„Literackość pomysłu polegała na zetknięciu ludzi, którzy będąc kochanymi, uwielbianymi, sami nie potrafili kochać” – pisze o związku Marka Hłaski i Hani Golde Barbara Stanisławczyk w książce „Miłosne gry Marka Hłaski”. Choć Hłaskę uwielbiały kobiety i kochali mężczyźni, on twierdził, że nigdy nie potrafił tego odwzajemnić. A jednak to o Hani Golde po latach napisał: „Ja sam kochałem się w życiu tylko jeden raz [...] i potem nigdy już nie kochałem nikogo ani przez minutę”.
Fragment książki „Miłosne gry Marka Hłaski” Barbary Stanisławczyk, wyd. Rebis.
Zetknięcie tych dwojga to był pomysł literacki, do którego przyznawało się wielu autorów. Elżbieta Szaniawska twierdziła, że to ona była ciekawa, co wyniknie ze spotkania najpiękniejszej kobiety w Warszawie i młodego geniusza literackiego. Dwu symboli miłości, piękna i talentu. I to ona ich poznała. Marek Hłasko miał wtedy dwadzieścia dwa lata. Hania Golde zawsze, aż do pewnego dnia, wyglądała na dwadzieścia, choć miała blisko dziesięć więcej od Marka. Była rzadkim przypadkiem urody połączonej z dystynkcją, inteligencją i urokiem, który sprawiał, że wszyscy ją podziwiali i w różny sposób kochali się w niej. Nie była miss, była królową. Wszyscy patrzyli, jak siadała, jak jadła, jak się poruszała, i było wiadomo, że tak się siada, je, porusza. Krzysztof Kąkolewski, który zachwycał się nią i darzył przyjaźnią, lecz nie miłością, gdyż wiedział, że Hania kocha innego, wspomina ją tak: „Piękna, wyrazista twarz. Umiała wspaniale patrzeć. Było to spojrzenie pytające, słodkie, zamglone. Towarzyszył mu grymas wydatnych, kształtnych ust; rodzaj pocałunku w przestrzeń. Człowiek oddawał się jej we władzę”.
Literackość pomysłu polegała na zetknięciu ludzi, którzy będąc kochanymi, uwielbianymi, sami nie potrafili kochać. Bo tak myślano o Hani i Marku – że żadne z nich nie jest zdolne do prawdziwej miłości, tylko do zabawy i przygód. W czasach gdy stalinizm zżymał się na dżinsy, kolorowe skarpetki, tweedowe marynarki i jazz, warszawska cyganeria, uciekając od codziennej banalności, skupiała się w ówczesnych salonach towarzyskich, by rozprawiać o rzeczach ostatecznych, pić i prowadzić miłosne gry. Rewolucja obyczajowa dotarła do Polski o wiele wcześniej, niż opanowała Zachód. Pusto brzmiące hasła propagandowe komunizmu wyparły wzorce moralne, a swoboda erotyczna dawała pozory szczęścia.
Cyganeria miała swoje salony w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, kawiarni SARP-u i SPATiF-u oraz w osławionej „Kameralnej” przy Foksal. „Kameralna” dzieliła się na trzy części: dzienną „Kamerę I”, tanią „trójkę” i „nocną”, otwieraną o dwudziestej pierwszej, a dostępną tylko dla wybranych gości – jak mówi jej stały bywalec Andrzej Roman – „z forsą lub nazwiskiem”. Szatniarz, pan Franio, był w owym czasie najsurowszym krytykiem literacko-artystyczno-naukowym i decydentem. Do osób, które szanował, zwracał się „panie redaktorze”, innych pytał: „Pana legitymacja?”. I wpuszczał albo nie. Marek Hłasko trzymał u pana Frania dyżurne marynarkę i krawat, w „nocnej” bowiem obowiązywała etykieta. Można było być pijanym, w jednym bucie i porwanej koszuli, byle na wierzchu nie zabrakło „mundurka”.
Hłasko przeżył w „Kameralnej” swoje dobre i złe chwile. Później napisał w „Pięknych dwudziestoletnich”, że przez wiele lat szukał takiego lokalu po świecie i nigdzie nie mógł znaleźć.
W „Kameralnej” zjawiła się też Hania Golde. Jak zwykle piękna, ubrana stosownie do obowiązującej klasycznej mody. Wtedy jeszcze mężczyźni lubiący mężczyzn nie wymyślali strojów, które miałyby obrzydzić kobietę, więc Hania nosiła kostiumy albo suknie w kwiaty i buty na półsłupkach. Niekiedy wkładała sięgające za łokieć rękawiczki i zrzucała je niedbałym ruchem Rity Hayworth. Takie same stroje lansowała w rubryce mody, którą prowadziła w „Kurierze Polskim”. Nie musiała pracować. Jej mąż, Wiktor Golde, wybitny profesor Politechniki Warszawskiej, zapewniał jej bogate życie. Hanka pracowała dla przyjemności, była przy tym kompetentna i wszechstronnie wykształcona, obyta, oczytana i znała kilka języków. Jak przystało na pannę z przedwojennego domu Kirstów.
