Swoimi rolami wzbudza zachwyt krytyków, ale przede wszystkim widzów. Zgarnia najważniejsze aktorskie wyróżnienia oraz te nieaktorskie, jak choćby paszport czytelników „Polityki”. Bo Sandra Drzymalska trafia prosto w serce. Także w tej rozmowie.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 7/2025.
Joanna Olekszyk: Kiedy myślę o filmach, w których cię ostatnio widziałam, czyli o „Białej odwadze”, „Simonie Kossak”, „Filipie”, ale też o „Powrocie” Magdaleny Łazarkiewicz, w którym zobaczyłam cię po raz pierwszy kilka lat temu – zastanawiam się: jak to jest, że jedna z najbardziej wrażliwych, kruchych i delikatnych aktorek stała się synonimem silnej, zdecydowanej i samostanowiącej kobiety.
Sandra Drzymalska: W małym ciele wielki duch! Śmieję się, ale ostatecznie to konsekwencja moich decyzji. Mam taką cechę, że bardzo nie lubię się nudzić. Nie tylko jako aktorka, ale też jako widz. Jeśli film, który oglądam, nie jest wystarczająco ekscytujący, nie niesie mnie emocjonalnie, to zasypiam w trzy sekundy. I tak samo mam z wyborem ról – one muszą mnie nieść. Chcę przedstawiać w kinie niezależne bohaterki, bo to mnie interesuje. Poza tym silne postaci są o wiele ciekawsze do grania.
I do oglądania! Podejmujesz dobre decyzje, ale też dostajesz dobre propozycje. Może inni po prostu tak cię widzą?
Przez dziecięcą urodę do któregoś roku życia często byłam traktowana jako ta, która nie jest dość sprytna, może nawet trochę głupiutka i raczej nie ma za wiele do powiedzenia. Nie chcę być tak postrzegana. I nie chcę, by tak były postrzegane kobiety. Bo wbrew pozorom mamy w sobie bardzo dużo siły. I mocy – w końcu to my rodzimy dzieci, i mówię tu nie tylko o sile fizycznej, ale też emocjonalnej, psychicznej i mocy kobiecej wrażliwości.
Kiedy pierwszy raz poczułaś się naprawdę silna?
Moja siła po części bierze się z mojego buntu, a po części została ukształtowana przez życiowe doświadczenia. Pierwszy raz poczułam ją w wieku 16 czy 17 lat i była to siła sceniczna. Brałam udział w konkursach recytatorskich, występowałam też z Teatrem „Prawie Luckim” z Wejherowa. Prowadziła go Edyta Łysakowska, wspaniała osoba, dzięki której jestem dziś aktorką. To wtedy pierwszy raz moja wrażliwość okazała się atutem. Bo moją największą siłą jest moja wrażliwość. To z niej rodzi się wszelka duchowość, wiara w marzenia i pewność, w którą stronę w życiu iść. Ja właściwie nigdy nie miałam wątpliwości, że będę aktorką. Bardzo tego chciałam i do tego dążyłam, czułam, że to jest moja życiowa droga. Do teraz tak myślę. Trudno byłoby mi wykonywać inny zawód, a już na pewno nie wyobrażam sobie, że miałabym budzić się z myślą, ile jeszcze dni zostało do weekendu albo ile godzin do 17. Życie jest zbyt krótkie, by dawać sobie przyzwolenie na jakiś rodzaj męki. Zresztą po co mielibyśmy to robić? Naszym jedynym celem powinno być szczęście.
Może nawet naszym obowiązkiem.
Właśnie, bo jak chcesz dla siebie dobrze, to stajesz się też lepsza dla innych. Jestem wdzięczna za to, że żyję w takich, a nie innych czasach, bo mogę decydować o sobie. Jestem wdzięczna, że urodziłam się w kraju, w którym jako człowiek i jako kobieta mam bardzo dużo praw, choć mogłabym mieć ich więcej.
