To dla niego bardzo dobry czas, nie tylko zawodowo. Jak zawsze Krzysztof Zalewski nie ma problemu, żeby mówić o sobie rozbrajająco szczerze. – Nie będę się wypierać tego, że jestem zwyczajnie zarozumiałym gościem. A jednocześnie życie wymusiło na mnie pewien rodzaj pokory, skutecznie mi przypominając, że nie jestem pępkiem świata – przyznaje.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 7/2025.
Zofia Fabjanowska: Chodzą słuchy, że wreszcie udało ci się rzucić papierosy. Jak długo nie palisz?
Krzysztof Zalewski: Od dziewięciu tygodni. Wcześniej rzucałem szlugi wielokrotnie, bez rezultatów. A próbowałem dosłownie wszystkiego – cytyzyny, gum nikotynowych, plastrów, metody Allena Carra. W końcu zdecydowałem się na hipnozę z terapeutą i póki co ta metoda na mnie działa.
Wiesz, rzucanie szlugów jest o tyle trudne, że w odróżnieniu od wódy czy dragów palić można właściwie bez większych konsekwencji. To znaczy konsekwencje są, tylko odroczone w czasie. Tu i teraz żadnej kary nie ma – możesz zupełnie normalnie funkcjonować. Po pijaku do roboty raczej nie można przychodzić bezkarnie, ale po jednym, dwóch szlugach? Przecież nikt ci w pracy nie powie: „Słuchaj, musimy pogadać o twoim paleniu. Martwimy się, widzimy, że sobie z tym nie radzisz”. To bardziej kwestia osobistej decyzji. I ja ją podjąłem: nie chcę palić, już się w swoim życiu napaliłem. Poza tym doszedłem do ściany.
To znaczy?
Przytruwany regularnie organizm się buntuje, zwłaszcza kiedy ma wytrzymać na przykład siedem koncertów z rzędu. U mnie skutkowało to permanentnym stanem podziębienia. Doszło do tego, że wychodząc na scenę, nigdy nie nie byłem pewien, czy znowu nie wyjdę z bolącym gardłem, zakatarzony. Co w dużej mierze odbierało mi frajdę z grania. W końcu zadałem sobie pytanie, na czym bardziej mi zależy: żeby jarać czy może jednak na tym, żeby tę frajdę mieć.
Dziewięć tygodni wystarczyło, by odczuć, że coś się zmieniło?
Nie ma co dzielić skóry na niedźwiedziu, to dopiero sam początek drogi, nie wiem, jak będzie. Natomiast jeśli pytasz o różnicę, nie dalej jak wczoraj, podczas sesji okładkowej, nie mogłem uwierzyć, że absolutnie nikt z ekipy nie wychodził na papierosa. Ani jedna osoba. I, jakkolwiek absurdalnie by to zabrzmiało, pierwsza moja myśl była taka: „Co się z tym światem wyprawia?! Czy naprawdę wszyscy teraz zamiast porannego szluga piją matchę z wyciągiem z kordycepsu i soplówki jeżowatej? Gdzie w tym wszystkim rock’n’roll?”. Tak właśnie sobie pomyślałem, pomstując przy okazji na branżę muzyczną, coraz bardziej, moim zdaniem, jednorodną. Bo co z tego, że producenci i muzycy zamiast zarywać noce, wstają wcześnie rano i zaczynają dzień od powitania słońca, skoro to, co leci w radiu, staje się do siebie tak podobne, że jedną piosenkę trudno odróżnić od drugiej?
Tak, jasne, wiem, że głupio jest łączyć ze sobą te dwie sprawy. Najprawdopodobniej przemawia teraz przeze mnie uzależnienie, podnosząc swój łeb i wyśpiewując mściwe pieśni.Przypomina mi się, jak rzucałem alkohol i bałem się, że na trzeźwo już niczego nie napiszę. Ogarniało mnie przerażenie, bo przecież, żeby pisać dobre rzeczy, trzeba cierpieć, potarzać się w smuteczku, najlepiej podkręconym używkami lub kacem. Tymczasem jestem czysty od ponad ośmiu lat i najfajniejsze rzeczy, które udało mi się w muzyce zrobić, zrobiłem już na trzeźwo.
