Jest jak smak landrynek, rozbłysk fajerwerków albo słoneczna polana w środku gęstego, mrocznego lasu. I choć trwa moment, jak każda emocja, to zdaniem psycholożki Joanny Flis warto o nią w codziennym życiu zawalczyć.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 7/2025.
Izabela Nowakowska-Teofilak: Lepiej być szczęśliwą czy radosną?
Joanna Flis: Przed naszą rozmową sama zadałam sobie to pytanie, analizując różnice między szczęściem, radością i zadowoleniem, czyli trzema różnymi stanami, które nam się najczęściej mylą. Radość jest z nich wszystkich najbardziej spontaniczna, to znaczy, że nigdy nie jesteśmy na nią przygotowani, sami jej nie tworzymy, ona nam się zwyczajnie przytrafia. To emocja, która pojawia się w wyniku jakiegoś zaskoczenia, gwałtownie wyrywa nas z marazmu codzienności i zaprasza do przeżywania czegoś niezwykłego przez chwilę. Szczęście jest czymś dużo trwalszym, nazwałabym je raczej stanem niż emocją, poczuciem spełnienia, sensem, nastrojem. Z kolei zadowolenie związane jest z naszą oceną sytuacji, można więc powiedzieć, że jest to ogólnopoznawczy stan. Gdybym więc musiała wybierać między byciem radosną, zadowoloną i szczęśliwą, to wybrałabym chyba to ostatnie, ponieważ szczęście jest bardzo mocno związane z poczuciem sensu w życiu, jest cnotą, do której, zdaniem starożytnych Greków, wszyscy zmierzamy. Ale nie chciałabym się też pozbawiać radości, bo jak pięknie opisuje to włoska filozofia Ilaria Gaspari w książce „Sekretne życie emocji”, nasza codzienność to gęsty, mroczny las, przez który nieustannie się przedzieramy, ale od czasu do czasu natrafiamy w nim na piękne, słoneczne polany, na których możemy odpocząć i zebrać siły na dalszą podróż. Te polany to właśnie chwile radości.
A czego, przebywając na tej słonecznej polanie, możemy się dowiedzieć o sobie?
Po pierwsze tego, na ile sobie pozwalamy na spontaniczność i gwałtowność czucia, bo przecież różnie się śmiejemy i odmienne rzeczy nas bawią. Jest nawet taki dowcip, trochę diagnostyczny, o tym, że ludzie dzielą się na tych, którzy śmieją się hi, hi, hi, na tych, którzy śmieją się ha, ha, ha, i tych, dla których śmiech to ukradkowe he, he, he. To pokazuje, jak różnie się z tą swoją gwałtowną radością czujemy. Ale radość pokazuje nam też, które zaskoczenia, jakie serwuje nam świat, dają nam poczucie sensu w życiu, radują nas bowiem rzeczy reprezentujące cechy bardzo bliskie naszych wartości egzystencjalnych. Czy czujesz radość, kiedy przychodzą pierwsze słoneczne, wiosenne dni i możesz wystawić twarz do słońca? A może wtedy, kiedy widzisz kwitnące krzewy, jesz coś smacznego albo spotykasz kogoś, kto jest ci drogi? Zwróć na to uwagę, bo radość pokazuje nam wartości nadrzędne, osoby, rzeczy, uczucia, które uznajemy za ważne.
Cieszyłam się na tę rozmowę, ponieważ w pierwszym odruchu pomyślałam, że radość będzie przyjemną odskocznią od omawianych przez nas wcześniej lęków i strachów. Ale potem uświadomiłam sobie, że paradoksalnie boimy się odczuwać radość. Dlaczego?