Sandra Drzymalska (Fot. Magda Wunsche & Aga Samsel/ Visual Crafters)
Chodzę na terapię już od dłuższego czasu, ale dopiero niedawno odkryłam, że wewnętrzny rozwój jest jedną z najważniejszych rzeczy, jakie możemy dla siebie robić. Nigdy nie chciałabym się w nim zatrzymać. Bardzo pomaga mi to w mojej pracy, w obcowaniu z ludźmi, ale przede wszystkim z samą sobą. Oczywiście, w życiu przychodzą też gorsze momenty, ale dzięki tym lepszym łatwiej jest nam je przetrwać. Dziś kiedy mam ten gorszy moment, wiem, że on się kiedyś skończy, bo życie nie znosi stagnacji, jest wieczną zmianą. Tego nauczył mnie mój rozwój.
Jak ten twój rozwój właściwie się odbywa? Wyznaczają go kolejne doświadczenia, kolejne etapy w życiu czy może spotkania z ludźmi, kolejne role, lektury?
On się odbywa przez wszystko to, o czym mówisz, ale głównie przez dobre rzeczy. Wierzę w rozwój poprzez przyjemność. A dzięki temu, że do niczego się nie zmuszam, umiem dostrzegać urok małych rzeczy. Na pewno ogromny wpływ na mój rozwój
mają ludzie, którymi na co dzień się otaczam. Przekazy, jakie słyszę. Środowisko bardzo nas kształtuje. I inspiruje.
Jakie są największe przyjemności w twoim życiu?
Na przykład jedzenie. Lubię zacząć dzień od powolnego, pysznego śniadania i potrafię wstać bardzo wcześnie, by mieć ten swój rytuał. Czyli dwa jajka na miękko, do tego szparagi, tosty z awokado, twarożkiem lub hummusem. To moja ulubiona część dnia! Takie śniadanie potrafi trwać nawet dwie godziny, razem z przygotowaniem i posprzątaniem. No chyba że mam zdjęcia i muszę wstać o piątej – wtedy jem śniadanie na planie i wygląda ono zupełnie inaczej.
Co jeszcze robię dla przyjemności? Czytam książki, słucham podcastów, chodzę na wystawy. Uwielbiam podróżować. Dbam o swoje ciało, o kontakty z bliskimi i przyjaciółmi. Fascynują mnie osoby, które mają wiedzę, potrafią z niej korzystać i przekazywać ją dalej. Kocham wodę, morze i ten moment, kiedy patrząc na rozbijające się o brzeg fale i słysząc ich szum, wpadam w trans. Co zabawne, bardzo ciężko jest mi medytować w domu, natomiast nad morzem przychodzi mi to bez żadnego wysiłku. Jestem znad morza i myślę, że ono się gdzieś we mnie głęboko zapisało. Uwielbiam jego zapach, tę mieszankę soli, glonów i ryb… Choć mój znak jest bardzo ognisty, to ciągnie mnie do wody.
Sandra Drzymalska (Fot. Magda Wunsche & Aga Samsel/ Visual Crafters)
Sądzę, że ciągnie cię nie przez przypadek. Woda to najbardziej emocjonalny z żywiołów, a ty jesteś jedną z najbardziej emocjonalnych aktorek. Mówią o tym wszyscy, którzy z tobą pracowali. Niedawno wyznałaś, że już na etapie czytania scenariusza wiesz dokładnie, jakie emocje czuje twoja postać w danym momencie. I że wykreślasz z niego wszystkie zbędne kwestie.
Bo słowa bywają zbędne. Często słyszę, że mają moc. Uważam, że emocje mają większą. Uwielbiam ludzi w ich emocjach, bo wtedy są najbardziej prawdziwi. I to właśnie najbardziej pociąga mnie w kinie. Emocje są tajemnicą, każdy może je interpretować na swój sposób.
Jaka emocja jest u ciebie ostatnio na tapecie?