Krzysztof Zalewski (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
Traktujesz to jako rodzaj zwycięstwa? Potrafisz być z tego dumny?
Jestem sobie wdzięczny, że wykonałem jakąś pracę i przeszedłem przez to swoje piekiełko – mówię tu o grubych uzależnieniach, a nie o fajkach – ale oczywiście nadal chodzę na różne grupy wspomagające, na terapię. Żeby trzymać rękę na pulsie, żeby nie popaść w stan zbyt dużej pewności co do tego, że mam nad wszystkim kontrolę. Uzależnienia to supergroźni przeciwnicy.
Tak więc jest oczywiście we mnie trochę dumy, ale też zdaję sobie sprawę, że nie zawdzięczam tego tylko sobie, że to także, a może nawet przede wszystkim, kwestia czegoś więcej – łaski, siły wyższej, możesz to nazwać na różne sposoby. Przecież wielu osobom nie udaje się wyjść z nałogów, mimo że się starają.
Swoją drogą, ciekawe, bo kiedy byłem na odwyku, dowiedziałem się, że z uzależnień najtrudniej wyjść ludziom wybitnie inteligentnym. Grupą zawodową, która ma pod tym względem wyjątkowo przerąbane, są prawnicy. Bo oni profesjonalnie zajmują się racjonalizowaniem, ich robota polega na tym, żeby skutecznie wynajdywać argumenty na poparcie najbardziej nawet wątłej czy absurdalnej tezy. A racjonalizacja, samooszukiwanie się, odwracanie kota ogonem to główny mechanizm uzależnienia, podstawowa strategia, która podtrzymuje trwanie w nałogu.Podsumowując, może po prostu nie jestem aż tak bystry, jak mi się całe życie wydawało, i to mnie ratuje [śmiech].
Krzysztof Zalewski (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
A ja mam wrażenie, że ratuje cię coś, co jest w tobie. Konkretna cecha czy może właśnie jakiś mechanizm, który mimo przeszkód pozwala ci iść do przodu, wyswobadzać się, zwyciężać.
Ostatnio czytałem – mam nadzieję, że te dane są prawdziwe, nie naciągane – o teście przeprowadzonym w warunkach, nazwijmy to, laboratoryjnych: kazano ludziom grać w Monopoly. W parach, jeden na jeden. Ale jedna osoba grała normalnie i rzucała dwiema kostkami, dostając 200 dolarów za przejście planszy, a druga rzucała tylko jedną kostką, biorąc 100 dolarów. O tym, kto z tej dwójki będzie grał na gorszych warunkach, decydowano z góry, losowo, także poprzez rzut kostką. W eksperymencie brała udział podobno ponad setka osób. Oczywiście ci, którzy mieli fory i podwójne rzuty, zawsze wygrywali, ale najciekawsze jest to, że niemal wszyscy zwycięzcy, zapytani potem, dlaczego, ich zdaniem, wygrali, nagle magicznie zapominali, że wylosowali po prostu bardziej uprzywilejowaną pozycję. Snuli opowieści, że lepiej inwestowali albo że mieli w grze więcej szczęścia…
Krzysztof Zalewski (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
Pytanie, skąd wzięły się moje życiowe fory, jest z gatunku tych filozoficznych: czy to bardziej geny, wychowanie czy może suma przeżytych doświadczeń? Tak czy inaczej, zgadzam się, że jest we mnie coś, co mi pomaga. I mam teorię, że tym czymś może być pokora.
Z jednej strony wybrałem sobie robotę, która ewidentnie rozdmuchuje ego, już samo to, że ludzie cię oklaskują, zmienia perspektywę na „ ja, ja i ja”. Nie będę się teraz wypierać tego, że mam skłonności narcystyczne, jestem zwyczajnie zarozumiałym gościem. A jednocześnie życie wymusiło na mnie pewien rodzaj pokory, skutecznie mi przypominając, że nie jestem pępkiem świata, nie jestem lepszy niż, nie wiem, pan pracujący w Żabce. Uziemiało mnie regularnie. Za każdym razem, jak pofrunąłem wysoko, ściągało mnie w dół.
