Małgosia Bela – modelka, artystka, aktorka „cielesna”. Muza fotografów i reżyserów. Także, a może przede wszystkim, swojego męża, Pawła Pawlikowskiego. Ich krótkometrażowy „Muse” to film, w którym opowiadają… no właśnie, o sobie?
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 10/2025.
Joanna Olekszyk Jak to jest, że film, który trwa sześć minut, w dodatku jest dostępny od marca na Mubi, więc pewnie sporo osób miało już okazję go zobaczyć, wypełnia wszystkie biletowane miejsca we wrocławskim Kinie Nowe Horyzonty? Jak sądzisz, po co ci wszyscy ludzie przyszli?
Małgosia Bela: Oczywiście jedna część mnie mówi: bo chcieli spotkać się i pogadać z Pawłem Pawlikowskim. Druga: może chcieli posłuchać Marcina Maseckiego. A trzecia, że chcieli zobaczyć nas w tej właśnie konfiguracji, że byli ciekawi tego, co wspólnie wykombinowaliśmy.
I co o tym opowiecie…
A okazało się, że możemy opowiadać długo… A już na pewno dłużej, niż trwa sam film [śmiech]. Czyli najpierw były bardzo długie reklamy, potem sześć minut filmu, potem 10 minut cudownie grającego Marcina – dla mnie każdy jego występ jest solidną dawką dopaminy i najlepszym antydepresantem dostępnym na rynku bez recepty, a potem zaczęło się spotkanie.
Dorzuciłabym jeszcze czwartą odpowiedź: niektórzy przyszli tam właśnie dla ciebie. Na przykład ja. Może większość widzów chciała po prostu spotkać się z trojgiem artystów najlepszych w swojej dziedzinie. Topowym polskim reżyserem, topowym polskim muzykiem i topową polską modelką.
Na szczęście my chyba o sobie tak nie myślimy, i chwała Bogu! Reprezentujemy trochę osobne światy, ale rzeczywiście na podobnym poziomie zawodowstwa, a w tej filmowej etiudzie nasze światy na chwilę się połączyły.
Z pewnością cała wasza trójka jest gwarantem czegoś dopracowanego, przemyślanego…
Przemyślanego, ale niewykalkulowanego.
Powiedziałabym nawet, że to najbardziej spontaniczny i najbardziej radosny film Pawła Pawlikowskiego. Ma się wrażenie, jakby autentycznie się nim bawił.
Jest rzeczywiście radosny, ale jest w nim też mały dramat. I jako jeden z niewielu filmów Pawła dobrze się kończy [śmiech]. Oczywiście trzeba było go do tego najpierw namówić, a wręcz zaszantażować, jako że krótka forma nie jest czymś, w czym Paweł czuje się dobrze.
Kadry z filmu "Muse" (Fot. materiały prasowe/Mubi)
Czym się szantażuje Pawła Pawlikowskiego?
Po prostu przemawia się do jego zdrowego rozsądku. Powiedziałam: „Stary, przecież to jest historia o nas. Mamy domek na Hydrze, obok jest studio muzyczne, które należy do naszego przyjaciela, ściągnijmy Marcina i zróbmy z tym wszystkim coś fajnego, zamiast tylko siedzieć, popijać niedobre białe wino i hodować sobie wrzody żołądka”. Poza tym kto inny jak nie nasza trójka rozumie się bez słów? Tak że czasem wystarczy jedno spojrzenie? Kto lepiej wie, na co drugie czy trzecie stać? Nie ma się czego wstydzić, że to będzie krótkie. A ponieważ, tak jak mówię, niczego nie kalkulowaliśmy, zrobiliśmy to po prostu dla siebie, może z niewielkim założeniem, że Marcinowi może się do czegoś przydać, bo pokaże go wreszcie jako seksownego aktora [śmiech].
Sądzę, że ludzie są stęsknieni takiej przyjacielskiej współpracy, ale też chyba po prostu was. To tak jakby ktoś spytał: „Hej, co u was słychać?”, a wy byście odpowiedzieli tym filmem.
