Kiedy ona malowała słowiańskich wojów i leśne boginki zrodzone w swojej nieokiełznanej wyobraźni, on w tym czasie… marzył o świętym spokoju. Najlepiej bez niej. Ich związek przypominał ognisty taniec: z jednej strony impulsywna, namiętna i nieprzewidywalna artystka, z drugiej – ambitny architekt, któremu coraz szybciej kończyła się cierpliwość. A w tle? Sztuka, szaleństwo i dwie wizje życia, które nie potrafiły się spotkać. Oto historia burzliwego związku Zofii i Karola Stryjeńskich.
„Boże! Odbierz mi wszystko, wszystko. Dobrobyt, sytość, spokój, przyjaźń ludzką, szczęście rodzinne, nawet miłość! Zwal na mnie cierpienie moralne i tysięczne gorycze – ale za to daj mi możność wypowiedzenia się artystycznego i sławę” – miała wykrzykiwać 21-letnia Zofia Stryjeńska (wtedy jeszcze Lubańska) w monachijskim kościele. I zdaje się, że Bóg tych błagań wysłuchał.
Urodzona w 1891 roku w Krakowie córka Franciszka Lubańskiego i Anny ze Skrzyńskich stała się jedną z najwybitniejszych polskich artystek XX wieku. Choć jej talent wykraczał poza władanie pędzlem – była również ilustratorką, scenografką i projektantką, m.in. zabawek, tkanin i plakatów – to właśnie z malarstwa zasłynęła najbardziej, zyskując nawet miano „księżniczki polskiego malarstwa”. Jej twórczość była niezwykle barwna (i to dosłownie – artystka słynęła bowiem z używania intensywnych, żywych kolorów), pełna ruchu i energii, a jej styl łączył elementy art déco z motywami polskiego folkloru, szczególnie góralskiego. Stryjeńska malowała świat takim, jakim go widziała i czuła, nie ograniczając się do dosłowności.
Śmiało można powiedzieć, że oddała sztuce serce. Jednak to właśnie ta bezkompromisowa miłość do malarstwa sprawiła, że jej małżeństwo z Karolem Stryjeńskim – choć pełne fascynacji – nie przetrwało zderzenia z codziennością. Bo choć w głębi duszy Zofia marzyła o ciepłym domu i radosnych dzieciach, jednocześnie nie potrafiła odnaleźć się w roli matki i gospodyni. Była artystką z krwi i kości – potrzebowała przestrzeni do tworzenia, wyzwań i możliwości rozwoju. Jak pisała w swoich pamiętnikach „Życie rodzinne spaliła na ołtarzu sztuki”.
Poznali się wiosną 1916 roku w Muzeum Techniczno-Przemysłowym w Krakowie. Oboje pracowali tam w Warsztatach Krakowskich, stowarzyszeniu skupiającym artystów plastyków i rzemieślników. On projektował meble, ona: gobeliny, dekoracje i kostiumy sceniczne, choć najwięcej czasu spędzała w pracowni zabawkarskiej.
Karol Stryjeński (ur. 1887), syn Tadeusza, wybitnego architekta, był architektem, rzeźbiarzem i grafikiem o wielkich ambicjach. I o odpowiednim podejściu do kobiet. Zdaniem malarza Rafała Malczewskiego, cytowanego przez Angelikę Kuźniak w książce „Stryjeńska. Diabli nadali”: „Karol umiał się bawić i czarować kobiety od lat 1 do 100, wszelkiego pochodzenia: góralki, arystokratki, intelektualistki, artystki, sportsmenki, zakonnice, czarownice, święte, wariatki lub zgoła normalne, społecznice, ladacznice, dziewice, półdziewice, mężatki, rozwódki”.
Oczarował też Zofię. „[…] zaczyna się coś nieprawdopodobnego, przeszkadzającego w pracy artystycznej, coś niewygodnego, niepotrzebnego, idiotycznego, mianowicie romans, romans miłosny” – pisała w swoich pamiętnikach. „Amor ustrzela mnie do tego pana na całe życie”. Potem przyszły wspólne spacery, pierwsze pocałunki, aż wreszcie – data ślubu. Pobrali się w listopadzie 1916 roku w kościele ojców karmelitów w Krakowie. Zofia wyszła w zwykłym ubraniu, niby na spacer z domu, a jej narzeczony nadjechał tramwajem. Ślub odbył się w wielkim sekrecie – Karol bowiem nie chciał rozgłosu.