Kiedy na przykład?
No chociażby ten moment, kiedy mam 18 lat i wygrywam „Idola”. Panie w sklepie osiedlowym dostają apopleksji na mój widok: „Jezus Maria, gwiazda do nas przyszła!”. Po czym mija półtora roku, a ja jestem biedny, wszyscy mają mnie w nosie i muszę zaczynać od nowa. Wcześniej słyszałem, że jestem zajebisty, wyskakiwałem ludziom z lodówki, a w tym samym czasie moja mama leżała ciężko chora w szpitalu, więc po nagraniach do programu natychmiast wsiadałem w pociąg i jechałem do niej, do kompletnie innej rzeczywistości na oddziale. Myślę, że to była jedna z moich pierwszych ważnych lekcji pokory.
Ciekawi mnie, czy w dzieciństwie słyszałeś, że „masz być grzecznym chłopcem”. Bo to, że dziewczynki mają być grzeczne, było do niedawna absolutnie oczywiste.
Nie, nie. Moja mama mi wpajała, że najważniejsze w życiu to być dobrym człowiekiem, a nie grzecznym – w domyśle „posłusznym”. Mama wychowywała mnie sama, chyba chciała mi jakoś wynagrodzić brak ojca, byłem więc, obiektywnie rzecz biorąc, rozpuszczonym dzieciakiem. Jeśli miałem być grzeczny, to w znaczeniu bycia uprzejmym, w czym dużą rolę odegrały moje ciocie, wujkowie i inni krewni, mocno obecni w życiu mamy i moim. Ludzie sporo od niej starsi, więc ich podejście było oldschoolowe – mam tu na myśli staroświeckie katolickie wychowanie, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, nie chodzi o dulszczyznę czy zasady typu „dzieci i ryby głosu nie mają”. Nie aż tak. To była raczej wiara, że jest jakaś hierarchia i związany z nią należny starszym szacunek.
Krzysztof Zalewski (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
Kiedy o tym mówisz, w kontrze przypomina mi się twoja stylizacja z okładkowej sesji – chłopak w dresie, z ogoloną głową. Z wyglądu może nawet trochę groźny. Lubisz tę stylizację?
A wiesz, że jak założyłem ten dres, to momentalnie się coś we mnie zmieniło? Od razu wszedł mi tryb taki bardziej zaczepny: „No co jest, k..wa?” [śmiech]. I świetnie się z tym czułem. Całe życie byłem raczej drobny – chuderlak w typie cherubinka – marzyłem, żeby być choć trochę groźny, żeby się mnie bali. No i proszę bardzo. Jak tak o tym pomyślę, to w sumie chyba wyglądam najlepiej z całego swojego życia. Bo w końcu zaczynam wyglądać jak facet [śmiech].
Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie twój świetny autobiograficzny numer „Zgłowy” i teledysk do niego: golisz głowę, patrząc prosto w kamerę. Niby to tylko kwestia zmiany fryzury, a jednak pod koniec teledysku wydajesz się kimś zupełnie innym. Ten gest pozbycia się włosów coś cię kosztował, był w jakikolwiek sposób trudny?
Poszło jak z płatka i, jak widzisz, nadal mam łysą głowę. Gdybym tylko chciał wrócić do dawnej fryzury à la Johnny Bravo, byłaby to kwestia pół roku, żaden problem. Natomiast faktycznie pamiętam moment w swoim życiu, kiedy ten gest miał głębsze znaczenie. Świętej pamięci Jacek Szymkiewicz, mój serdeczny przyjaciel i wybitny poeta, wraz z naszym wspólnym kolegą Damianem Pielką kiedyś po imprezie ogolili mnie na łyso. Sam ich o to poprosiłem – miałem wtedy dwadzieścia parę lat, długie włosy i chciałem zmienić wizerunek. Odkleić się od „Idola”, przestać słyszeć za plecami „O, to ten chłopak, co był w telewizji”. Miałem tego dosyć, chciałem zacząć od nowa. I wtedy rzeczywiście było to dla mnie coś ważnego, może tego nie opłakiwałem, ale na pewno jakoś to przeżywałem.
