jak śpiewam. Potrzebowałam takiego wzmocnienia – wolnego od kontekstu, kiedy liczy się nie to, kto za mną stoi, tylko to, co sama znaczę.
Czytaj także: Mika Urbaniak: „Powiedzieć, że sobie nie radzę? W Polsce łatwiej się przyznać do alkoholizmu niż do choroby dwubiegunowej”
Była pani śpiewającym dzieckiem, w wieku 10 lat zdobyła platynową płytę. Cała Polska kochała Natalkę, ale też projektowała jej karierę. Trudno było się z tego uścisku wyrwać?
Co więcej, ludzie wiedzieli, jak mam żyć, każdy rościł sobie prawo do radzenia mi, co powinnam robić, jakie piosenki śpiewać, jak wyglądać, jak się ubierać i z kim być. Najlepiej, żebym była kontynuacją mojej mamy. Dorastałam na oczach ludzi i tak, jak życie innych dzieci rozgrywa się na tle rodziny i przyjaciół, tak moje rozgrywało się na tle całej Polski. Nie było łatwo się z tego wyzwolić. Ale chyba się udało. W wieku 20 lat, czyli bardzo młodo, nagrałam pierwszą płytę – „Światło”. Największy sukces przyszedł wraz z płytą „Puls” w 1997 roku. Moją publicznością były wtedy nastolatki, ludzie młodzi, to był szał – fani stojący godzinami po autograf, ochrona. Oni nie wiedzieli, kim była moja mama, przychodzili na koncerty dla piosenek „Im więcej ciebie, tym mniej”, „Światło”, „W biegu”.
Dopiero na trzeciej płycie nagrałam piosenkę z głosem mamy: „Tyle słońca w całym mieście” i dopiero wtedy moja młoda publiczność połączyła kropki, dowiadując się – często od rodziców – o mojej historii. Ale dwie pierwsze płyty nagrałam na własnych zasadach, często sama wyrabiając sobie kontakty i czasem unikając rad taty.
Jedną z trudności, z jaką zapewne się pani mierzy, jest to, żeby być kustoszką pamięci o mamie i jednocześnie autonomiczną artystką i osobą.
Od lat odmawiam propozycjom śpiewania piosenek mamy, choć wspieram wydarzenia, które czczą jej pamięć. W tym roku w Opolu zaśpiewałam jej piosenkę z Kubą Badachem, a także inną, mniej znaną, na koncercie poświęconym Wojtkowi Trzcińskiemu. Zgodziłam się, bo ten rok jest rocznicowy – minęło 75 lat od urodzin mamy i 40 od śmierci.Na początku mojej drogi artystycznej pomyślałam, że muszę podjąć decyzję: albo zawalczę o siebie, albo będzie mi potem trudno się odbić od postrzegania mnie w kontekście mamy. To była więc świadoma decyzja. Z drugiej strony bardzo zależy mi na tym, żeby pamięć o mamie trwała. W tym roku ukazuje się jej złota kolekcja na winylu oraz planujemy jesienią album z wersjami zremasterowanymi jej utworów.
Czytaj także: „Była gwiazdą, na widok której zatrzymywał się ruch uliczny”. 45 lat temu zginęła Anna Jantar
12 października odbył się w Łodzi piękny koncert „Życia mała garść”, poświęcony pamięci moich rodziców, pod moją opieką artystyczną. Zależy mi, żeby te wydarzenia miały jakość, więc nie może ich być dużo, ale z drugiej strony – nie blokuję inicjatyw ludzi, niektóre rzeczy dzieją się poza mną. Po raz pierwszy mogę publicznie powiedzieć, że powstaje musical „Tylko mnie poproś do tańca” w Teatrze Muzycznym w Poznaniu, z inicjatywy dyrektora Przemysława Kieliszewskiego. Długo wahałam się, czy dać zielone światło, ale w końcu to miasto rodzinne mamy, więc gdzie, jak nie tam. A ponieważ mam zapisane na swoim wewnętrznym dysku piosenki mamy, z tekstami, które znam na pamięć, i jej historię, której jestem przecież częścią, poszłam o krok dalej, choć tego nie planowałam. Gdy poproszono mnie o wybór utworów i dopasowanie ich do wydarzeń, w dwa dni napisałam treatment libretta, jakbym się pod coś podłączyła. W ogóle niesamowite jest to, jak te piosenki łączą się z życiem, jakby komentowały to, co się dzieje, a niekiedy wręcz wyprzedzały to, co się stanie. Całość scenariusza pomogła mi napisać Ałbena Grabowska, która również odpowiada za dialogi. Teraz jesteśmy na etapie pracy z reżyserem Sebastianem Gonciarzem, z którym współpracowałam kiedyś przy musicalu „Miss Saigon” w Teatrze Muzycznym Roma, więc świetnie się rozumiemy. Sprawuję również opiekę muzyczną, a aranżacje powierzyłam mojemu mężowi i synowi. To dla mnie zupełnie nowy artystyczny obszar. Jestem podekscytowana.
