Do tej pory jeśli już o niej pisano, to zawsze z dopełniaczem. Po pierwsze – siostra. Kogo? Słynnego poety. Po drugie – żona sławnego krytyka. I tłumaczka „Kubusia Puchatka”. Tak jakby mianowniki – Irena Tuwim, poetka, autorka – nie wystarczały.
Niemal wszystko, co o niej wiemy, pochodzi z opracowań na temat Juliana Tuwima – licznych biografii, pism autobiograficznych, zbiorów korespondencji, w których Irena pojawia się marginalnie. Sama w latach 50. wydała tylko cieniutką książeczkę „Łódzkie pory roku”. Opisała w niej dzieciństwo w szarej Łodzi. Paradoksalnie dużo więcej wiemy o wychowanej w zasymilowanej żydowskiej rodzinie dziewczynce niż o dorosłej poetce i tłumaczce. Z czasem tropy się gubią, a w jej życiorysie pojawia się coraz więcej białych plam, coraz więcej pytań. Chociaż i dzieciństwo to kilka niewiadomych. Na przykład dlaczego to nie o Juliana, z dużą szpecącą myszką na twarzy, ale właśnie o Irenę zamartwiają się w domu („Mamusię stale gnębi myśl, że Irenka zostanie starą panną”). Czy była aż tak brzydkim dzieckiem? Przecież na późniejszych fotografiach widać urodziwą kobietę o czarnych oczach i wysokim czole. Może raczej chodzi o samą panią Tuwimową? „Mamo, nie rób nam tego! – błagamy Matkę w milczeniu. A potem zawsze, przez długie lata, wraca się z bijącym sercem do domu, potem już strach, strach, że kiedy wrócimy ze szkoły, już będzie po niej” – wspominała dorosła Irena. Szantaż emocjonalny, groźba samobójstwa wisząca w powietrzu, jak dorastało się w takim domu?
Dobrze, że była Antosia. Pod pewnymi względami podobna do Mary Poppins (której przygody przetłumaczy wiele lat potem Irena), choć znacznie cieplejsza niż kostyczna angielska niania. Za to równie zaradna, uwielbiana przez dzieci, dająca im poczucie bezpieczeństwa. Antosia sprząta, pierze, gotuje. Tak jak Mary Poppins ma małe oczka, zadarty nosek, przylizane włosy. Cechuje ją schludność, skrupulatność i zamiłowanie do bibelotów. I zawsze ma w zanadrzu wiele ciekawych historii. „Stwarzała inną rzeczywistość, bo ta, która była jej dana, nie wystarczała jej. Jak skrzętna gospodyni z każdego nieużytku czyniąca jakieś przeznaczenie, tak i ona z każdego najbłahszego zdarzenia jej ubogiego i naszego młodziutkiego życia czyniła jakiś użytek”. Niestety, w domu Tuwimów jest ktoś jeszcze. Wiedźma.
„System wychowawczy Mani Bednarek miał wiele wspólnego z metodami gestapo” – napisze o niej po latach Irena. Mania straszyła, podtykała obrzydliwe rzeczy, zamykała w ciemniej komórce. Pewnego razu jej ręka tak mocno spoczęła na ramieniu Ireny, że „zostawiła ślady czterech palców w postaci małych kropek krwi, które sączyły się uparcie przez kilka godzin”. Wiedźma sprytnie ukrywa swój proceder przed pozostałymi dorosłymi. Udało jej się przekonać dziewczynkę, że ona, Mania, ma moc zaklinania rzeczywistości. I jeśli Irenka choć słowem piśnie o tym, co się stało, "tatuś i mamusia wykolejo się w pociągu" albo zginą w równie tragiczny sposób ("Egzekutorem miał być nikt inny jak sama Bozia"). Terror "okrutnej córki ludu", jak ją potem nazwie Irena, koncentrował się na małej dziewczynce. Juliana zupełnie ignorowała.