Miłość, choć to nie tyle emocja, co uczucie, a nawet stan. Chyba pod wpływem waszego podcastu z Ewą Woydyłło zaczęłam zastanawiać się, jak bardzo jest pojemna i jak wiele ma wymiarów. Miłość to nie jest tylko to, co czuję do mojego partnera, ale też to, co czuję do mojego psa – choć oba te rodzaje miłości są inne, oba odczuwam równie intensywnie i oba mnie wzruszają. Kocham też moich przyjaciół i to jest jeszcze inny rodzaj miłości. Czy to nie jest fascynujące?! Dlatego jeślibyś mnie spytała o wymarzoną rolę, to chciałabym zagrać w filmie o miłości.
Dobry, piękny i mądry film o miłości to według ciebie jaki?
Na przykład „Prawda” Clouzota z Brigitte Bardot, która jest w nim wybitna! Ze współczesnych bardzo lubię „Blue Valentine” z Ryanem Goslingiem i Michelle Williams, ale też „Portret kobiety w ogniu” Céline Sciammy.
Moim zdaniem uwielbiamy oglądać filmy o miłości, ale coraz trudniej nam kochać.
Mnie to wcale nie dziwi. Żyjemy w zawrotnie szybkim tempie, a żeby poczuć miłość, trzeba się zatrzymać. Miłość jest pięknym, unoszącym nas kilka centymetrów nad ziemią uczuciem o ogromnej sile, ale wymagającym – uważności, otwarcia się na drugiego człowieka i na świat, dostrzegania piękna. Bardzo trudno to zrobić w codziennym zagonieniu… I mówię to jako osoba, która nie znosi chaosu. Chaos działa na mnie źle. Pewnie, że zdarza mi się zabierać za coś w sposób chaotyczny, ale zawsze doprowadzam to do końca. Tak często konstruuje się postać – z tego weźmiesz trochę, z tamtego odrobinę, poszukasz jeszcze tu i tam – jest w tym jakaś metoda. Natomiast irytuje mnie chaos, z którego nie wyłania się żaden porządek; chaos, który do niczego nie prowadzi. W pracy z reżyserami czy reżyserkami najbardziej cenię sobie konkret. Nie lubię, jak za długo opowiadają o mojej postaci, bo przestaję być pewna, czego ode mnie oczekują. Natomiast w chaosie, który zwykle panuje na planie filmowym, odnajduję się świetnie, bo tam każdy zna swoje miejsce i ma swoje zadanie. Najgorzej jak celem jest sam chaos.
Sandra Drzymalska (Fot. Magda Wunsche & Aga Samsel/ Visual Crafters)
Wiele osób postrzega tak dzisiejszy świat – chaos, co do którego nie jesteśmy pewni, czy wyłoni się z niego porządek. Myślę, że jedynym, co pomaga nam w tym jakoś nawigować i nie zwariować, są wartości…
Wartości są ważne, bez dwóch zdań, ale ważny jesteś też ty sam.
Bo też jesteś wartością…
Tylko żeby być wartością, najpierw trzeba poczuć się wartościowym, a to bardzo skomplikowany i czasochłonny proces.
Ile trwał w twoim przypadku?
Bardzo długo. Myślę, że dopiero dwa i pół roku temu poczułam się wartościowa, tak sama dla siebie. Ale to dlatego, że bardzo długo żyłam w chaosie, że zawsze coś mi to przykrywało.
Co wprowadzało ten chaos?