Od 25 lat jest pani w tym samym związku z muzykiem Michałem Dąbrówką. To rzadkie wśród artystów.
Myślę, że bardzo ważną kwestią jest wybór, moment, kiedy decydujemy, że to ten, a nie inny człowiek, te, a nie inne wartości. Jeżeli stawiamy na rzeczy ulotne, związek też może ulecieć. Stawiając na przykład tylko na fizyczny aspekt, z góry opieramy wszystko na chwiejnej fasadzie, nie biorąc pod uwagę tego, że później trzeba każdego dnia być razem we wszystkich odcieniach życia – w trudzie, smutku, radości. Jeżeli to jest właściwa osoba, to nie ma takich problemów, których nie da się przejść. Problemy i kryzysy były, są i będą, nie próbowałam nigdy lukrować związku. To nie jest tak, że jesteśmy ze sobą 25 lat, zbudowaliśmy sobie pomnik i na nim stoimy. Cały czas, codziennie, mierzymy się z wyzwaniami. Lubię porównanie związku do gry Jenga, które stworzyłam w piosence pod tym tytułem. Ta gra polega na wspólnym budowaniu konstrukcji, dodawaniu i odejmowaniu elementów, wystarczy jedno niewłaściwe drgnienie i wszystko może się zawalić.
U was tych drgnień może być dużo, bo razem pracujecie.
To, co na pewno nas łączy, to pasja i wrażliwość, oczywiście też na muzykę, podobny gust, ale każdy wnosi do naszych projektów coś innego. W 2010 roku nagraliśmy płytę „Comix” z naszymi piosenkami, tylko we dwoje, sami ją wyprodukowaliśmy, nawet sygnowana była wspólnym wizerunkiem i nazwiskiem. Pamiętam, że to był fajny czas, duże wyzwanie, ale też przyjemność. Chociaż muszę przyznać, że czasem w pracy musiałam być takim trochę żandarmem. Dla mojego męża sam proces jest frajdą, ja z kolei preferuję sprawczość. Proces oczywiście też jest wspaniały, ale niecierpliwi mnie efekt, więc widzę cel.
Dlatego żyję z notesem w ręku, planuję, lubię zamykać rozdziały i otwierać nowe. Lubię puentę. Jest nią wydana płyta, zrealizowany projekt, koncert, teraz musical będzie puentą mojej pracy i wizji. Musiałam więc być żandarmem, mówić: słuchaj, musimy kończyć, bo jutro mamy deadline. Uważam, że deadline jest wspaniałym sprzymierzeńcem artystów.
Dla dzieci też bywa pani żandarmem?
Myślę, że one nie mają ze mną czasem łatwo. Jestem pracowita, mam ksywę „Natalia jeszcze bym powalczyła Kukulska”. To wynika też z perfekcjonizmu. Nie lubię robić czegoś po łebkach, jestem systematyczna. To śmieszne, że kiedyś babcia zarzucała mi, że się spóźniam, jestem chaotyczna, niesystematyczna. Widocznie to przepracowałam. Jeśli chodzi o dzieci, to czasami widzę, że czas przecieka im przez palce, ale wiem też, że nie mogę wywierać na nich presji, bo ten wiek tak ma. Nie powiem: „Aniu, ja w twoim wieku nagrałam płytę, ty też powinnaś”, bo każdy ma swoje życie do przeżycia. Moje dzieci wiedzą, że jestem trochę „kontrola i presja”. Mam tego świadomość, staram się im odpuszczać, ale ponieważ widzę, jak są zdolni, to czasami mam poczucie, że mogliby robić więcej. Na szczęście zaraz przychodzi mi do głowy refleksja, że może to ja tkwię w pułapce i jestem na smyczy własnych obciążeń. Że może warto zwolnić czy nawet zwiać, jak śpiewam w piosence „Bez kontaktu”.