Kiedy wchodziła, przyciągała spojrzenia, wnosiła nastrój euforii. Taką ujrzał ją przy barku w „Kameralnej” Marek Hłasko i taka została mu przedstawiona. Spotkało się dwoje godnych siebie rywali. Ocenili się błyskawicznie i, jak mistrzowie, skrzyżowali szpady. Wierzono, że zderzyły się dwa zimne głazy, ale ich starcie wywołało płomień. Hania wyznała później Krzysztofowi Kąkolewskiemu, że „w pół sekundy po ujrzeniu Marka podjęła decyzję, by nareszcie pokochać”.
Marek wziął ją za uczennicę, która przez przypadek znalazła się w nocnym lokalu. Była w szarym szkolnym berecie. Nie wiedział, że Hania ma męża i dwie córki i że już wtedy wypowiadała słowa, które później stały się „najświętszymi słowami jego życia” ze znanego opowiadania. Hłasko widział w niej czystą, niewinną dziewczynę, która mogła zaspokoić jego głęboko skrywane pragnienie prawdziwej miłości.
Nie mógł się doczekać własnego mieszkania. Pragnął zamieszkać w nim z Hanką. A kiedy już się dowiedział, że ma córki, chciał się nimi opiekować jak ojciec. Bo w głębi duszy był uczuciowym tradycjonalistą, wręcz mieszczuchem. Kiedy w kwietniu 1956 roku otrzymał z puli Cyrankiewicza mieszkanie przy Częstochowskiej 16/18 na warszawskiej Ochocie, szykował je dla Hanki i dzieci. Kupił meble z palonej sosny: dwa tapczany, dwa stoły, fotel, półkę na książki i dwa karnisze. Hanka pomieszkiwała u Marka, ale po jakimś czasie wracała do męża i córek na Łowicką, gdzie mieli piękne przedwojenne mieszkanie. Wiktor wybaczał jej wszystko. Cierpiał i wybaczał albo po prostu tolerował. Tylko to mógł zrobić, jeśli chciał, by nadal była jego żoną. A Hanka zawsze wracała. Może na swój sposób kochała Wiktora, a może był jedyną pewną rzeczą w jej życiu. Filarem. Po pijanemu żartowała: „Czy ty wiesz, co to znaczy mieć męża Żyda? Można naprawdę stać się antysemitką”.
Kiedy szła do Wiktora, Marek dzwonił, mówił, że właśnie odkręcił kurek z gazem albo połknął fiolkę prochów, bądź bez słowa odkładał słuchawkę... i Hanka przybiegała. Oboje lubili teatralne gesty, sami gubili się w tym, co jest faktem, a co tylko grą. Raz Marek podciął sobie żyły pod jej domem. Znalazł go opartego o drzewo Wiktor, przyprowadził do swojego mieszkania i opatrzył. Lubił Marka, chociaż miał powody, by go nienawidzić. A może tylko rozumiał, bo przecież znał uczucie odtrącenia.
Gdy Hania i Marek byli razem, kłócili się i godzili jak Flora z Jasiem w opowiadaniu Biała Adolfa Rudnickiego, z którym Hania miała romans, zanim poznała Marka. Klimat tego opowiadania doskonale do nich pasował:
„W małym świetle ściszonego radia ubierała się, wpatrując się w niego, z rozpuszczonymi włosami, zaczepna i napięta – małe, piękne, złe zwierzę. Jeszcze chwilę temu była łagodna, robiła wszystko, co chciał. (...) – Chcę cię odprowadzić, Flora. – A ja nie chcę! Ja chcę teraz być sama! Muszę teraz być sama! – Żałuje – pomyślał – jest zła na siebie, nienawidzi siebie, że to zrobiła, chociaż dopiero co powiedziała mi: «Dobrze, że mamy już to poza sobą, że się już stało». Była już zmęczona oporem”.
Wyszła, a gdy po kilku dniach spotkali się przypadkiem w kawiarni, „przy stoliku siedzieli: Bernard, Flora i jej mąż. Po raz pierwszy widział Goldmana w pełnym świetle. Dłuższą chwilę nie śmiał spojrzeć mu w oczy. – Nie pij, Flora – rzekł Goldman. «Jaki szorstki głos» – pomyślał Jaś. Co ty, głupi jesteś, Goldman? «Nie boi się go nic a nic» – pomyślał dalej”. A kiedy Goldman odszedł, „Flora zwróciła się w stronę Jasia: – Jedziemy z całym teatrem, pociąg odchodzi o szóstej. – To co? – Miał ochotę zapłakać, z trudem hamował łzy. – To co? – podjęła. – To, jak chcesz, Jasiu, przyjdź trzy na szóstą, to ci się oddam. Ale jak! – Nie reflektuję – odpowiedział; był na dnie”.