Czy to dlatego lata spędzone w kamienicy przy św. Andrzeja 40 w Łodzi Julian i Irena zapamiętali zupełnie inaczej? Julek pisał o idylli. O tym, że pociąg Warszawa - Łódź w niespełna trzy godziny przewozi go "w dzieciństwo sielskie i anielskie", pełne fantazji, zabaw, a nawet obcowania z naturą w Helenowie, który był dla łódzkich dzieci "zaczarowanym ogrodem". I o "zapachu szczęścia" ("Wtedy paloną kawą pachniało w kredensie, A zimne, świeże mleko, jak lody, wanilią. Kiedy się, mrużąc oczy, orzeszynę trzęsie, po gałęziach w olśnieniu pędzi liści milion").
Irena zamiast zieleni i nuty wanilii zapamiętała łódzką szarość, którą czuć było spalenizną ("Łódź najdawniejszą, Łódź ponurego dzieciństwa widzę zawsze w łunie pożarów"). Płonęły fabryki, w których pracowała biedota. W czasie łódzkich przedwiośni (bo wiosen "właściwie nie było") niebo zasnuwały mgły i dym z fabrycznych kominów. Lata i jesienie były równie smętne, a zima "nie była dobrotliwą saneczkową, świętomikołajową porą roku, lecz po prostu jakimś nienawistnym sezonem odmrożeń palców u rąk i nóg". Julian dopiero po latach zda sobie sprawę, że jego idylla była w dużej mierze wyimaginowana. Winą za "smutną i posępną nieraz atmosferę w domu" obarczy jednak nie robotniczą Łódź, tylko "cichą wojnę" niedobranych pod względem charakteru rodziców oraz "prozaiczną sprawę" braku pieniędzy.
Kiedy Julek pierwszy raz wyjeżdża bez Irenki na dłużej z wizytą u wujostwa w Warszawie, ona długo i rzewnie płacze. Odlicza dni do jego powrotu. To zrozumiałe, jest parę lat młodsza, mogłoby się wydawać, że jest z bratem bardziej zżyta niż on z nią. Ale to nieprawda. Przez całe życie będą intensywnie korespondowali, to ona była jego powiernicą, jej zdradzał to, czego nie mówił nawet żonie - w jednym z listów nazwie ją "swoją zewnętrzną duszą". Cenił też jej poezję.
Narzekania matki były, oczywiście, na wyrost. Irena nie tylko wyrasta na urodziwą dziewczynę, okazuje się, że ma talent. Jako poetka debiutuje podczas pierwszej wojny - w 1916 roku w łódzkiej "Godzinie Polski" ukazał się jej wiersz "Panienka". W 1921 wydaje pierwszy tomik "24 wiersze". Dzięki niemu Irena znajdzie sobie męża. A raczej to on znajdzie ją. Stefan Napierski (a właściwie Stefan Eiger), syn majętnego żydowskiego przedsiębiorcy, przenikliwy krytyk, cięty felietonista, autor znakomitych rozpraw o literaturze francuskiej. Ma talent do pisania o twórczości innych, gorzej idzie mu z pisaniem własnych rzeczy. Nawet dobry przyjaciel, pianista Roman Jasiński, kiepskie, wydawane własnym sumptem wiersze Napieralskiego określił jako "dziwaczne, czasem nieznośnie pretensjonalne". W strofach Ireny jest coś, co nie daje Stefanowi spokoju. Specjalnie przyjeżdża z Warszawy do Łodzi, żeby poznać młodą poetkę. Rano po spotkaniu Irena dostaje kosz kwiatów, trzy miesiące później - pierścionek zaręczynowy. Ślub biorą w łódzkim kościele św. Józefa. W podróż poślubną wyjeżdżają najpierw do Berlina, potem na Wyspy Fryzyjskie na Morzu Północnym. Piękny początek, są źródła świadczące o tym, że Irena była szczęśliwa - zakochana, w końcu bez finansowych kłopotów. Zwiedziła z mężem kawał świata; dziś może nam to nie imponuje, ale niemal sto lat temu odległość z Warszawy do Luksemburga, Liechtensteinu czy San Marino wydawała się znacznie większa. Napierscy mieszkali też przez rok w Paryżu, ale większość swojego małżeństwa spędzili w Warszawie, we wspaniałym wielopokojowym mieszkaniu, gdzie i ona, i on mieli swoje miejsce do pisania.