Zaburzenia odżywiania, z którymi zmagałam się, odkąd skończyłam 11 lat. Objadanie się, a potem zwracanie jedzenia było moją jedyną i bardzo prostą strategią na poradzenie sobie z ogromem tego, co czułam, a czego nie potrafiłam nazwać, ogarnąć i wyregulować. To zabawne, bo zawodowo bardzo sprawnie żongluję emocjami, potrafię je w sobie wywołać na zawołanie, ale kiedy moja terapeutka pytała: „Sandra, ale co ty czujesz?”, to na pierwszych spotkaniach nie potrafiłam odpowiedzieć. Nie umiałam nazwać emocji, rozpoznać jej. A ponieważ zaburzenia odżywania wiążą się zwykle z ogromnym poczuciem winy, długo się za to obwiniałam. Właściwie to obwiniałam się za wszystko, zwłaszcza za to, jaka jestem. Wciąż pracuję nad tym, by czuć się wartościowa już z samego faktu, że jestem. To jest trudne, ale do zrobienia. Nauczyłam się być wdzięczna sobie za to, że wykonuję tę pracę. Nad swoim ciałem, nad wnętrzem. Żeby nie musieć już żyć w chaosie, nie wpadać ciągle w ten sam mechanizm. Czuję więc wdzięczność, ale i dumę. Bo – i tu wrócę na chwilę do początku naszej rozmowy – to świadczy też o mojej wielkiej sile.
Oraz odwadze…
Oj, tak! Zaczęłam dostrzegać w sobie te cechy. Siłę. Odwagę. Upór. Wytrwałość. Chęć odkrywania, chęć poszerzania swojej świadomości. Chcę być lepszą wersją siebie – dla samej siebie. I wiesz, co jest w tym najpiękniejsze? Że dzięki temu o wiele lepiej mi się żyje. Pojawia się jakaś taka lekkość.
Na terapię zaprowadziły cię twoje zaburzenia odżywiania?
Kiedyś, pierwszy raz – tak, ale na terapię, w której teraz jestem, zaprowadziły mnie stany lękowe. Do zaburzeń odżywiania po prostu się przyzwyczaiłam – najgorsze, co mogłam zrobić. Wydawało mi się, że na zawsze już pozostaną częścią mnie. I że nic na to nie poradzę. Najpierw zachorowałam na anoreksję, potem na bulimię, z przerwami trwało to do 28. roku życia. Dłużej więc chorowałam, niż byłam zdrowa.
Najstraszniejszy w zaburzeniach odżywiania, o czym wciąż za mało się mówi, jest fakt, że to jest codzienna walka o życie. W jakimś sensie byłam z tym pogodzona. Chodziłam do różnych terapeutów, miewając rozmaite – bardziej i mniej przyjemne – przygody oraz przerwy w terapii. Aż dwa i pół roku temu trafiłam na moją obecną terapeutkę, a trafiłam dlatego, że moje stany lękowe rozrosły się już do takich rozmiarów, że w nocy nie mogłam spać, a w dzień normalnie funkcjonować. Bliska osoba poleciła mi ośrodek, w którym stosuje się terapię EMDR, skupiającą się na traumach. Oczywiście początkowo myślałam: „No błagam, jakie ja mogę mieć traumy?”, ale szybko okazało się, że było ich w moim życiu sporo.
EMDR w wielkim skrócie polega na przetwarzaniu wspomnień – z dzieciństwa, ale też obecnego życia – po to, by dziecięce, niedojrzałe strategie zamienić na te dorosłe. Co ciekawe, uruchamia to pewne procesy neuronalne, które sprawiają, że zmiany zachodzą nie tylko podczas spotkań terapeutycznych, ale też w przerwach pomiędzy nimi. Pojawia się bardzo dużo obrazów, przypomina ci się mnóstwo zdarzeń, zepchniętych gdzieś w otchłanie nieświadomości. W ten sposób dotarłam do pewnego wspomnienia, z którym przyszłam na drugie czy trzecie spotkanie. Przetworzyłyśmy je z terapeutką i nagle wszystkie blokady puściły, a mechanizmy, które tak długo trzymały mnie w mojej chorobie, zniknęły. Przypominam, to było jedno spotkanie i jedno wspomnienie, które naznaczyło bardzo dużą część mojego życia. Oczywiście cały czas nad tym pracujemy, wyłaniają się kolejne mechanizmy – ten, który odszedł, przecież coś mi dawał i regulował, więc w jego miejsce pojawiły się inne, które teraz rozbrajamy. Ale już sama myśl, że zmiana jest możliwa, że nie jestem skazana na moją chorobę – dała mi power do działania. Swoją drogą, jestem świetnym przypadkiem dla terapeuty, nie trzeba mnie zbytnio zachęcać, po prostu siadam i gadam.