Krzysztof Zalewski (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
A sporty walki i budowanie muskulatury? Przed laty mówiłeś mi, że czarną kreską malujesz oczy przed wejściem na scenę i to działa jak zbroja. Rozbudowane mięśnie też są zbroją?
Daleko mi jeszcze do całkowitego pogrzebania kompleksów na temat swojej fizyczności, ale na pewno czuję się w ciele lepiej niż kiedyś, co ma związek z tym, że dużo trenuję. No a poza tym muszę sobie znaleźć erzac nałogów, więc chociażby z tego powodu boksuję albo coś tam dźwigam. Swoją drogą, chyba w ogóle ostatnio bardziej się godzę z rzeczywistością. Mam większą akceptację dla wszystkiego, co dzieje się wokół mnie. Już nie pomstuję z ręką wzniesioną ku niebu przeciw temu, że pada deszcz i że pada akurat na mnie. Wreszcie dostrzegam, że to nie o mnie jest ten deszcz, że on sobie pada tak po prostu, dzięki czemu trawka rośnie. Zmieniło mi się w głowie, wyluzowałem.
Samo się zmieniło?
Jasne, że nie. Już ze 20 lat temu napisałem taką piosenkę, że esencja życia, ta siła, która nami wszystkimi steruje i której jesteśmy częścią, ma gdzieś, czy się poddasz. Po prostu, jak się położysz, to cię przykryje i popędzi dalej. Nie pochyli się nad tobą, nie zlituje. Dlatego wyłącznie od ciebie zależy, czy chcesz walczyć o siebie czy nie. To był rodzaj miniolśnienia, które sprawiło, że w wyjątkowo trudnych momentach stwierdzałem, że okej, dobra, w takim razie może trzeba po prostu pójść na terapię, pomedytować, potrenować wdzięczność. Brzmię teraz pewnie jak newage’owy influencer z Instagrama, ale w moim przypadku naprawdę mi ta konstatacja pomogła. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak samo jak lewy sierpowy czy podciąganie na drążku, trenować można także mózg. We wdzięczności, w dostrzeganiu pozytywnych, fajnych rzeczy.
Krzysztof Zalewski (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
Wieloma rzeczami potrafisz się zachwycić?
Jeśli pytasz o taki czysty zachwyt, to w głowie pojawia mi się obrazek, jak mam 13 lat i idę w grupie w wysokie Tatry, pierwszy raz. Najpierw do Murowańca, a potem na Świnicę. Przystajemy na chwilę, a mnie dosłownie przytyka z zachwytu. Krajobraz niemal kosmiczny, ja w nim taki maleńki. To jest taki rodzaj zachwytu, który po drodze trochę mi się stępił, trochę się na niego uodporniłem, dopóki nie doszedłem do wniosku, że to również jest kwestia przestrojenia się, ćwiczenia się w tym. Często są takie dni, że wstaję i od razu, na dzień dobry, wszystko mnie denerwuje, nic mi się nie podoba. I wtedy wiem, że ewidentnie przydałoby się przekręcić gałeczki – czasem nawet na siłę, przez zaciśnięte szczęki powtarzać sobie, że jest super, bo zielone drzewa, bo przecież, kurczę, nikt do nas nie strzela, mam pełny brzuch, żyję z tego, co kocham. I im dłużej to powtarzam, tym skuteczniej te zaciśnięte zęby odpuszczają.Tak jest, jeśli chodzi o codzienne sprawy, bo już zupełnie nie mam problemu, żeby zachwycać się sztuką, literaturą. Uwielbiam pójść do teatru i się spłakać – o, na przykład ostatnio rozwalił mnie na łopatki Marcin Hycnar w monodramie „Pogo” [na podstawie reportażu Jakuba Sieczki opisującego sześć lat pracy autora w pogotowiu ratunkowym na warszawskim Grochowie – przyp. red.] w Teatrze Polonia. Coś niesamowitego, co ten facet robi z publicznością przez bite dwie godziny spektaklu!Choć najwięcej mam jednak zachwytów muzycznych. Słucham czegoś i myślę: Jezus Maria, kto to jest?! Swoją drogą, zdecydowanie łatwiej mi zachwycać się amerykańską sceną muzyczną, trudniej – naszym rodzimym poletkiem.