Drugą miłością Karola były Tatry, więc życie nowej pary młodej toczyło się między Krakowem a Zakopanem, które Zofia równie mocno pokochała. Z jednej strony oboje nie mogli bez siebie żyć, z drugiej – potrzebowali przestrzeni do tworzenia. Bywało więc, że Zofia rzucała wszystko i wyjeżdżała na kilka tygodni bez słowa.
W końcu doczekali się potomstwa. „Moje fizyczne siły załamują się, poród niedaleki, ale będę mieć syna!” – cieszyła się artystka. W 1918 roku urodziła jednak córkę, Magdę.
Dziewczynka wychowywała się pod okiem dziadków. Stryjeńscy bowiem w 1919 roku wyjechali do Paryża, co było ogromną szansą na rozwój kariery artystycznej, zwłaszcza dla Zofii, która marzyła o sukcesie na arenie międzynarodowej. Wybór ten jednak nie był łatwy i wiązał się z wyrzutami sumienia oraz tęsknotą, co artystka wielokrotnie podkreślała w swoich zapiskach i listach.
Jak się okazało, wyjazd ten przyniósł pierwszy poważny kryzys w małżeństwie Stryjeńskich.
Paryż, zamiast miejscem wspólnego rozwoju, stał się dla Stryjeńskich sceną konfrontacji ich odmiennych osobowości i życiowych priorytetów. Ona potrzebowała przestrzeni do tworzenia, on – żony wpisującej się w jego plan na życie. Chciał, żeby Zofia zapewniała mu stabilność emocjonalną i domową, była ostoją w codziennych trudnościach, która potrafi pogodzić własną twórczość z obowiązkami rodzinnymi. W jego wizji żona miała być tą, która zrezygnuje z części własnej niezależności na rzecz wspólnego życia i jego ambicji. Ale temperamentna Zofia zdecydowanie się na to nie pisała… Niezwykle niezależna, pełna pasji Stryjeńska ceniła sobie swobodę twórczą i nie chciała się podporządkowywać cudzym planom ani ograniczać własnej ekspresji artystycznej na rzecz czegokolwiek. Jak sama pisała – dla sztuki była gotowa poświęcić wszystko: wygodę, stabilizacją, a nawet szczęście rodzinne.
Wzajemne oczekiwania zderzyły się z rzeczywistością, która szybko przyniosła rozczarowanie, problemy finansowe i coraz częstsze konflikty. Zofia czuła się niedoceniana i samotna, Karol – sfrustrowany i zawiedziony. Emocjonalny dystans rósł, a paryski epizod stał się początkiem końca ich związku.
Do tego doszły podejrzenia Zofii, że Karol ożenił się z nią dla jej talentu, a nie z miłości. „W ogóle doszłam do podejrzenia, że Karola interesuje u mnie głównie talent i że lepiej dla naszego szczęścia będzie, jak skończę z malarstwem, tą obcą siłą między nami” – pisała. A kryzys w małżeństwie wiązał się z kryzysem twórczym: „Malarstwo zresztą bardzo mnie męczy i nie leży w moim temperamencie ten ciągły przymus skupienia, cisza, nieruchome pochylenie nad rajzbretem. Malarstwo nie daje mi satysfakcji i nie daje mi możności wyżycia się, jak by dał śpiew, taniec, scena”.
Impulsywna Stryjeńska zniszczyła więc oryginały swoich prac. „Przynajmniej teraz będę kochaną dla siebie samej, nie dla pacykarstwa” – wykrzyczała mężowi w twarz. Usłyszała jednak chłodne: „Nie będziesz wcale kochana!”.
„Stosunki między Karolem a mną zupełnie się nie poprawiają. Karol nie może już żyć ze mną. Doznał urazu psychicznego. Powoli spostrzega, że z tej całej eskapady paryskiej nic nie wyjdzie, i zaczyna mnie nienawidzić” – pisała malarka. Karol „zupełnie rozbity uciekł do Polski. Było to zerwanie”.