W czasie kolejnego spotkania, sam na sam, Flora tłumaczyła Jasiowi, że wtedy upiła się z rozpaczy. Jaś powiedział: „Moglibyśmy być szczęśliwi”. A ona na to: „Szczęśliwa miłość! Słowo daję, że jesteś głupi, że aż strach. – No, nie wiem. – No, czego znowu nie wiesz? Nikt nie jest szczęśliwy! Mój Boże, to ty nawet takich rzeczy nie wiesz? Tak, jak jest, jest dobrze. Tęsknię, tęsknię bez przerwy – zniżyła głos – więc czego jeszcze chcieć?”.
Hanka musiała jednak myśleć o Marku poważnie, skoro pewnego razu zatelefonowała do jego matki i zaprosiła ją do kawiarni na rozmowę. Radziła się, jak ma postąpić: czy rozwieść się z mężem, zostawiając mu jedno dziecko, a drugie zatrzymując, i wyjść za Marka? Maria Hłasko odpowiedziała: „Nie bardzo widzę Marka przy pieluchach”.
I jakiś czas później Marek Hłasko usłyszał od kumpli owe „najświętsze słowa jego życia”. Dokładnie tak jak w opowiadaniu, w którym Basia szepce w łóżku mężczyznom: „Pachniesz mlekiem jak mały piesek”, a oni powtarzają te słowa jej narzeczonemu. Literacki prototyp Basi, Hanka, wypowiadała w miłosnej ekstazie inne zdanie: „Przeżyjmy to jednocześnie”. Kiedy Marek usłyszał od innych to, co – jak wierzył – było przeznaczone wyłącznie dla niego, wpadł w rozpacz.
Hanka przestała bywać na Częstochowskiej, a Hłasko znienawidził to mieszkanie, bo kojarzyło mu się właśnie z nią. To, co czuł, wyznał dopiero w „Pięknych dwudziestoletnich” z dystansu wielu lat i z perspektywy innego kraju: „Ja sam kochałem się w życiu tylko jeden raz; było to jedenaście lat temu i potem nigdy już nie kochałem nikogo ani przez minutę; mimo iż bezustannie starałem się stworzyć sobie złudzenia. Wszyscy, którzy mnie znają i pamiętają, wiedzą, iż literatura przestała interesować mnie naprawdę z chwilą, kiedy rozstałem się z Hanią. Ale Hania nie zostawiła mnie samego: dostałem wtedy przydział na mieszkanie i mając wybór między Starym Miastem i Ochotą, wybrałem Ochotę, ponieważ w domu, w którym mieściło się gniazdo mego przyszłego szczęścia rodzinnego, mieścił się również żłobek dla dzieci; a Hania miała dzieci”. Natomiast w 1954 roku napisał tylko lapidarnie do matki: „Tutaj wojsko za dwa miesiące, książeczka nie skończona, olbrzymie trudności z pisaniem, mieszkaniem, forsą – a pomóc nie ma komu. Do tego, żeby już wszystko w życiu szło prawem serii – przypętała się taka historia i jeszcze raz wystąpiłem w roli romantycznego błazna. Spektakl skończył się fiaskiem, a ja płaciłem za to bardzo, bardzo ciężko”.
Nie miał zwyczaju roztrząsać swoich spraw intymnych. Jak mówi Andrzej Roman, dziennikarz i kolega Hłaski z czasów „Kameralnej”, „to nie mieściło się w konwencji”. W męskim gronie rozmawiało się o Dostojewskim, o życiu, ale nie o miłości. Dlatego Roman nigdy nie zapytał Marka o Hanię, choć domyślał się, że to ktoś dla niego ważny. Rozstanie musiało być dla Hłaski szczególnie trudne, bo wyjątkowo „otworzył wtedy swe serce przed Poldkiem Tyrmandem”, oświadczywszy mu, że nie może żyć bez Hanki. Tyrmand wysłuchał go, po czym ze złowieszczym uśmiechem powiedział: „Wobec tego została ci tylko zimna stal. Ale spróbuj wyjechać z Warszawy. Jedź gdzieś, gdzie jej nie będzie, i spróbuj pisać”. Hłasko wątpił w sukces takiej ucieczki, ale wyjechał do Kazimierza, kontynuował pisanie „Cmentarzy” i myślał o tym, że dopóki nie poznał Hani, wszystko było dla niego proste: jedyne, co go naprawdę interesowało, to relacja między mężczyzną a kobietą. Tylko to było ważne. Najważniejsze. Kiedy Hania odeszła, wszystko stało się groteskowe. Pił i szukał zapomnienia z innymi kobietami.
Polecamy: „Miłosne gry Marka Hłaski” Barbara Stanisławczyk, wyd. Rebis. (Fot. materiały prasowe Rebis)