Gdyby ktoś zapytał mnie: „Z czym kojarzy ci się lato?”, to wszystkie plaże, drinki pod palmami, leżaki i kolorowe ręczniki, ba, nawet komary, które kochają mnie jak patriota ojczyznę, nie miałyby szans z jedyną słuszną odpowiedzią: „Z festiwalami!”.Czy jednak festiwale kojarzą się w tych czasach z jedyną słuszną konotacją – muzyką, tego pewna nie jestem. Czasem mam wrażenie, że za mojego życia dokonała się wielka festiwalowa rewolucja. Prześledźmy ją wspólnie.
Artykuł pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 7/2025.
Jest 1991 rok, na wypożyczonej kasecie wideo oglądam „The Doors” Olivera Stone’a. Zachwycona zespołem, obyczajową wolnością lat 60., hipisami i filmem „Hair” – pierwszym, na którym płakałam jak dziecko, którym wtedy byłam – zgłębiam temat i dowiaduję się o festiwalu Woodstock.
Zdjęcia prawie półmilionowego tłumu złączonego ideą i muzyką robią na mnie niemałe wrażenie, uruchamiając pragnienie wspólnoty i dzielonego doświadczenia tak skutecznie, że trzy lata później, gdy Telewizja Polska transmituje koncerty festiwalu Woodstock ’94, potrzebna jest interwencja rodziców, potwierdzających dalszej rodzinie, u której przebywam na wakacjach, że tak, to dziwne dziecko ma pozwolenie, by spędzić całą noc przed telewizorem i oglądać festiwalowe koncerty. Woodstock ’94 z Nine Inch Nails grającymi dla tysięcy ludzi w błotnej kąpieli, Red Hot Chili Peppers w niedorzecznych wielkich żarówkach na głowie czy muzykami Green Day obrzuconymi trawą był festiwalem wypełniającym wszystkie rubryki w formularzu „ikoniczny”.
Czy było tam miejsce na lans i autopromocję, walizkę kosmetyków i stylizacji, luksusowe namioty z ogrzewaniem i prześcieradłami z egipskiej bawełny? Oczywiście nie. Kto myśli o stylówkach, kiedy ma najlepszy czas w życiu?
Nie zrozumcie mnie źle, częścią festiwalowego doświadczenia jest, rzecz jasna, swoboda, jaką obiecują – jesteśmy daleko od rodziców i nauczycieli, za to blisko swoich, którzy dzielą z nami przekonania, pasje i muzyczny gust. Tę przynależność najprościej wyrazić stylem i strojem, wiedzieliśmy o tym nawet w trudnych w naszej historii czasach, które tak ubarwiała kolorowymi irokezami publiczność festiwali w Jarocinie. Ale to była tożsamość, coś innego niż przywożona przez kurierów moda w kartonach z sieciówek.
Nie mogę być odosobniona w poczuciu, że inne emocje wywołuje we mnie jarocińska fotografia dzieciaka z agrafką w uchu i z postawionymi na cukier włosami, a inne widok modowej blogerki, która w promieniach zachodzącego słońca na tle festiwalowej sceny wystawia do obiektywu markową torebkę. Znak czasów, powiecie. Kiwam głową, ale niechętnie. Na festiwalach wciąż gra muzyka, może czas zmienić medialną narrację i przywrócić jej pierwszoplanową rolę?
Wróćmy do mojej historii. W 1995 roku dowiedziałam się, że mam swoją ziemię obiecaną, jest nią Wielka Brytania w sezonie festiwalowym. Brytyjczycy, kochający tłumne zabawy, stadionową energię, wspólne śpiewy i tańce, spełniają się nie tylko na meczach piłkarskich, ich happy placeto także festiwalowy teren. Ten naród potrafi się bawić! Patrzyłam na filmy i zdjęcia z wielkich festiwali Glastonbury, Reading i Leeds. Oasis w szczytowym momencie kariery, PJ Harvey w słynnym różowym kombinezonie, Courtney Love w koronkowej mini i pończochach z pasem, Jeff Buckley grający swoją wielką „Grace”, Björk czarująca muzyką z „Debut”, wszystko, co najlepsze w muzyce, zeszło z ekranów MTV i przeniosło się na festiwalowe sceny. Co ciekawe, przeglądając te historyczne zdjęcia, zauważyłam, że ich uczestnicy są traktowani jak kolorowa masa, spalony słońcem albo przesiąknięty deszczem tłum. Obiektywy nie skupiają się na jednostkach, raczej na „klimacie”, a cała ich uwaga skierowana jest w stronę scen i tego, co się na nich dzieje. Czy to znak czasów, w których coraz częściej i głośniej mówi się o wielkim artystycznym kryzysie muzyki, że bardziej interesujący od festiwalowych wykonawców dla relacjonujących wydarzenia są ci, którzy na muzyków patrzą…?