W naszym społeczeństwie wciąż obecne jest przeświadczenie, że jeżeli spotka nas coś radosnego, będziemy się czymś bardzo cieszyć, to zaraz wydarzy się coś złego. Być może wynika to z tego, że mamy głęboko zakorzeniony lęk przed utratą czujności, a radość jest emocją gwałtowną, która zaprasza do innej percepcji świata i sprawia, że pod jej wpływem jesteśmy mniej wyczuleni na czyhające na nas potencjalne zagrożenia. Badania pokazują wyraźnie, że kiedy jesteśmy radośni, nie powinniśmy podejmować ważnych, życiowych decyzji, bo wtedy możemy popełniać więcej błędów poznawczych. A zatem radość nie zawsze sprzyja dobrym decyzjom, szczególnie życiowym i biznesowym. Może właśnie dlatego trochę się jej boimy? Poza tym to emocja demaskująca, która trochę nas obnaża, odsłania nasze miękkie części, wrażliwość, poczucie humoru. Radość jest szczera, ciężko ją ukryć – to emocja, która nie bawi się w gry pozorów, dlatego jej przeżywanie musi być dość koszmarnym doświadczeniem dla kogoś, kto potrzebuje chować się za różnego rodzaju maskami.
A może boimy się radości, bo myślimy, że trzeba za nią zapłacić smutkiem? Te emocje jakoś nam się ze sobą sklejają, jakbyśmy nie widzieli tego, co pomiędzy.
Zauważamy to, co bardzo nas pobudza, a smutek równie trudno przeoczyć jak radość. To uczucia, które nie biorą jeńców, wdzierają się w naszą rzeczywistość i zmieniają naszą percepcję. Jesteśmy trochę bezradni wobec ich siły, ale z drugiej strony najpewniej poruszamy się po sferze tych emocji, które łatwo rozpoznać, a radość i smutek bez wątpienia do nich należą. Poza tym zwykliśmy postrzegać życie jako grę o sumie zerowej, to znaczy zakładamy, że pełna wygrana będzie generowała jakąś przegraną, że jak coś zyskamy, dostaniemy bonus w postaci radości, to natychmiast wydarzy się coś, co wyrówna rachunek zysków i strat. A przecież to tak nie działa, nie ma limitu szczęścia, którego możemy bezkarnie doświadczać. Niewątpliwie chwile radości sprawiają, że stajemy się bezbronni wobec cierpienia.
Kiedy jesteśmy smutni, cierpiący, trudno nam coś odebrać, ale gdy już mamy coś tak cennego jak radość, czujemy się zobligowani do tego, żeby to chronić, bać się o utratę tego szczęścia. A to może nam przeszkadzać w przeżywaniu radości. W tym sensie ta emocja może być dla wielu osób obciążająca.
Czytaj także: Alfabet emocji: Lęk. „Paradoksalnie to dzięki niemu trzymamy się życia” – przekonuje Joanna Flis
Zwykliśmy myśleć, że trzeba mieć powody do radości. A może ona jest jednak bezwarunkowa? Może potrafimy jej doświadczać nie tylko wtedy, kiedy żyjemy w komforcie albo wszystko układa się po naszej myśli?
To jest możliwe, ale na pewno nie ma takiej opcji, żebyśmy ciągle byli radośni, bo to emocja bardzo wyczerpująca, która zabiera nam mnóstwo energii. Zresztą stan nieustannej radości i podwyższonego nastroju w rozpoznaniu klinicznym określany jest jako mania, którą należy leczyć. W społecznym odbiorze osoba, która ciągle się cieszy i tryska dobrą energią, również wzbudza niepokój. Mówimy nawet „cieszy się jak głupi do sera” i jest w tym powiedzeniu coś dyskredytującego, piętnującego.
Zastanawia mnie, dlaczego radość innych wywołuje w nas taki dyskomfort, że mamy potrzebę natychmiast ją zdewaluować. W wielu polskich domach wciąż jeszcze pokutuje przekonanie, że to emocja, z którą nie należy się obnosić. Czy radością naprawdę można kogoś urazić?