„[…] depresja psychiczna połączona z tęsknotą do Karola wyciskała mi dniami i oczami łzy z oczu, że mało nie oślepłam i byłam do niczego. Absolutnie do niczego”.
Wkrótce i ona wróciła do kraju. Rozstanie z Karolem utrudniło jej jednak spotkania z Magdzią, która teraz mieszkała z rodzicami Karola. W końcu się jednak udało – mąż i córka przyszli w odwiedziny, lecz Zofia w desperacji zaczęła go błagać, żeby jej nie porzucał, bo nie może bez niego żyć.
Według troskliwego męża receptą na emocjonalne wybuchy żony było… zamknięcie jej w zakładzie psychiatrycznym. Podstępem, oczywiście. „A jutro – mówił – kupię bilety, pójdziemy razem do teatru, trzeba się trochę rozerwać, nie żyć tylko tak własnym nieporozumieniem, no… no… wszystko jeszcze będzie dobrze”.
Teatr jednak okazał się kliniką neuropsychiatryczną… Mężczyźni w białych fartuchach zaciągnęli ją do środka – „do piekła”. W końcu jednak rodzice zainterweniowali i Stryjeńska wyszła „na wolność”. Wyjechała do Warszawy. Za nią zaś pojechał Karol, który tłumaczył, że zrobił wszystko dla jej dobra, licząc na to, że „otoczenie światłych lekarzy i jasna lecznica, gdzie będzie mogła spokojnie popracować, wpłyną kojąco i korzystnie na nią”.
Zakochana w mężczyźnie do szaleństwa Zofia wszystko mu wybaczyła i w zamieszkała z nim przy ul. Wolskiej w Krakowie, w wolnej pracowni rzeźbiarskiej Ludwika Pugeta, gdzie mogli „rozwinąć życie rodzinne i zapomnieć o wszystkim złym, co było”.
W międzyczasie Karol wygrał konkurs na przebudowę i regulację Zakopanego, za co otrzymał propozycję objęcia stanowiska dyrektora w Szkole Przemysłu Drzewnego. W 1923 roku przenieśli się w góry. „Karol staje się epokowym człowiekiem i ośrodkiem Zakopanego”.
„Wreszcie na nowo trochę wesołości, trochę słońca w życiu!” – pisała Stryjeńska. Słońce to zakończyło się kolejną ciążą. W 1922 roku na świat przyszli bliźniacy: Jan Kanty i Jacek.
Sielanka jednak nie trwała wiecznie. Karol coraz rzadziej bywał w domu, szukając szczęścia z dala od żony. „Tak przeminęły wakacje, które nazwać by mi należało raczej torturą. Karol ginął gdzieś w górach i rzadko się pokazywał. Uformowała się wokół niego kompania pijaków i ich powiernic, wszystko weseli ludzie, i wciągnęli go w orbitę swoich zabaw” – żaliła się Stryjeńska. Nie obyło się też bez licznych zdrad, które Zofia niezwykle przeżywała.
Czarę goryczy przelał jednak ponowny pobyt w Paryżu. Choć pod względem artystycznym Zofia odniosła spektakularny sukces – m.in. w 1925 roku zdobyła cztery Grand Prix w dziedzinach: malarstwo, tkanina, plakat i ilustracja książkowa – jeszcze bardziej oddaliła się od męża. A właściwie to on oddalił się od niej, wybierając towarzystwo innych ludzi. Przygnębiona i porywcza Zofia w przypływie impulsu obraziła jednego z przyjaciół męża, co skończyło się suchym stwierdzeniem Karola, żeby „nie liczyła na dalsze z nim pożycie”. Niemniej artystka nadal miała nadzieję, że między nimi wszystko się ułoży.
Karol spędzał czas głównie w Zakopanem, do którego sprowadził siostrę Joannę, by pomagała mu w opiece nad dziećmi. To właśnie tam w 1927 roku udała się Stryjeńska gotowa – po raz kolejny – uratować swoje małżeństwo. „[…] doszłam do najgłupszego postanowienia przekreślenia całej przeszłości i odzyskania Karola, aby zrealizować wreszcie szczęśliwe, ciche pożycie rodzinne z dzieciakami, kuchtą i żelazkiem do prasowania” – pisała. Ale im bardziej ona goniła, tym szybciej on uciekał.
