Dobra mina do złej gry? To bardzo często słuszna strategia. Ale warto pamiętać, że nic tak skutecznie nie oddala od szczęścia jak jego udawanie. Zwłaszcza przed samą sobą.
Monika w rozmowach z przyjaciółkami tak przedstawia swoje życie: z Rafałem (to jej partner) – cudownie. Dzieci go uwielbiają. Problemy z jego córką? Żadnych. Finansowo? Znakomicie. Z kolei Ewa ma w swoim słowniku tylko dwa słowa: „szczęście” i „radość”. Szczególnie często sięga po nie na Facebooku, gdzie wrzuca swoje zdjęcia z mężem. A w każdy poniedziałek „oznacza się” na warszawskim lotnisku Chopina. „W drodze do Londynu” – podpisuje. I jeszcze: „I love my job”.
Natalia najchętniej na facebookowej tablicy zamieszcza zdjęcia z egzotycznych podróży i restauracji. Izrael, Wyspy Kanaryjskie, Portugalia, ostrygi, małże, langusty. Wiadomo, artystka, w dodatku ma bogatego męża, może żyć jak w bajce. Prawda jednak jest taka, że Natalia, z zawodu graficzka, właściwie nie ma pracy. Siebie i synka utrzymuje z dorywczych zajęć. Ma ich zresztą coraz mniej, bo kto chciałby zatrudnić dziewczynę, która na każdym kroku pokazuje, że jest za dobra, by robić to, co robi...?! Mąż też nie był dla niej wystarczająco dobry. Rozstali się przed rokiem. A zdjęcia z wakacji pochodzą sprzed czterech lat, kiedy w jej branży nie trzeba było nawet specjalnie się trudzić, a pieniądze wpadały do portfela same.
Na obrazie Moniki pod tytułem „szczęście” też widać rysę. Jej przyjaciółki widzą przecież podczas każdego towarzyskiego spotkania, jak Rafał się upija, a potem staje się wobec niej obcesowy, arogancki. Znają też jego córkę, rozpieszczoną nastolatkę, która lekceważy partnerkę swojego ojca. Jeśli chodzi o pieniądze – na dom zarabia ona. A firma, którą prowadzi, ostatnio przynosi straty (o czym zresztą bez oporów opowiada Rafał).
A Ewa? Rok temu odkryła romans męża. Wyjeżdża, bo tak jest prościej: atmosfera w domu jest nie do zniesienia. Ale o rozstaniu nawet nie myśli. Co do pracy – wcale jej nie kocha, bo od dawna ma konflikt z szefową, a w powietrzu wisi groźba redukcji.
Nieustannie balansujemy między „ja” idealnym (czyli tym, jacy chcielibyśmy być) a „ja” realnym (kim naprawdę jesteśmy). Większość z nas ma tego świadomość. Znamy swoje plusy i minusy, umiemy ocenić: to mi wychodzi dobrze, to źle, to chcę poprawić, tu odpuszczam. Ale są i tacy, którzy zatracają się w wyidealizowanej wizji siebie samych. Za nic nie chcą skonfrontować się z realiami. Nie przyjmują ich do wiadomości. I wciąż udają, że w ich życiu wszystko jest idealnie.
– Autoprezentacja do pewnego stopnia jest naturalna – mówi profesor Irena Dzwonkowska, psycholog społeczny z Wyższej Szkoły Psychologii Społecznej w Katowicach. – Po pierwsze: to rodzaj mechanizmu obronnego. Dziś utrzymujemy relacje, przynajmniej pozorne, z wieloma osobami. Trudno każdej z nich zwierzać się z problemów, lęków i niepewności. To by było zresztą szkodliwe dla nas samych. Po drugie: ludzie lgną do szczęśliwych, pewnych siebie osób. Dlatego chcemy tacy być. A badania wyraźnie pokazują, że im bardziej jesteśmy postrzegani przez innych jako szczęśliwi, poukładani ludzie sukcesu, tym bardziej sami tak się czujemy. Ale czym innym jest umiejętność szukania dobrych stron w życiu, a czym innym trwanie w iluzji. To pierwsze daje nam poczucie samokontroli, drugie zabiera energię, osłabia i nie pozwala na autorefleksję, a co za tym idzie – na zmianę.
Do gabinetu Adriany Klos, psychoterapeutki z ośrodka Strefa Zmiany w Warszawie, przychodzi dużo kobiet z ułożonym życiem. Pozornie. – „Nie potrafię porozumieć się z szefem. Tylko to jest moim problemem” – mówią na wstępie. A potem okazuje się, że szef to wierzchołek góry lodowej – opowiada Adriana Klos. – Bo jest nieudane małżeństwo, o którym słyszałam, że jest „fantastyczne”, problemy z dziećmi.
Dlaczego nie mówiły o tym od początku? A jak miały to zrobić, skoro nie potrafiły przyznać się do słabości nawet przed sobą? Przede wszystkim dlatego, że pokolenie dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatek program „bądź silna” wynosi z domu. Nawet jeśli w czterech ścianach było piekło, żyło się według zasady „brudy pierze się w domu”. To dlatego w chwilach kryzysu mama powtarzała Monice: „dajesz radę”, zaszczepiając córce przymus bycia silną nawet na przekór rozumowi. Cóż z tego, że jej partner zachowuje się nielojalnie, opryskliwie, egoistycznie – nie takie rzeczy ludziom przychodzi znosić!