Dla terapeuty, ale i dla dziennikarza.
A tak! Dla dziennikarza też, ale nie dla każdego. To bierze się chyba z tego, że jak czuję pewien przepływ podobnej wrażliwości, otwieram się jak książka i przestaję się wstydzić. Nie wstydzę się swoich uczuć, nie wstydzę się swoich przeżyć, nigdy nie wstydziłam się też swojej choroby. Bo dlaczego miałabym się wstydzić? Choć widzę, że ludzi często szokuje, że tak otwarcie o tym mówię.
Sandra Drzymalska (Fot. Magda Wunsche & Aga Samsel/ Visual Crafters)
Myślę, że droga, którą przeszłaś, choć trudna i bolesna, ma jeden bardzo trwały efekt. Chroni cię przed kupowaniem ściemy.
To prawda, nie lubię braku szczerości i manipulacji. Ale masz rację, bardzo szybko, zbyt szybko, doświadczyłam trudnych i bolesnych rzeczy. Przez większą część mojego dzieciństwa byłam taką małą dorosłą. W wieku 9, 10 lat gotowałam, sprzątałam i prałam. Cóż, takie to były czasy – rodziców emigrujących za pracą i dzieci biegających z kluczem na szyi. Resztę mojego dzieciństwa zabrała mi anoreksja. To znamienne, ale nie mam żadnego zdjęcia z tamtego okresu. Nie jestem nawet w stanie określić, jak ja wtedy wyglądałam, mam na myśli okres między 11. a 13. rokiem życia. Do dziś jednak pamiętam, jak wyglądał mój dzień. W najgorszym okresie zaczynał się od tego, że wstawałam o czwartej rano i jadłam (oczywiście niewielkie porcje), bo byłam już tak głodna, że nie mogłam spać. Po czym usypiałam, budziłam się o 12, jadłam, sporo czytałam i znowu szłam spać. Na nic więcej nie miałam sił. Przy wzroście 165 centymetrów ważyłam trzydzieści parę kilogramów.
Najciekawsze jest to, że ja z tej anoreksji wyciągnęłam się właściwie sama. W pewnym kryzysowym momencie stwierdziłam, że jednak chcę żyć. Oczywiście to nie było takie proste, bo na początku nie umiałam dostarczać sobie składników odżywczych, rzucałam się na słodycze, co mnie doenergetyzowywało, ale pozostawiało nadal głodną. Poprawnie, racjonalnie, intuicyjnie jeść nauczyłam się dopiero niedawno. Chorowałam na anoreksję, nie wiedząc, że na nią choruję. Nie miałam skąd czerpać informacji, poziom wiedzy psychologicznej w społeczeństwie był wtedy właściwie żaden. Myślę, że przestałam jeść, by nie odczuwać tego ogromnego bólu, jaki pojawił się w moim życiu po śmierci babci.
Podobno oprócz ciebie babcia wielbiła trzy osoby: Violettę Villas, Coco Chanel i Leonarda da Vinci…
Babcia była żywą iskrą. Mało rzeczy stanowiło dla niej kłopot, a jak pojawiał się jakiś problem, zawsze pytała: „Czy komuś coś się stało?”. No nie. „No to nie ma się czym przejmować”. U babci spełniały się wszystkie moje dziecięce marzenia, nieważne, czy chodziło o jedzenie lodów o 22 prosto z pudełka, czy o bycie księżniczką. Była krawcową i szyła mi sukienki dla prawdziwych księżniczek. Tak jakby miała bezpośredni wgląd do mojej duszy – znała wszystkie jej tęsknoty, mimo że o większości z nich nie mówiłam na głos. Choć czasem o coś prosiłam. Pamiętam, że jak dziadek szedł do sklepu, to zawsze pytałam: „A mógłby dziadek kupić mi Nesquik?”. Zjadałam go potem na raz, całe opakowanie. Z babcią nigdy się nie nudziłam. Jak była piękna pogoda, cały dzień siedziałyśmy na balkonie, ona piła swoją kawę i rozwiązywała krzyżówki, a ja szyłam ubranka dla lalek. Babcia nauczyła mnie szyć, już kiedy miałam sześć lat. Przede wszystkim jednak nauczyła mnie żyć. Jej bezinteresowna, bezwarunkowa miłość była czymś, co mnie wypełniało i dawało ogromne poczucie bezpieczeństwa.