Karol bowiem już od jakiegoś czasu układał sobie życie z kimś innym – Zofią Mikucką z Jakubowskich, choć ich relacja nie przetrwała długo. „Niejasne wiadomości o jego flirtach z różnymi damami docierały do mnie niejeden raz w okresie małżeństwa, ale nie przywiązywałam do tych plotek znaczenia, tym bardziej że było mi o obojętne, gdyż całymi miesiącami żyłam osobno w innych miastach. Jednakże tym razem kobieta ta należała do wesołej bandy i wytworzyła stronnictwo. Karol przeniósł się do jej domu i zażądał mojego wyjazdu z Zakopanego” – pisała Stryjeńska.
„Ogłupiała z samotności i półślepa z płaczów” postanowiła więc… zaatakować kochankę męża. „Wkradam się do owej pani M., grzmocę ją, ubieram w kilka drapaków na gębie i umykam, ukrywając się w kosodrzewinie (rośnie przed jej willą) jak Indianin”. Niewzruszony błaganiami, szlochami i jękami o powrót do żony Karol… ponownie zamknął ją zaś w klinice psychiatrycznej. „Wreszcie rzecz jest dłużej nie do pomyślenia. Karol przy pomocy swoich kompanów nasyła nocą karetkę z sanitariuszami, którzy porywają mnie znienacka i odwożą do kliniki psychiatrycznej w Batowicach pod Krakowem. Tak drugi raz dostałam się do wariatkowa – tylko że tym razem słusznie”.
Był to skandal na całą okolicę, a media pisały, że cała akcja miała na celu udowodnienie malarce obłędu i pozostawienie trójki dzieci przy ojcu. Ostatecznie na podstawie orzeczenia znawców sądowych Stryjeńska została zwolniona z zakładu. To ona złożyła pozew o rozwód (w 1927 roku) i to ona musiała za niego zapłacić.
I choć z czasem doszła do wniosku, że to przez swoje „potworne, narwane, nieobliczalne” zachowanie zgasiła miłość Karola, to pisała też: „Trzeba być rzeczywiście stukniętą na mózgu, aby upierać się tak przy Karolu, mając potencjalnych i wielce sympatycznych adoratorów w Krakowie i w Warszawie, których niejedne nazwiska znane i fortuny duże, i mając, gdziekolwiek się zjawiłam, niesłychaną popularność i sympatie gorące – dać się tak sponiewierać definitywnie i zdewastować moralnie”.
Koniec małżeństwa z Karolem nie był jednak końcem jej przygód miłosnych. Tym razem nie rozpaczała długo po byłym mężu. W 1929 roku Stryjeńska zmieniła wyznanie na ewangelicko-reformatywne i ponownie wyszła za mąż, za aktora Artura Sochę, który jednak… zaraził ją syfilisem. W międzyczasie wdaje się też w romans z pisarzem Arkadym Fiedlerem, który jednak szybko się kończy.
Zofia pragnęła kochać – intensywnie, namiętnie, całym sercem. Jej życie uczuciowe i twórczość były nasycone emocjami, potrzebą bliskości i zachłannością na miłość. „Kiedy kochała, to całą sobą”, a miłość – w różnych jej odsłonach – była dla niej czymś absolutnie fundamentalnym.
Ale choć tęskniła za czułością i obecnością drugiego człowieka, nie potrafiła zrezygnować z wolności i potrzeby tworzenia. I to właśnie ten wewnętrzny konflikt sprawiał, że jej relacje były najeżone nieporozumieniami, a życie uczuciowe – pełne zakrętów, burz i nieudanych prób stworzenia trwałego związku. Okazuje się bowiem, że to zawsze sztuka była jej największą miłością. To jej oddała się w stu procentach. To właśnie ona pozwoliła jej przetrwać najtrudniejsze momenty życia. W końcu to dla sztuki była gotowa zaryzykować wszystko – i zaryzykowała.
Źródła: Angelika Kuźniak, „Stryjeńska. Diabli nadali”, Wydawnictwo Literackie; Zofia Stryjeńska, „Chleb prawie że powszedni. Kronika jednego życia”, op. A. Kuźniak, wyd. Czarne