Rzeczywiście mamy jakąś kulturową regulację, która mówi, że radość powinna być sprawą intymną. Oczywiście możemy się w pewnych granicach pochwalić tym, co nas aktualnie raduje, ale raczej nie chcemy, żeby ludzie się przechwalali swoim nadto dobrym samopoczuciem. Być może wydaje nam się to niestosowne, bo razi nas kontrast między kimś, kto w tej chwili unosi się na skrzydłach radości, a kimś, kto właśnie znajduje się w dołku. Bez wątpienia mamy w sobie sporo antypatii do ludzi, którzy tryskają radością, kiedy nam jest ciężko. To emocja, którą czasem trudno dzielić z innymi. Możemy zarazić się od kogoś śmiechem, ale nie jesteśmy w stanie poczuć jego radości. To dwa zupełnie inne zjawiska. Poza tym człowiek, który nieustannie koncentruje się na dostarczaniu sobie różnego rodzaju radości w życiu, może tracić w oczach innych, bo instynktownie czujemy, że choć radość jest przyjemna, to jednak nie ma w niej dostępu do pełnego potencjału rozpoznawania zagrożeń, a to kluczowa umiejętność dla przetrwania naszego gatunku. Dlatego bezkrytycznie pozwalamy na tę emocję wyłącznie dzieciom, na których nie spoczywa jeszcze żadna odpowiedzialność, konieczność podejmowania ważnych decyzji i dbania o własne bezpieczeństwo. Karmimy je wręcz tą radością, bo czujemy pod skórą, że to jest ten czas, kiedy muszą się najeść na całe swoje życie. Natomiast trudniej nam akceptować radość u ludzi dorosłych, a szczególnie tych, którzy mają decydować o naszym losie. Nieufność wobec radości pojawiała się już u stoików, którzy jako jedni z pierwszych mówili, że idealny stan na podejmowanie ważnych decyzji, to taki, w którym jesteśmy wolni od silnych wzruszeń.
Radość, tak samo jak smutek, złość czy zazdrość, będzie nam zawężać pole widzenia. Nie chciałabym jednak wylewać dziecka z kąpielą, bo mamy też jakąś intuicję, która mówi nam, że radość jest dobra. Być może odpoczywając na tej metaforycznej słonecznej polanie, nie jesteśmy w stanie rozwiązywać ważnych zagadek dotyczących tego, jak przebrnąć przez kolejną część lasu zwanego życiem, ale ta chwila odpoczynku pozwala nam jednak iść dalej i docenić to, że w ogóle mamy szansę podróżować.
Czytaj także: 5 zachowań, które świadczą o tym, że ktoś ci zazdrości. Możesz je dostrzec nawet u przyjaciół
A jeżeli irytuje nas radość innych, to co to o nas mówi?
Myślę, że kiedy przyłapujemy się na takich odczuciach, warto zadać sobie pytanie, jaki mam kontakt z moją radością. Co o niej myślę? Czy w ogóle jestem w stanie ją odczuwać? Czy irytuje mnie to, że ludzie bywają szczęśliwi, czymś uradowani, a może to, w jaki sposób manifestują tę emocję na zewnątrz? Kluczowe jest pytanie, co dokładnie mnie porusza. Optymizm, który pojawia się pod wpływem radości, może być uciążliwy dla innych, bo kiedy nie doceniamy zagrożeń, zaczynamy przeceniać możliwości. Możemy wtedy zacząć głosić truizmy, że wszystko jest możliwe, świat jest piękny, a chcieć to móc. I to jest oczywiście cudowny stan dla tego, kto go doświadcza, bo zwalnia go na chwilę z racjonalnego myślenia o życiu, jest momentem odetchnięcia, ale pamiętajmy, że jest to specyficzna percepcja. Dla innych może to być drażniące, szczególnie kiedy sami są dalecy od takiej percepcji.
Każdy z nas rodzi się z takimi samymi pokładami radości?
Radość jest bardzo demokratyczna, jako jedna z sześciu wyróżnionych przez Paula Ekmana emocji podstawowych występuje w każdej kulturze. I choć różnimy się normami dotyczącymi tego, jak można ją wyrażać, wszyscy mamy dostęp do radości. To emocja, która pełni pierwszą funkcję komunikacyjną, sprzyjając nawiązywaniu więzi, bo zanim pojawi się komunikacja werbalna, uśmiech jest dla dziecka jednym ze sposobów na zjednywanie sobie opiekuna. Wszyscy rodzimy się więc z tym potencjałem.
Ale w ciągu życia jednak go tracimy. Kiedy to się zaczyna?