Dlaczego?
Niełatwo jest rozpływać się nad płytą kolegi, który jest potencjalnie twoim konkurentem. Na szczęście w wielu przypadkach jestem w stanie to przejść, jakoś siebie przekroczyć i jednak się szczerze pozachwycać [śmiech].
Krzysztof Zalewski (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
Często to ty jesteś obiektem zachwytów. Przyzwyczaiłeś się?
Jak mówił Wiesław Michnikowski w kabarecie Dudek: „Komplementów, nawet bzdurnych, strasznie się przyjemnie słucha”. Więc czasem faktycznie jest bardzo miło, a czasem już tak miło nie jest. Jak ostatnio, kiedy wylało się na mnie wiadro pomyj, z życzeniami śmierci włącznie.
Co wywołało takie komentarze?
Zabawne, że chodziło o wywiad, którego udzieliłem à propos całkiem sympatycznego filmu „Misie” [Krzysztof Zalewski zagrał w nim główną rolę – przyp. red.]. To było dzień czy dwa po tym, jak Trump publicznie upokorzył Zełeńskiego w Gabinecie Owalnym. Mam wrażenie, że my wszyscy, a przynajmniej wszyscy, których znam, chodziliśmy potem jak struci. Był w nas rodzaj frustracji, poczucie niemocy, bezsilności. I wściekłość na faceta, którego, przypominam, doradcą jest Elon Musk, beztrosko hajlujący na inauguracji zaprzysiężenia Trumpa na prezydenta. Zresztą chwilę po tym, co wydarzyło się w Gabinecie Owalnym, podczas głównej konferencji republikanów CPAC, podobny gest wykonał także Steve Bannon, były doradca Trumpa.
Byłem więc wściekły, podłamany i powiedziałem kilka niewybrednych słów o Trumpie, odwołując się między innymi do tych faszystowskich tropów. Dla mnie to jest oczywiste – siostra mojego ojca walczyła w powstaniu warszawskim, jeden mój stryj też był powstańcem i zginął, drugi został rozstrzelany w Katyniu. Wystarczy przejść się kilka kroków od miejsca, gdzie siedzimy, na Saskiej Kępie – z łatwością znajdziemy budynki z dziurami po niemieckich kulach. I teraz w Polsce, w kraju, w którym przeszliśmy to, co przeszliśmy, środowiska bez przerwy odwołujące się do Polski Walczącej nagle udają, że hajlowania w ogóle nie widzą. Jakby oślepli. Nie ma problemu, Trump jest super, a mnie, głupiego celebrytę, trzeba zmiażdżyć. Natychmiast wylało się na mnie szambo. Komentarze pod zmanipulowanym materiałem, który natychmiast powstał na mój temat, to jedno, ale także w prywatnych wiadomościach na moich social mediach dostawałem groźby śmierci.
Krzysztof Zalewski (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
Jak się z czegoś takiego otrząsnąć?
To mi zepsuło jeden dzień. Jeden. Co prawda, najpierw wpadłem w jakiś rodzaj amoku, wszedłem w ten ściek, czytałem, wściekałem się, chciałem walczyć…
Ale potem…
Potem się z tym przespałem i pierwszą moją myślą z rana było: „Stary, ogarnij się, zobacz, co ta sytuacja z tobą wyprawia”. I tu znowu sypnę cytatem, bo w jednym z wywiadów Tom Hanks powiedział zdanie tak celne, że często pojawia się w sytuacjach terapeutycznych: This too shall pass. To też przejdzie.