Po raz pierwszy na wielkim międzynarodowym festiwalu zameldowałam się w 2003 roku. Duńskie Roskilde miało wtedy już trzydziestoletnią tradycję, ponadstutysięczną publiczność, wielkie sceny i imponujący zestaw artystów. Było, wciąż jest, jednym z najlepszych festiwali na świecie. I wymarzonym wprowadzeniem w świat gigantycznych w rozmiarze i rozmachu imprez. Wyluzowani Duńczycy, uśmiechnięci i zrelaksowani, ludzie dobrobytu i spokoju, którzy nie mają przeciwko czemu się buntować i nie mają nic do zamanifestowania, są wymarzonymi towarzyszami pełnego wrażeń weekendu. Aura Roskilde była jednoznaczna, tu przyjeżdżało się po to, by posłuchać muzyki i dobrze się bawić. Dla nich była to codzienność, dla dziewczyny z Polski – kulturowy wstrząs. Moja mama opowiadała mi niedawno, że szok powrotu z Zachodu w latach 80. zamanifestował się u niej w sklepie spożywczym, na pierwszych po przyjeździe zakupach, gdy dotarło do niej z mocą świeżo przeżytego doświadczenia, w jak szarej, jałowej rzeczywistości funkcjonuje. Puste półki przypomniały jej, że polskie realia to nie kolorowe dobrodziejstwo wyboru, które przyjmuje się bezrefleksyjnie za pewnik.
Tak właśnie miały dzieciaki na Roskilde, dla nich był to po prostu fajny weekend, z dala od starych, z zaliczonym kolejnym rokiem szkoły, ze świetnymi koncertami i ohydnym winem z kartonów. Dla mnie… Od czego zacząć? Wszystko było nowe. Tak, to potworne tanie wino również! Wielki teren, kilometry pola namiotowego i kolejek do pryszniców i toalet. Setki ludzi pod płotami, którzy na oczach wszystkich zdecydowali się w tej drugiej nie stać. Tłumy wszędzie, niemożliwe do ogarnięcia wzrokiem masy ludzi. I muzyka z kilkunastu namiotów i scen, która gra zawsze, od południa do świtu. To były moje kolorowe półki – a więc tak wygląda inne życie!
Orange Scene
podczas festiwalu
Roskilde (2006).(Fot. Didier Messens/Getty Images)
Może dlatego nie będę definiować festiwali we współczesnym znaczeniu jako doświadczenia towarzyskiego, wypadu na obowiązkową imprezę, na której trzeba się raczej pokazać niż być. Za ten trend odpowiada amerykańska Coachella, genialny biznesowo pomysł, by zaimportować do Kalifornii europejską ideę kilkudniowych imprez muzycznych. Palmy, piękni ludzie, słońce i największe gwiazdy muzyki. Co mogło się nie udać? Po chudych pierwszych latach przyszły dni sukcesów i zasłużony status jedynego ważnego amerykańskiego festiwalu. Zagrali tam wszyscy, od Madonny po Daft Punk. I oglądali ich wszyscy, od ikony stylu Alexy Chung po Kardashianki i supermodelki. Zdjęcia długonogich piękności w szortach okazały się bardziej nośne niż fotografie największych gwiazd muzyki. Skoro rozgłos sprzedaje karnety, pomyśleli organizatorzy, generujmy go więcej, dodajmy vipowskich zaproszeń, atrakcji i prezentów, byle były z tego zdjęcia. Po kilku latach ten trend dotarł do Europy.
Dziś festiwal to trzydniowy pokaz mody i, przede wszystkim, siebie. Z muzyką w tle. Nie potrafię przestawić swojego myślenia, bo pamiętam czasy, kiedy marzyliśmy, że zaczną przyjeżdżać do nas zagraniczni wykonawcy. Kiedy idea zorganizowania w Polsce wielkiej muzycznej imprezy była równie egzotyczna jak polski lot w kosmos. Pamiętam, ile – dosłownie, w finansowym znaczeniu – kosztowały mnie wyjazdy na zagraniczne festiwale. I jakim były obciążeniem logistycznym, bo o biletach lotniczych mogłam tylko marzyć. I pamiętam wdzięczność, że w jednym miejscu, w jednym czasie mogę doświadczyć tylu wspaniałych koncertów.
Czytaj także: Moda festiwalowa kiedyś i dziś. Jak zmieniały się trendy?
Miałam wielkie szczęście, bo już na moim pierwszym festiwalu, właśnie podczas Roskilde w 2003 roku, zobaczyłam koncert wybitny. Nie dajcie sobie wmówić, że takie zdarzają się tylko w klubach czy na arenach, gdy artysta gra dla swojej świadomie wybierającej go publiczności. Przeczy tej teorii to, co zobaczyłam na koncercie Blur. Grupa wydała dwa miesiące wcześniej wspaniałą płytę „Think Tank”, ale jej znakomitość zdawała się być już głównie dla wybranych, nawet jeśli wciąż były ich setki tysięcy. Nie mogły jednak równać się z milionami w szczytowym momencie popularności britpopu, którego Blur byli słynnymi reprezentantami. Ale mody mijają, chłopcy z grzywkami ustąpili miejsca potarganym łobuzom nowej rockowej rewolucji, stali się mężczyznami i… zaczęli przyglądać się życiu z perspektywy innej niż najmodniejsze kluby Londynu. „Think Tank” była płytą wyrafinowaną, poważną, miejscami bardzo smutną. Jak zagrać taki materiał przed stutysięczną publicznością czekającą na euforyczne „woo-hoo” punkowego hymnu „Song 2”? A jednak zrobili to, bo muzyka była większa niż okoliczności.