Jako dzieci przeżywamy emocje natychmiastowo, nie filtrujemy tego, czego doświadczamy, zanurzamy się w tym, odczuwamy emocje całym ciałem, nie kalkulujemy, czy można, czy wypada, jest to oczywisty odruch życia. Dziecko nie zna norm kulturowych, nie pojawia się jeszcze u niego wstyd społeczny, mamy po prostu czysty przepływ. Ale z czasem ten nurt zaburzają kolejne tamy, bo zaczyna się socjalizacja, uczymy się, co wypada, a co już nie, nabywamy pewnych przekonań, m.in. na temat radości, i pod ich wpływem zaczynamy wierzyć, że na przykład trzeba sobie na nią zasłużyć, że radość ma być nagrodą, a nie naturalną częścią życia, że nie wypada cieszyć się z byle czego. Pojawiają się więc naddrukowane warunki przeżywania tej emocji, ale też wstyd przed tym, w jaki sposób przeżywamy świat i na niego reagujemy. Zaczynamy analizować, w jakiej to nas stawia pozycji, czy jest to akceptowane, w jakim stopniu możemy to kontrolować. Czy wypada nam radośnie tańczyć, śmiać się głośno, okazywać entuzjazm? Czy to jest poważne? Czy przystoi dorosłej osobie? Różne miejsca narzucają nam też swoje zakazy. Na przykład wiemy, że w kościele czy w szkole należy się zachowywać w określony sposób, że są okoliczności, w których nie wolno reagować spontanicznie. Nikt nie będzie się przecież radował na pogrzebie, nawet jeśli podczas ceremonii wyjdzie piękne słonko zza chmur i nas połechce.
Z wiekiem zaczynamy więc uczyć się samoregulacji, niereagowania na każdy odruch emocjonalny. U dziecka jest bodziec, emocja, reakcja, a u dorosłego bodziec, emocja, interpretacja i wybór konkretnej reakcji adekwatnej do sytuacji. Ćwiczymy się w tym intensywnie już od czasu szkoły. Lekcja trwa 45 minut i gdyby jakiś uczeń w tym czasie wybuchał śmiechem za każdym razem, kiedy ma na to ochotę, to mógłby być narażony na uwagi nauczyciela. Szkolimy się więc stopniowo w hamowaniu swoich reakcji. Zresztą słusznie, bo jest to potrzebne w życiu. Kluczowe jest jednak, by robić to tak, żeby zupełnie nie ograniczyć sobie dostępu do emocji.
A w przypadku radości pojawia się też wspomniany lęk przed stratą, który wywołuje obronne podejście do tej emocji, bo jeśli mam coś bardzo cennego w dłoniach, ale za chwilę to utracę, bo nie da się być ciągle szczęśliwym i radosnym, to czasami może lepiej tej radości w ogóle w dłonie nie brać? To niebezpieczne podejście do życia, bo brak radości to m.in. depresja. A przecież życie generalnie jest trudne, o cierpienie nie trzeba się starać, ono i tak do nas przyjdzie, więc o radość warto zawalczyć.
Pytanie tylko, dlaczego ciągle musimy się o nią starać. Dlaczego radość nie chce nam po prostu usiąść na ramieniu, jak lęk, o którym ostatnio rozmawiałyśmy, i nieustannie nam towarzyszyć?
Radość, jak na emocję przystało, jest krótkotrwała. To nie jest uczucie, które rozkłada się na parę godzin, ani nastrój, który możemy przeżywać tygodniami czy miesiącami. Radość jest jak smak landrynki, jak rozbłysk fajerwerków, pojawia się na moment. Nastroje towarzyszą nam przez większość dnia, są więc silniejsze od emocji. Jeśli komuś przez kilka kolejnych dni towarzyszy smutek czy frustracja, to niewiele potrzeba, by szybko zapomniał o dwóch minutach radości przeżytych w ciągu dnia. Emocji nie da się przytrzymać przy sobie na stałe, nawet jeśli bardzo byśmy tego chcieli. Wiele zależy też od tego, jak rozumiemy tę radość, w czym ją dostrzegamy, bo choć spektakularne powody do radości zdarzają się nam niezbyt często, tych drobnych w ciągu dnia mamy mnóstwo. Na przykład kiedy parzymy rano kawę, kiedy słyszymy śpiew ptaków, spotykamy kogoś dawno niewidzianego albo odbieramy wyniki badań i dowiadujemy się, że poważna choroba, którą podejrzewano, jednak nas nie dotyczy. Różne są drogi do tej radości i nie każda z nich usiana jest spektakularnymi atrakcjami.