A jednak los wkrótce się odmieni. Podczas trwającego osiem lat małżeństwa w domu (dzielonym z rodziną Eigerów) doszło do dwóch tragedii - młodszy brat odebrał sobie życie, a niedługo potem zmarł jego ojciec. Ale chodzi też o samego Stefana. Nie wiadomo, czy Irena już przed ślubem była świadoma jego homoseksualizmu, czy w ogóle zdawała sobie sprawę, co to dla niej oznacza. A może długo nie chciała wiedzieć? Na początku byli sobą zafascynowani, ale na czym opierała się ta relacja? W 1930 roku Tuwim wydaje tomik "Miłość szczęśliwa", a zaraz potem się rozwodzi. W tytułowym wierszu napisze: "Nie patrzysz mi prosto w oczy. Taisz coś? Powiedz. Nie mów".
To ona odeszła od niego. Na jednym z organizowanych przez męża wieczorów brydżowych poznała prawnika Juliana Stawińskiego. Stefan wspaniałomyślnie pozwolił jej przeprowadzić się do kochanka na rok: "Jeśli nie będziesz szczęśliwa - zawsze możesz wrócić". Już nie wróciła. Co nie znaczy, że zerwali ze sobą kontakty. Irena będzie wspominać lata małżeństwa z nostalgią. Napierski napisał na przykład wstęp do przetłumaczonej przez Irenę książki "Koniec i początek" autorstwa lewicującej arystokratki Hermynii zur Mühlen. Tuwim bardzo przeżyje śmierć byłego męża rozstrzelanego w czasie wojny w Palmirach.
Zdaniem Moniki Woźniak, filolożki i badaczki przekładu, Irena Tuwim należy do "ekskluzywnego grona tłumaczy-których-nazwiska-się-pamięta”. Ale czy na pewno? Juliana Tuwima zna niemal każde polskie dziecko, ale już nie każdy wie, że autor „Lokomotywy” i „Kwiatów polskich” miał siostrę. A nawet jeśli wie, to kojarzy ją niemal wyłącznie z Kubusiem Puchatkiem. Tymczasem praca przekładowa Tuwim obejmuje niemal 50 lat i ponad 50 pozycji. Głównie dla dzieci, ale nie tylko, przede wszystkim z angielskiego i rosyjskiego, ale czasem też z niemieckiego. „Mary Poppins” Pameli L. Travers, „Byczek Fernando” Munro Leafa, „Pięcioro dzieci i coś” Edith Nesbit – tłumaczyła dziecięcą klasykę, ale też wydawane przez Wydawnictwo Przeworskiego książeczki Disneya, w których Donalda Ducka ze względu na charakterystyczny chód nazywa wdzięcznie „Kiwajko”.
Niektórzy zarzucają jej brak szacunku dla oryginału, zbyt daleko idące modyfikacje. Filologowie pieczołowicie tropią błędy i wypaczenia, katalogują zmiany i modyfikacje. Dlaczego Winnie the Pooh jest Kubusiem, skoro u Milne’a miś nosi imię żeńskie (którego wyjaśnienie Irena Tuwim, o zgrozo, wycina)? Skąd w „Mary Poppins” król Ćwieczek, skoro w oryginale jest Guy Fawkes [od jego nazwiska wziął się tzw. Guy Fawkes Day, angielskie święto obchodzone 5 listopada, w rocznicę wykrycia tzw. spisku prochowego, będącego zamachem na życie króla Anglii i Szkocji Jakuba I Stuarta – przyp. red.]? Czemu piesek panny Skowronek – w oryginale Miss Lark – wabi się Duduś, skoro po angielsku nosi dumne imię Andrew?