„Muse” rzeczywiście trochę nas odsłania, ale myślę, że mówi też o czymś dość uniwersalnym, czyli o relacji twórca – muza, także mężczyzna – kobieta. Bo to wcale nie jest takie oczywiste, kto się tu kim inspiruje i kto jest czyją muzą, kto tu komu przeszkadza, a kto szuka atencji. U nas to na pewno się zmienia, raz jest tak, a raz na odwrót. A ponieważ robienie tego filmu było jedną wielką zabawą, chcieliśmy, by też dla widzów stał się pewną formą eskapizmu na trudne czasy.
Kadry z filmu "Muse" (Fot. materiały prasowe/Mubi)
Paweł Pawlikowski mówił podczas spotkania, że robiąc „Muse”, przypomniał sobie czasy studiów w filmówce, kiedy po prostu zbierało się znajomych i kręciło film.
Na planie było nas w sumie sześcioro. My z Pawłem mieszkaliśmy w naszym domu, a cztery pozostałe osoby w studiu muzycznym, w pokoikach przeznaczanych zwykle dla nagrywających tam muzyków lub na rezydencje dla aspirujących artystów. Wyglądało to tak, że spotykaliśmy się codziennie rano i od 10 do 13 kręciliśmy po jednej stronie studia, gdzie było akurat światło dzienne, a potem od 17 do 19 – z drugiej, do której przenosiło się słońce. W międzyczasie reszta szła pływać, a ja siedziałam w pełnym make-upie i się chłodziłam, żeby nie spłynął. Występowałam też po raz pierwszy w roli producentki. I wiesz, fajne było poczucie, że sprawdziłam się jako ktoś, kto te wszystkie sznurki ze sobą związuje. Lubię pracę w takich małych grupach, lubię przepływ twórczej energii. Jedyny stres brał się z tego, że ponieważ Hydra to wyspa bez samochodów, sprzęt wartości pół miliona euro był wnoszony do naszego studia na osłach. Staszek Cuske, autor zdjęć, zamykał oczy, kiedy to widział.
Czytałam komentarze ludzi, którzy oglądają waszego króciaka w kółko.
Sama sobie go czasem włączam, jak jest mi smutno. Zawsze poprawia mi nastrój. To był naprawdę świetny czas. W dodatku praca z Marcinem… Niewiele jest tak fascynujących osób i artystów. My z Pawłem często się kłócimy, przy wspólnej pracy wyłazi czasem to nasze ego, ale kiedy dołączył do nas Marcin, już nie miało znaczenia, kto co wymyślił i czy miał rację. Każdy robił to, co umie najlepiej, a w dodatku czerpał z innych – dla wspólnego dobra. Tęsknię za tamtą energią. Wyobrażam sobie, że jak Paweł robi długie metraże w ekipach liczących koło setki osób, to ona musi być sto razy większa, ale też pojawia się wtedy większa odpowiedzialność. My nie mieliśmy właściwie żadnej. Nikt na to nie czekał, nikt nawet nie wiedział, że coś takiego powstaje.
Nikt nie prosił, wszyscy potrzebowali. Mówisz o tym filmie: kreskówka.
Bo on nie tylko bawi, ale też wyzwala w ludziach chęć rozmawiania na bardzo wiele tematów. Na przykład na temat roli kobiety w sztuce i w związku. Można o tym naprawdę długo gadać, choć to przecież miniaturka.
Kadry z filmu "Muse" (Fot. materiały prasowe/Mubi)
Może na tym polega jej siła, każdy sobie może w nią włożyć własną historię albo dopowiedzieć ciąg dalszy. Mnie ten film zaskoczył. Ty mnie zaskoczyłaś, bo byłaś w nim zabawna. Nie tego się spodziewałam po „zimowej dziewczynie”, jak lubisz siebie nazywać. Czyli zawsze wszystko ogarniającej, superprzygotowanej, raczej chłodnej profesjonalistce.
Tak, nie bałam się tu śmieszności. Już sam pomysł był bardzo zabawny, że pokażemy muzyka i jego muzę, która przeszkadza mu w pracy. Marcin gra na pianinie, ale jednocześnie gra, że jest tym tak bardzo zajęty. Muza, czyli ja, krąży wokół niego niczym natrętna mucha, którą on niecierpliwie przegania, ale jednocześnie podoba mu się to, że jest obok. Kiedy kątem oka widzi, że muza stoi na parapecie, udaje, że go to nie rusza, ale kiedy ona nagle znika, od razu wstaje jej szukać.