Sukces (nawet fikcyjny) daje niektórym poczucie przewagi nad innymi. A władza to jedna z najważniejszych rzeczy, o jakie walczą ludzie. – Jak goryl informuje o swojej sile? Bije się w piersi, pokazując: „Zobaczcie, jaki jestem mocny” – mówi profesor Irena Dzwonkowska. – My często robimy tak samo. Jeśli ktoś ma szczęśliwe małżeństwo, dzieci, dobrą pracę, pieniądze i wysoki status społeczny – to ma większość powszechnie uznawanych atrybutów sukcesu. Ludzie mogą mu zazdrościć, a on czuje się od nich lepszy.
Im bardziej jesteśmy narcystyczni – tym bardziej zależy nam na tego rodzaju władzy. I zrobimy wszystko, żeby ją utrzymać. Ewa często słyszała od ojca: „Tylko człowiek sukcesu osiąga, co chce, i jest szanowany”. Całe życie trzyma się tej wizji. Skończyła świetne studia, wyszła za mąż za przystojnego i dobrze zarabiającego mężczyznę. Mogła budować swoją fasadę. I czuć się lepiej od innych – bo koleżanki zawsze jej zazdrościły. Zdrada męża była nie tylko osobistym dramatem, ale też brutalną lekcją, że jej też może się coś nie udać. Ale Ewa wolałaby umrzeć, niż powiedzieć o tym głośno. Publikacje na Facebooku są rodzajem mniej lub bardziej uświadomionej demonstracji i rozpaczliwego krzyku: „Moje życie wciąż jest super, zazdrośćcie mi dalej!”.
Dlaczego Natalia mówi przyjaciołom, że jest szczęśliwa, chociaż nie ma z czego żyć, a strach przed jutrem topi w alkoholu i odreagowuje w dzikich imprezach? Nieświadomość chroni ją od poczucia porażki, niechęci do samej siebie, żalu, że nie była dostatecznie dobra, by mieć ambitną pracę, w której spełniłaby się jako artystka i godziwie zarobiła. W takim „samooszukiwaniu się” możemy tkwić latami. – Stosujemy różne strategie oddalania się od siebie – tłumaczy Adriana Klos. – Uciekamy w pracę, życie towarzyskie, używki, jedzenie. To przez długi czas pomaga. Pierwsze najczęściej buntuje się ciało. Pojawia się bezsenność, pozornie nieuzasadnione lęki, niepokój, czasem napady paniki, depresja, częste bóle głowy. I wtedy właśnie sięgamy po kieliszek albo tabletkę, ruszamy na kompulsywne zakupy czy zaczynamy się objadać.
Karolina Cwalina, dziś coach, twórczyni projektu „Sexy zaczyna się w głowie” jeszcze dwa lata temu ważyła 120 kilogramów i pracowała w dużej korporacji. – Nikomu nie mówiłam, że jest mi źle. Im było mi gorzej, tym głośniej krzyczałam, że jest fantastycznie – wspomina. Dlatego dziś nie bardzo „kupuję” te wszystkie „jest cudownie”. Mam głębokie poczucie, że ludzie spełnieni nie muszą tym epatować. Co więcej, oni bez problemu przyznają się do słabości. Ja – w swoim nieszczęściu – w końcu doszłam do ściany. Kolejny raz zranił mnie mężczyzna, w którym byłam zakochana, w mojej firmie przeprowadzono redukcje. Nie mogłam dalej się oszukiwać. Zadałam sobie pytanie: Czy naprawdę chcę tak żyć za pięć lat? Odpowiedź „nie, nie chcę” przyszła szybko. Zgłosiłam się do dietetyczki, zaczęłam treningi z instruktorem, poszłam na kolejne studia, bo bardzo chciałam być coachem.
Dziś pomagam innym kobietom. Latami pielęgnowały swój idealny wizerunek. Są atrakcyjne, mają dobre stanowiska i na pierwszy rzut oka udane życie osobiste. Tak przynajmniej postrzegają je inni. A one przychodzą i mówią: „nie wytrzymam tego dłużej”. I powoli zaczynają odpowiadać sobie na pytania. Czy żyję zgodnie z oczekiwaniami innych, czy w zgodzie ze sobą? Jaki naprawdę jest mój cel? Czy chodzi mi o to, żeby być tak zwanym człowiekiem sukcesu, czy po prostu chcę czuć się dobrze, nawet jeśli to dobrze na „tu i teraz” oznacza brak związku, etatu czy przyznanie się: „coś mi nie wyszło”? Tymczasem właśnie na tym „coś nie wyszło” buduje się późniejsze zadowolenie i prawdziwe szczęście! Trzeba tylko skonfrontować się z prawdą. I powtarzać sobie: okłamywanie siebie to najskuteczniejszy sposób, by nas ono ominęło.
Artykuł archiwalny.