Powiedziałaś, że intensywnie ćwiczymy się w kontrolowaniu emocji, a czy przeżywanie radości też można wyćwiczyć?
Najważniejsze to zauważyć, kiedy ze strony układu nerwowego pojawia się w nas impuls radości. Zanim zdecydujemy o tym, co z nim robić, musimy się nauczyć ten impuls rozpoznawać, a to wymaga zwolnienia tempa, bo radość potrzebuje przestrzeni, żeby być zauważona. Nie chodzi o to, by szukać na siłę powodów do radości, ale by sprawdzać, co w ciągu dnia rzeczywiście sprawia, że bliżej nam do tego, żeby się uśmiechnąć, bardziej optymistycznie spojrzeć na świat. Jeśli nie zwracamy uwagi na takie rzeczy, to często nie zauważamy też samego impulsu.
Wydaje mi się, że dostrzeganiu tego, co nas raduje, sprzyjają pewne okoliczności, bo jeżeli ktoś na przykład nie wychodzi z domu, to ogranicza sobie pole doświadczeń: czerpania radości z jazdy rowerem, ze spaceru po lesie, szumu drzew, wiatru owiewającego skórę. Nie możemy zaplanować samej radości, bo wiąże się ona z zaskoczeniem, ale możemy zapewnić sobie sprzyjające jej okoliczności. Jeżeli nie robię przestrzeni w życiu na to, by mieć kontakt z zaskakującym pięknem przyrody, ze spotkaniem jakichś ludzi, posłuchaniem muzyki, wprowadzeniem siebie w jakiś nastrój, to trudno, żeby ta radość do mnie przyszła z rzeczy, które codziennie wyglądają tak samo. Rutynizując swoje życie, mogę osiągnąć stan szczęścia, sytuację, w której będę czuć się bezpiecznie, ale to mi raczej nie da radości, bo żeby się nią cieszyć, trzeba jednak zaryzykować, próbować nowych rzeczy. Na tę słoneczną polanę trzeba jednak jakoś wyjść.
A są tacy, którzy zgłaszają się do ciebie po pomoc, bo zgubili radość?
Oczywiście, najczęściej są to osoby chorujące na depresję, bo to choroba, która mocno ogranicza nam dostęp do radości i spontanicznego przeżywania. Ale jest też wielu pacjentów, u których oczekiwania wobec radości są przekłamane, czyli nieustannie szukają oni czegoś wyjątkowego. Współczesnemu człowiekowi bardzo trudno jest odnajdywać radość w rzeczach zwyczajnych, przyziemnych. Pragniemy spektakularnych, ultraradosnych, instagramowych momentów. Trudno powiedzieć: „Jestem taka szczęśliwa, bo rano mogłam wypić pyszną kawę, głaszcząc kota”, kiedy patrzy się na zdjęcie znajomej na Mauritiusie. W zderzeniu z takimi wirtualnymi obrazkami zwyczajne, codzienne radości wydają się mało przekonujące i niewystarczające. Na szczęście z wiekiem to się trochę zmienia. Pewnie zabrzmi to nieco boomersko, ale w swojej bańce 40+ mam coraz więcej ludzi, którzy przyznają, że największą radość dają im chwile w ogrodzie, kwitnące kwiaty, spacery z psem, zabawa z dzieckiem, zwyczajna codzienność. To pokazuje, jak bardzo nasze wyobrażenia o wielkiej radości są zwodnicze, bo choć wydaje się, że kiedy doświadczamy niezwykłych rzeczy, nasza radość będzie większa, to życie pokazuje, że pojemność tej emocji jest taka sama. Bez względu na to, czy skoczę na bungee, czy zachwycę się wschodem słońca, dla mojego organizmu jest to takie samo pobudzenie.
Joanna Flis, psycholożka, badaczka, autorka podcastu i książki „Madame Monday – po dorosłemu”. Na zwierciadlo.pl można posłuchać cyklu jej podcastów o współuzależnieniu „FLISolo”