Drugi mój wniosek: następnym razem po prostu ugryź się w język. Nie chodzi o cenzurę, tylko o zasadę, o której czasem w nerwach zapominam, a wolałbym pamiętać. Jakiś czas temu Olga, moja menadżerka, kiedy w wywiadach zacząłem się sporo wypowiadać o partii, której nie cenię, powiedziała mi bardzo mądrą rzecz: „Nie będę cię przekonywać, żebyś nie mówił tego, co myślisz, przemyśl tylko, czy zamiast rozlewać żółć, jak wszyscy dookoła, nie chciałbyś przekazać czegoś z pozytywnym ładunkiem”. I faktycznie, zamiast trząść się nad Trumpem, mogę opowiedzieć o kimś, kto zajmuje się, nie wiem, domami zastępczymi, albo o osobie, która doprowadziła do wybudowania gdzieś przy ruchliwej ulicy kładki, żeby było łatwiej przejechać wózkiem. I naprawdę kończę już z tymi odniesieniami do Stanów, ale myślę, że to ładnie domyka temat: w 1978 była taka sprawa, chodziło o organizację marszu nazistowskiej partii w miejscowości Skokie w stanie Illinois, gdzie wśród mieszkańców było dużo osób ocalałych z Holokaustu. Najpierw posypały się protesty, apelacje sądowe, wybuchły spory i tak dalej. No ale ponieważ w Stanach jest wolność wypowiedzi, w końcu organizatorzy marszu dostali pozwolenie. Zadecydowano tylko, że zrobią marsz w Chicago. I co? I naziści zrobili sobie ten przemarsz, tylko że ich tam przyjechało 20. A obywateli Chicago zgromadziło się dwa tysiące i zgasili nazioli szybciutko, z dumą, pokojowo.
Czytaj także: Igor Brejdygant – książki pisarza i nowy serial „Rysa”
Krzysztof Zalewski (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
W zeszłym roku wydałeś rewelacyjny album, w kwietniu zdominowałeś galę wręczania Fryderyków, zdobywając aż trzy statuetki. A od niedawna można słuchać twojego duetu z Jacko Brango, czyli utworu „Nie umrzemy młodo”. Jacko śpiewa w imieniu 30-latków. Ty – ludzi, którzy przekroczyli czterdziestkę. To fajny wiek czy też dostrzegasz w nim coś, co cię niekoniecznie cieszy?
Właściwie trochę już o tym między wierszami powiedziałem, ale niedawno doszedłem do wniosku, że czterdziestka to jest w ogóle najlepszy wiek dla mężczyzny, przynajmniej z mojej perspektywy. Trochę trudniej mi się pogodzić z tym, że będę już tylko starszy [śmiech].
Z drugiej strony, mój stary – przynajmniej z tego, co słyszałem od mojego brata Igora – szykuje się na śmierć właśnie już mniej więcej od czterdziestki. A ma teraz 89 lat i właśnie wczoraj późnym wieczorem byliśmy razem w studiu nagraniowym, popracować nad wspólnym projektem. Wcześniej tata zagrał jeszcze spektakl w Och-Teatrze, po czym wsiadł w auto i przyjechał do mnie, gotowy do wspólnej pracy. Są więc przesłanki, że i ja nie zestarzeję się szybko. Na razie mam poczucie, że to naprawdę fajny moment. Warto by tego nie zmarnować.
Krzysztof Zalewski-Brejdygant, rocznik 1984. Wokalista, kompozytor, multiinstrumentalista, jeden z najbardziej zapracowanych artystów w branży muzycznej. Ma na koncie sześć albumów studyjnych, od czasu jesiennej premiery najnowszego, „Zgłowy”, można było go zobaczyć w serialu „Prosta sprawa” i w filmie „Misie”, w kwietniu zdobył trzy statuetki Fryderyków.