Natalia Grzegorzek, która jest żoną Łukasza Grzegorzka, ale i producentką jego filmów, podczas wrocławskiej premiery ich „Trzech miłości” powiedziała, że dziękuje mu za to, że nigdy się z nim nie nudzi. Pomyślałam, że wy z Pawłem moglibyście podziękować sobie za to samo…
Zawsze coś kombinujemy, nawet jak idziemy na spacer z psem. Mam na telefonie inny film, który Paweł nagrał na Hydrze, nieomalże western. Występują: mój pies, kura z pięcioma kurczętami i kot. Byłam wtedy na planie zdjęciowym, gdzie – jak to na planie – zdarzały się co chwila jakieś mniejsze i większe dramaty, na co Paweł wysłał mi właśnie ten nakręcony komórką film i napisał: „A u nas takie dramaty”. Czuć tu nerw prawdziwego dokumentalisty – Paweł potrafi wokół, wydawałoby się, błahego, codziennego zdarzenia stworzyć całą narrację. Tak, zdecydowanie nie umiem się z nim nudzić, jego mózg ciągle pracuje, ja jednak częściej się wyłączam albo czymś ogłupiam.
Ciekawe, co on by do tego dorzucił…
Czasem spojrzę na niego, jakoś dziwnie stanę lub siądę – i już widzę, że sięga po aparat albo kamerę. „Zrób coś jeszcze” – prosi.
Tak, to jest fajne.
Kadry z filmu "Muse" (Fot. materiały prasowe/Mubi)
Pomyślałam, że to spotkanie na festiwalu Nowe Horyzonty pokazało też, że wszyscy bardzo czekają na kolejny długometrażowy film Pawła Pawlikowskiego. A skoro zdarza wam się wspólnie pracować przy niektórych projektach…
Byłam zaangażowana w poprzedni projekt Pawła, „Island”, który ostatecznie nie doszedł do skutku z powodu strajku aktorów. Paweł pracuje teraz nad filmem o Tomaszu Mannie i jego córce, a czy zrobimy jeszcze coś razem… No, trzeba coś wymyślić.
Co ci daje aktorstwo, czego nie dają ci inne rzeczy, które robisz w życiu? Występujesz w filmach od ponad 20 lat, niewiele dłużej jesteś w modelingu. Od początku te dwie ścieżki były dla ciebie istotne.
Wydawało mi się nawet, że aktorstwo będzie ważniejsze. Mam poczucie, że znalazłam swoją drogę – gram ciałem, twarzą, pozując do zdjęć. I lubię to swoje aktorstwo. Kiedy debiutowałam u Małgosi Szumowskiej w „Ono”, bazowałam głównie na sobie. Cała moja praca polegała na tym, by niczego nie udawać, tylko po prostu być przed kamerą. A ja bardzo lubię aktorstwo, w którym jest pewna przesada, rodem z kabaretu albo z kina niemego.
Czyli takie właśnie jak w „Muse”.
W nim mogę wykorzystać te dwadzieścia parę lat pracy przed obiektywem i grania ciałem, ale też pantomimę. W tym się czuję naprawdę dobra. W graniu naturalistycznym zawsze będę miała kompleks amatora czy impostera, kogoś, kto nie skończył szkoły aktorskiej, kto ma wadę wymowy, kto nigdy nie wystąpił w teatrze. Natomiast w graniu bardziej ekspresjonistycznym mam spore doświadczenie. I dzięki temu nie nudzę się też jako modelka.
Jesteś już na takim etapie życia, że robisz tylko rzeczy, które naprawdę cię pociągają? Dla czystej frajdy, przyjemności?
Nie, robię też rzeczy po prostu dla zarobku, ale jednocześnie zawsze sprawia mi to radość. Powiedziałabym, że jestem na etapie, w którym jestem dumna ze wszystkiego, co robię, bo wiem, że robię to dobrze.
Małgosia Bela rocznik 1977. Top modelka. Pozowała największym fotografom, ale też stawała przed kamerami największych twórców. Rok temu świętowała 25-lecie swojej kariery w modelingu albumem „Malgosia Bela. Winter Girl”. Prywatnie mama 21-letniego Józefa, żona reżysera Pawła Pawlikowskiego.
Niewiele jest tak fascynujących osób i artystów” – Małgosia Bela o Marcinie Maseckim, pianiście, z którym występuje w „Muse”.