Kiedy odeszła, zawalił się cały mój świat, najpierw wpadłam w depresję, która potem przerodziła się w anoreksję. Wolałam czuć głód niż ból. Jaki ten ból musiał być obezwładniający…
Zwłaszcza dla tak małej dziewczynki.
Ale ja czułam się wtedy dorosła. Inna niż dzieci w moim wieku. Odkąd pamiętam, byłam bardzo wrażliwa, a jednocześnie z tą swoją wrażliwością pokłócona. Dziś wiem, że to stanowi o mojej wartości, ale wtedy byłoraczej przykrą i uwierającą świadomością, że odstaję, nie pasuję, bo normalne dzieci tak nie mają.
Normalne dzieci nie postrzegają tak rzeczywistości. Normalne dzieci nie płaczą, jak się spóźnią trzy minuty na lekcję. Nie czułam się swobodnie w grupie, przeważnie miałam jedną bliską przyjaciółkę i w którymś momencie dochodziłam do wniosku, że na nią nie zasługuję. Żadna istotna dla mnie wtedy relacja nie przetrwała, bo kiedy czułam, że na coś nie zasługuję, łatwo było mi wycofać się z tego, zrezygnować, odpuścić, uciec. Nadal rozpoznaję w sobie ten mechanizm, nadal miewam takie myśli.
Pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałam: „Nie jesteś swoimi myślami”. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.
Mnie terapeutka powtarza: „Pani Sandro, to, że pani coś pomyśli, nie znaczy, że to coś się stanie. To tylko myśli”. Podobny stosunek mam do afirmacji. Zwłaszcza tych dotyczących bogactwa. Nie uważam, że wystarczy sobie coś wyobrazić i bardzo chcieć, by to coś się stało. To, co nas spotyka, jest wypadkową bardzo wielu rzeczy. Owszem, zdarzyło mi się mieć taką przelotną myśl, swoisty rozbłysk: „wspaniale byłoby się kiedyś pojawić na festiwalu w Cannes”, co potem się spełniło, ale nie siedziałam i nie afurmowałam sobie tego przez dwa i pół roku. Po prostu dopuściłam do siebie możliwość, że to się wydarzy. Możliwość, która brała się ze świadomości tego, gdzie jestem, i mierzenia swoich sił na zamiary. Bo kiedy zaczynasz doceniać siebie, trafiasz na wartościowych ludzi, którzy mogą ci coś dać, a ty możesz dać im coś w zamian. Dochodzi między wami do wymiany. Wymiany, w wyniku której spełniają się marzenia, nawet te nienazwane. Ale wszystko zaczyna się od ciebie. Bo ty jesteś panią swojego losu. Kiedy jako kilkunastoletnia dziewczynka zdecydowałam, że jednak chcę żyć, to wiedziałam, że chcę żyć pełnią tego życia.
A jak było z tym Cannes?
Któregoś dnia dostałam telefon od Pauliny Krajnik, reżyserki castingu, że pan Jerzy Skolimowski chciałby się ze mną spotkać. Jak możesz się domyślić, chodziło o zagranie w filmie „IO”. Okazało się, że bardzo pasuję do roli, o której myślał. A że „IO” trafiło potem do Cannes, trafiłam tam i ja. Czy przypuszczałam, że tak się może stać? A skąd! Moja filozofia to raczej „będzie, co ma być”. Nie zrozum mnie źle, dbam o siebie, o swój rozwój osobisty i o to, by być dobrym człowiekiem, jestem ambitna i zawsze przygotowana, ale w pracy nie robię więcej, niż muszę. Do dzisiaj nie mam zagranicznej agencji – to nie jest kwestia języka, ja po prostu nie czuję, że tego naprawdę potrzebuję i chcę.