W jednym z nielicznych tekstów dotyczących swojego warsztatu napisała: „Aby tłumacz mógł dać utwory językowe najwyższej klasy, konieczna jest znaczna swoboda we wszystkich przekładach, a w wielu wypadkach [...] choć będą to z reguły utwory dla najmłodszych, przyjąć należy za zasadę adaptację, nie zaś tłumaczenie”. O to, czy takie podejście się sprawdziło, czy jej pomysły przetrwały próbę czasu, chyba nie trzeba pytać. To przecież Irenie Tuwim zawdzięczamy „małe co nieco”, „krewnych i znajomych Królika” czy „Misia o bardzo małym rozumku”. Były teorie, że w pracy przekładowej pomagali jej obaj Julianowie, brat i drugi mąż, który po wojnie porzucił prawo na rzecz pracy literackiej. Tylko czy autorka trzech tomików wierszy, kilku książek dla dzieci (m.in. „Co okręt wiezie”, „O Pingwinie Kleofasku”) i kilkudziesięciu przekładów rzeczywiście nie radziła sobie bez pomocy? I czy ktokolwiek miałby odwagę wysnuć tezę, że to Irena pomagała bratu w pisaniu?
W 1939 roku razem z mężem ucieka przez Rumunię do Francji, a stamtąd, po zajęciu kraju przez nazistów, do Anglii. To tu wycyzeluje swój angielski i to tu dociera do niej tragiczna wiadomość o śmierci matki rozstrzelanej i zrzuconej z balkonu przez nazistów. Inną trasę miała emigracyjna tułaczka Tuwima – on z Francji wyjechał do Brazylii, a w 1942 roku do Stanów Zjednoczonych. Spotkają się dopiero w 1945 roku w Kanadzie, dokąd Julian ściąga siostrę i szwagra.
Przez lata rozłąki prowadzą intensywną korespondencję. Irena wie, że brat jest pogrążony w rozpaczy – tęskni za ojczyzną, nie odnajduje się w nowej rzeczywistości, nie jest w stanie żyć w obcym języku. Dzieli się kłopotami z siostrą, pisze o braku weny albo wręcz przeciwnie – o smutku i nostalgii, które przekuwa w „Kwiaty polskie”. Choruje na żołądek i ma napady paniki. Równocześnie tęskni za krajem, ale i boi się, co w nim zastanie.
Ona czyta i pociesza. Lata 1945–47 spędza w Waszyngtonie, gdzie Stawiński pracuje jako attaché w ambasadzie. Do kraju wracają w marcu 1947 roku. Dla Tuwima lata powojenne to próba odnalezienia się w nowej Polsce, zniszczonej, podskórnie antysemickiej, komunistycznej. Staje po stronie nowej władzy, szuka schronienia w komunistycznej utopii. Jaki był jej stosunek do systemu? Irena wstąpi do Związku Literatów Polskich, przyjmuje nagrody z rąk władz: Krzyż Kawalerski, nagrodę za twórczość dla dzieci i od polskiego PEN Clubu za przekłady.
Czy miała kompleks tworzenia w cieniu sławnego brata? Czy wolała przekładać, niż pisać, żeby uniknąć porównań z jego twórczością? Julian Tuwim, znerwicowany, z nawracającymi depresjami, z problemem alkoholowym umiera na atak serca 27 grudnia 1953 roku w pensjonacie w Zakopanem. Irena przeżyje go o ponad 30 lat. Męża o kilkanaście, a ponieważ nigdy nie mieli dzieci, zostaje zupełnie sama. Bratanica Ewa powie, że ciotka „jest załamana i myśli tylko o swoim nieszczęściu”. Do końca mieszka w Warszawie, nieopodal Parku Łazienkowskiego, przy ulicy Litewskiej. Pięknie, wszędzie zielono, a jednak nie lubi tego miejsca. Dokładnie tak jak nie lubiła Łodzi swojego dzieciństwa.
Współpraca Zofia Fabjanowska-Micyk
Korzystałam z: autobiografii „Łódzkie pory roku” Ireny Tuwim, biograficznych „Twarzy Tuwima” autorstwa Piotra Matywieckiego i „Tuwima wylęknionego bluźniercy” Mateusza Urbanka oraz artykułu Moniki Woźniak „Puchata przepustka do sławy. Pochwała Ireny Tuwim” (Przekładaniec 26/2012).
Tekst pochodzi z archiwalnego numeru "Zwierciadła".