20 lat temu jeszcze mało wiedziałam o koncertach, tamten nauczył mnie, jakim potrafią być emocjonalnym rollercoasterem. Tak, przetańczyliśmy całe „Parklife”, bujaliśmy się do „Tender” i oczywiście skakaliśmy jak szaleni przy „Song 2”, ale nowe piosenki grupy zostawiły głęboko refleksyjny, wbijający się w duszę ślad. Miałam wrażenie, że w 90 minut byłam jednocześnie najszczęśliwszą i najbardziej przygnębioną uczestniczką Roskilde.
Sześć lat później moje emocje były zdecydowanie bardziej jednoznaczne, gdy kolejny raz, w czerwcu 2009 roku, zobaczyłam Blur na festiwalowej scenie. Ile przez ten czas się wydarzyło! Dzięki festiwalom byłam na koncertach Davida Bowiego i Amy Winehouse, doświadczyłam historycznych momentów, gdy wielcy dziś Kings Of Leon i The Killers grali dla garstki fanów, „zdążyłam” zobaczyć Oasis i załapałam się na krótki powrót The Verve.
Wreszcie – dotarłam na Glastonbury. Największy, najsłynniejszy, najlepszy festiwal na świecie. I to właśnie tam ponownie widziałam Blur, targaną konfliktami grupę, która wkrótce wywiązaniu się z promocji „Think Tank”, zakończyła działalność. Na Glastonbury miała wrócić w spektakularnym stylu. Dzieje się coś wyjątkowego, gdy wielkie brytyjskie zespoły grają na brytyjskiej ziemi. To szczególny rodzaj miłości, wyrażany niezwykłym entuzjazmem i oddaniem. Co wisiało tej nocy w powietrzu… Tego nie da się opisać słowami. Na Pyramid Stage, najsłynniejszą scenę świata, przed którą respekt czują wszyscy, od Beyoncé po U2, mieli wyjść autorzy ścieżki dźwiękowej całego pokolenia, które stało teraz wokół mnie, by znów usłyszeć piosenki swojego życia. Uczestniczyć w historii to wielkie wyróżnienie, a spektakularny, wspaniały koncert Blur uchodzi za jeden z najlepszych w dziejach brytyjskiej muzyki. Chociaż powiedziano o nim już wszystko, jego najlepszą recenzję wystawił Damon Albarn, wokalista grupy: „Kiedy będę umierał, będę mieć przed oczami Glastonbury”. Kamery uchwyciły moment, gdy on, weteran branży, nie wytrzymuje tej fali miłości i płacze na scenie. Patrzyliśmy na to na wielkich ekranach, tak różni, tak inni, ale w tym momencie złączeni czymś tak czystym, szlachetnym, jak muzyka. Nigdy tego nie zapomnę.
By nieco odczarować ten akapit, wspomnę, że niedługo po koncercie lunął deszcz. To była wielogodzinna ulewa, którą spędziłam „pod chmurką”, zajmując z poświęceniem miejsce w kolejce do pierwszego autobusu na stację kolejową, z której musiałam złapać poranny pociąg do Londynu.
Kilka godzin później byłam już w Warszawie. Gdy stałam przy pasie bagażowym, czekając na mój plecak, podszedł do mnie elegancki mężczyzna w garniturze, pasażer mojego lotu. Wyobraźcie sobie tę scenę – moje buty po kolana w błocie, włosy w błocie, zresztą zdobi je też niemały kołtun. Pan mruga okiem i mówi z idealnym brytyjskim akcentem: „Glastonbury?”. Nagle całe to zmęczenie, zawstydzenie fizycznością stało się dumną odznaką: tak, ja, Ania oglądająca festiwale w telewizji zrobiła to, przeżyła Glastonbury. Poczułam się najfajniejszą dziewczyną na świecie. I dlatego tak mi smutno, gdy dziś festiwale redukuje się do nazwisk VIP-ów, newsów o złej pogodzie czy zdjęć festiwalowej mody. Gdy w relacjach brakuje atmosfery tych letnich wieczorów, tańców tak dzikich, że zrywają prowizoryczną drewnianą podłogę namiotu, śpiewów tak donośnych, że słychać je pod inną sceną. Gdy zapomina się o tym, co jest na festiwalach najwspanialsze, ale dziś nie najważniejsze. Po prostu o muzyce.