Podobno z tony złota można zrobić 400 tysięcy obrączek...
Opowiedział mi kiedyś znajomy historię, która poruszyła moją wyobraźnię. Otóż swego czasu odbył się ślub. W Wołominie. Wszystko dopięte na ostatni guzik, goście, rodzina, organista, kwiaty, ryż – no nic, tylko się żenić! Panna młoda szczęśliwa. Pan młody tymczasem z przyczyn, których ta anegdota, niestety, nie wyjaśnia, wziął i się zestresował... Do tego stopnia on się wziął i zestresował, że nałykał się jakichś pastylek na uspokojenie. Nie mając jednak doświadczenia w tym temacie, nałykał się ciut za dużo, więc jak go dowieziono do kościoła i postawiono przed ołtarzem, to on już sobie tylko stał i się uśmiechał, i właściwie poza tym, że stoi i się uśmiecha, nic więcej nie rozumiał. Młoda dojechała, tatuś doprowadził, wszyscy szczęśliwi, że młody taki uśmiechnięty.
Ceremonię poprowadził ksiądz, staruszek, znany w wołomińskiej parafii również za sprawą słabej pamięci. Zwłaszcza do imion (co w przypadku ślubów, chrztów i pogrzebów miewa pewne znaczenie). Dotarłszy w odpowiednie miejsce, ksiądz, oczywiście, zapomina imienia młodego, więc dyskretnie podpytuje: „Jak pan ma na imię?”. A młody, jako się rzekło, stoi i się uśmiecha. I prawdopodobnie nawet nie wie, że się go ktoś o coś pyta. Ksiądz zatem, nie doczekawszy się odpowiedzi, ponawia pytanie, tym razem głośniej, tak, że nagłośnił to już mikrofon na pół kościoła: „jak pan ma na imię?!”. I ten biedny młody to nagle usłyszał, ocknął się, wytężył wszystkie dostępne mu zmysły i mówi, modląc się, żeby udzielić prawidłowej odpowiedzi: „Pan... ma na imię... Jezus...!”.
Co się działo w głowie tego biednego chłopca przez te dziesięć sekund? Co mu przemknęło przed oczami? Egzamin z katechezy? Nauki przedmałżeńskie? „A imię jego będzie...”, a potem jakiś liczebnik, jak kaliber? Bóg raczy wiedzieć... Co dzieje się z nim dzisiaj?
Jak mu się wiedzie na tej obranej wtedy drodze życia? A może mu się już droga zmieniła i ma już drugie, trzecie, czwarte Słońce, póki śmierć go nie rozłączy? I znowu to samo: „deska nieopuszczona!”, „od kogo ten SMS?”, „ile znowu wydałaś?”, „gdzie byłeś?!”, „czemu tak późno!?”, „zupa była za słona”, „dlaczego nic mi nie mówisz, że przytyłam?”, „dlaczego mówisz mi, że przytyłam?”, „Stefan, mówię do ciebie!”, „dlaczego miałaś zajęte przez dwie i pół godziny?”, „Kulczyk sobie założył te wszystkie firmy i jakoś się dało, a ty co? Jednej nie możesz?!”, „dzisiaj nie, głowa mnie boli...”.
No i co? Po co to wszystko? Dlaczego koniecznie tak trzeba się męczyć? Podobno z tony złota można zrobić 400 tysięcy obrączek... Wyobrażam sobie, że gdyby jednemu człowiekowi dali tę tonę złota, toby się ucieszył, a tak... 400 tysięcy ludzi ma problem...
A jednak z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, nawet znając te wszystkie historie, te dowcipy, że mąż wraca pijany, że żona go zdradza z hydraulikiem, dalej chcemy usłyszeć: „tylko ty się liczysz!”, „będę z tobą zawsze!”, „ten cały świat tak naprawdę się nie liczy”... I nawet jak się mylimy, nawet jeśli ktoś nas strasznie skrzywdził, nawet jeśli tracimy wiarę... to nadal chcemy to słyszeć.
I ja dziś, stary pryk zwany wciąż młodym Stuhrem, a czasem nawet aktorem młodego pokolenia (Panie, co masz na imię Jezus, dzięki Ci!), wbrew swoim zwyczajom składam niezwykle prywatne oświadczenie inspirowane szczególnymi ciężkimi wydarzeniami ostatniego roku: Mamo! Tato! Dziękuję Wam, że jesteście do dziś razem, że nie poddaliście się upierdliwości życia, że nie podążyliście za błyskotkami, które mamią, że potrafiliście czasem poświęcić siebie na rzecz kompromisu. Dziękuję! Warto było!