Lubię swój czas, lubię to, co robię zawodowo w Polsce. Kariera zagraniczna mogłaby mi dać ciekawe propozycje, ale też zabrałaby mi spokój, a na początku z pewnością kosztowałaby więcej pracy – to są godziny przygotowań i nagrań do castingów, kolejne tygodnie oczekiwania, czy mnie zechcą czy nie, spodobam się czy nie – czy mi to jest potrzebne? Nie wykluczam, że kiedyś tego zapragnę. Ale teraz? Nie. Wierzę, że jeśli coś jest dla mnie, to przyjdzie. Zawsze tak miałam. Bardzo dobrze rozpoznaję, jaka rola do mnie pasuje, a jaka nie. Dlatego tak bardzo nie przeżywam castingów. Wiem, gdzie jest moja wartość i jeśli wygrywa ktoś inny, to ja się z tego autentycznie cieszę. Nawet ostatnio dostałam telefon od reżysera – byłam już na ostatnim etapie castingu, zostałam tylko ja i dwie inne aktorki – miło nam się rozmawiało, więc spytałam z czystej ciekawości: „No dobra, to kto to gra?”, on mi powiedział, a ja od razu wykrzyknęłam: „Wspaniale! To jest cudowna aktorka”. Autentycznie byłam zadowolona i pewna, że to jest idealna osoba do tej roli, bo ją znam, lubię i naprawdę uważam za świetną aktorkę… Chcę powiedzieć, że ja nigdy nie prę do przodu, nie lubię nakładać na siebie niepotrzebnej presji, a kiedy czuję, że to robię – od razu się wycofuję. Nauczyłam się tego już bardzo wcześnie jako dziecko.
Tego, co mi się przydarzyło, nie traktuję jako nieszczęścia. Uważam, że to mnie niesamowicie ukształtowało. Bez tego nie stałabym się człowiekiem, którym dzisiaj jestem. Bo wszystko, co moja choroba mi przyniosła i co mi zabrała, zachęciło mnie do pracy nad sobą. Nie żebym była jakoś szczególnie wdzięczna, ale uważam, że jest w tym jakaś wartość. Moja wartość.
Wartość, którą wkładasz we wszystko, co robisz, tym samym przekazując ją dalej.
Bo to jest najlepsze paliwo! Jeśli chodzi o moje podejście do aktorstwa czy sztuki jako takiej, moim zdaniem chodzi w nich o to, by jak najbardziej zbliżyć się do człowieka. W moim aktorstwie wszystko jest ze mnie.
W tym momencie do naszego kawiarnianego stolika podchodzi kobieta, zwracając się do Sandry: „Nie chcę przeszkadzać w tej kameralnej rozmowie, ale przypadkiem panią rozpoznałam i chciałam pani coś przekazać. Życzę pani, pani Sandro, żeby pozostała pani sobą. Tą cudowną istotą, jaką pani jest. Oczywiście to jest bardzo trudne, by wytrwać przy sobie i swoich ideałach, ale warto, bo tylko to nas spełnia”. Zgodziła się, by ją zacytować.
Sandra Drzymalska rocznik 1993. Absolwentka krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych. Popularność przyniosły jej role w „Powrocie” czy serialu „Sexify”. Za role w „Ostatnim komersie” i „Każdy ma swoje lato” otrzymała wyróżnienie na festiwalu w Gdyni. Wystąpiła też w „Sole”, polsko-włoskim dramacie nagrodzonym na festiwalu w Wenecji, i w nominowanym do Oscara „IO”. Za rolę w „Białej odwadze” otrzymała nagrodę na ubiegłorocznym festiwalu w Gdyni. Dziękujemy Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki, Pl. Małachowskiego 3 w Warszawie, za udostępnienie wnętrz do sesji.