Pani dzieci nie miały chyba wyboru, muzyka kształtuje je od pokoleń.
Mają talent, ale możliwość wyboru też. Najstarszy Janek jest aktywnym muzykiem, skończył kompozycję i aranżację w Akademii Muzycznej w Katowicach, gra na perkusji, między innymi z młodą artystką Zalią, ale czasem także ze mną, na przykład w chopinowskim projekcie „Czułe struny”, z którym byliśmy razem na EXPO w Osace. Podróże to fajne bonusy naszej pracy.
Janek powiedział, że najchętniej grałby tylko dla przyjemności, praca, podejście „bo muszę” odbiera jakby czar temu zawodowi. A ja uważam, że jeśli spędzam w pracy tak dużo czasu, to fajnie jest ją lubić. Pasja, z której można się utrzymać? Najlepiej!
Starsza córka studiowała musical w Londynie, o czym marzyła. Wróciła z dobrym doświadczeniem, ale i z rozczarowaniem. Fascynują ją skrajne gatunki, od hip-hopu po operę. Nie mogę nic jej układać, więc tylko obserwuję i wspieram. Najmłodsza Laura też jest utalentowana, uczy się w szkołach muzycznych, gra na pianinie, lubi śpiewać i tańczyć. Jest chyba najbardziej wrażliwa z całej trójki, więc już zaczynam się o nią bać. Nie zniechęcałam dzieci do tego zawodu, to jedyna droga, którą znam, w której mam jakiekolwiek rozeznanie, chociaż jest niezwykle kapryśna, nieprzewidywalna. Sukcesu nie da się zaplanować, przeboju też, bo nie zawsze jest tak, że wystarczy użyć pewnych akordów i zabiegów. Nawet gdy wszystko się zrobi zgodnie z tak zwaną sztuką, to okazuje się, że to nie działa. Jest w tym jakaś magia albo metafizyka. Chciałabym, żeby dzieci nie czuły presji, że my oczekujemy, żeby szły naszą drogą. Syn naprawdę nas zaskoczył wyborem perkusji, bo wcześniej niespecjalnie się interesował grą taty, bardziej obserwował naszych kolegów klawiszowców, a potem postawił jednak na bębny, choć też pięknie gra na pianinie.
Myślę, że wiele naszych czytelniczek jest ciekawych, jak udaje się pani pogodzić role matki trójki dzieci, żony i kobiety realizującej swoje pasje.
Zawsze jest coś kosztem czegoś. Nie jest tak, że parę lat poświęciłam dla zawodu, parę dla rodziny, to się przeplata, tkam gęsto.
Odwołuje się pani do metafory Natalii de Barbaro z „Przędzy”? Prawda, że trafnie oddaje nasze życie jako tkaczek?
Tak, czytałam, bardzo lubię tę teorię i wnikliwe obserwacje autorki. Tkam gęsto w takim sensie, że łączę i pracę, i życie rodzinne z uważnością i czułością, o której pisze Natalia de Barbaro. Jestem czujna, żeby nie zapędzić się w pracy, sfera rodzinna jest dla mnie na tyle ważna, że szybko przychodzi myśl: okej, spełniam się, ciężko pracuję, ale po co to robię? Aha, po to, żeby być szczęśliwą, a szczęście to też, albo przede wszystkim, rodzina. To zawsze musi iść w parze. Z drugiej strony wiem, że gdybym była tylko mamą zajętą problemami dzieci, superidealną w ogarnianiu ich szkolnych spraw, to druga część mojej natury byłaby stłamszona. Bo kocham tworzyć, jestem wizjonerką. Cały czas więc trzymam te dwie linki. I jak za bardzo pociągnę jedną, muszę pociągnąć dla równowagi tę drugą, żeby złapać balans.
Psychologowie podkreślają, że dzieci są szczęśliwe, gdy ich rodzice są szczęśliwi.
Trochę czasu zajęło mi, zanim to zrozumiałam. Czytałam ostatnio raport na temat dobrostanu Polek w wieku od 18 do 75 lat. I okazało się, że najmniejszy dobrostan odczuwają osoby młode, między 18. a 25. rokiem życia. Myślę, że wiem dlaczego.
Dlaczego?
Bo trzeba dokonać wtedy najwięcej wyborów, a mamy czasy, które dają zbyt wiele możliwości, zbyt wiele bodźców. Stąd u młodych problem z podjęciem decyzji – czy chcę na pewno tego, skoro ciągnie mnie też co innego, a wszystko pięknie podane, opakowane. Czasem za tymi możliwościami nie stoi człowiek, tylko algorytmy, AI. Mam nadzieję, że sztuczna inteligencja nas jednak we wszystkim nie zastąpi.
AI to dzisiaj jedno ze źródeł naszych lęków, obok tych spowodowanych wojnami, kryzysem klimatycznym. Jak pani sobie z nimi radzi?
To bardzo trudne pytanie. Samo to, że żyjemy w czasach, w których myślimy o czymś takim, jak spakowany plecak na wszelki wypadek, o zapasach wody, schronach, jest z jednej strony rozsądne, a z drugiej – zatrważające. Wiadomo, że „bilet jest w jedną stronę”, jak kiedyś śpiewałam, i ta meta to coś naturalnego. Natomiast zagrożenie podsycane przez media na całym świecie jest dla mnie, osoby wrażliwej, bardzo obciążające. Nie chcę się temu poddać. Nie czekam, aż coś złego się wydarzy, jak tego chcą ci, którzy te lęki wywołują. Staram się być gotowa na wszystko, ale ta myśl nie może mi przysłaniać życia, ciągnąć w dół. Wydaje mi się więc, że jedynym sposobem radzenia sobie z lękami jest żyć tu i teraz. „Zawsze jest ten właściwy moment”. Do takiego podejścia dojrzałam z wiekiem.
Wcześniej powracały lęki wywołane tragiczną śmiercią mamy?
Myślę, że one głęboko we mnie tkwiły. Podsycała je, zupełnie nieświadomie, moja babcia, która miała ciężkie życie – jej mama straciła w młodym wieku męża, czyli babcia straciła ojca, potem brata i córkę, czyli moją mamę. Straty, lęki, traumy są dziedziczone. Nie mogę powiedzieć, że wszystko przepracowałam, ale mam świadomość, że lęki są we mnie i że nie chcę się im poddać.
W piosence „Bez kontaktu” śpiewa pani, że czasem trzeba zwiać, żeby być w kontakcie ze sobą. Gdzie pani zwiewa?
Tak, by być bliżej siebie, czasem trzeba być bez kontaktu. Lubię być bliżej natury, lasu, inspirujące są dla mnie góry, ale też kocham energię morza. Czasami wystarczy nie tak dużo, na pewno odbodźcowanie, kiedy nikt nas nie atakuje wielością spraw, multitaskingiem. Można też uciec w ruch, sporty. Uwielbiam narty, próbuję się regularnie gimnastykować. Przekierować rozbiegane myśli. Fajnie jest też szukać bratnich dusz, bo – o czym mówiłam na początku – mamy bardzo podobne potrzeby. W pewnym wieku potrafimy wyłapać ludzi toksycznych, interesownych, więc już nie tracę czasu na takie relacje.
Dobrostan to wolność?
Tak, bo to świadomy wybór, żeby go odczuwać, to możliwość podejmowania decyzji, rozumienia lęku, a czasem bólu. Taka wolność to wyższa szkoła jazdy, w której jestem dopiero studentką.
Natalia Kukulska, wokalistka, autorka tekstów piosenek, współautorka muzyki, producentka. Wydała 14 solowych albumów. Laureatka wielu nagród, między innymi nagrody muzycznej Fryderyk, Telekamery, nagrody publiczności na festiwalu w Sopocie.