Jacek pisze scenariusze i reżyseruje, Daniel komponuje muzykę. Nie chwalą się, że są braćmi. Każdy ma swoją pasję, ale inspirują się nawzajem, motywują i kłócą do upadłego, bo jeden i drugi chce postawić na swoim. Nie mają tajemnic, zawsze mówią sobie prawdę.– I na tym polega nasza siła– uważają Jacek Borcuch i Daniel Bloom.
Hel, lato 2008 roku, zdjęcia do filmu „Wszystko co kocham”. Jacek na planie, Daniel obok komponuje muzykę i jeszcze ciepłą podrzuca bratu.
– Często reżyseruję ze słuchawkami na uszach – mówi Jacek. – We „Wszystko co kocham” muzyka nie tylko dominuje, ona jest fundamentalna, jak we wszystkich moich filmach. Bywa, że powstaje wcześniej niż pomysł na scenariusz. Nie wiem więc, dlaczego mówię: „moje filmy”, skoro zawsze były nasze wspólne. Nieraz słyszałem: „widziałem »Tulipany«, fantastyczna muzyka!”. A soundtrack zrobił większą furorę niż sam film.
Mamy swój neojęzyk
Współpraca nie jest łatwa, to przyznają obydwaj. Jacek daje Danielowi scenariusz do przeczytania, a on go zwraca i mówi: „nic ciekawego”.
– To jego ulubiona sentencja – śmieje się Jacek. – Tak ocenił moją „Melancholię”. Później dowiedziałem się, że Lars von Trier przygotowuje film pod takim tytułem, wygląda na to, że mi go ukradł (śmiech). Nie mogę darować Danielowi, że mnie odwiódł od tego pomysłu. Ale doceniam, że mówi to, co myśli, ze swojej perspektywy, choć ona jest też po części moja, bo mamy wspólne korzenie, swój neojęzyk. Nie muszę mu nic tłumaczyć, on wszystko wie, pamięta rzeczy, których ja nie pamiętam, i odwrotnie. Potrafi trzeźwo i bezinteresownie ocenić, ale też nieźle wkurzyć. Jednak na robienie „Wszystko co kocham” od razu dostałem zielone światło.
Daniel: – Czasami go objeżdżam, a on mnie, bo kto będzie wobec nas tak szczery, jak my dla siebie nawzajem?! Mówię mu, że coś jest do dupy, bo tak czuję. Jestem laikiem, tak jak wielu widzów, więc Jacek słyszy głos tych, którzy stoją z boku. On też mnie nie oszczędza, daje dużo krytycznych, ale i merytorycznych uwag, bo na czym jak na czym, ale na muzyce to on się zna.
Długo ich braterstwo było zakamuflowane, bo Daniel w liceum przyjął pseudonim Daniel Bloom.
Jacek szczupły, chłopięcy, trochę nonszalancki luzak. Zawsze za pan brat z modą. Przychodzi w zawadiacko przekrzywionym kaszkiecie, rozchełstanym płaszczu. Szybko i dużo mówi, łatwo nawiązuje kontakty. Nie wygląda na starszego (o dwa lata) brata. Daniel wydaje się poważniejszy, tajemniczy i powściągliwy. Mówi z namysłem, bez dygresji, krótko i na temat.
Starszy brat i gówniarz
– Jacek zawsze lubił towarzystwo starszych kolegów – mówi tata Stanisław Borcuch (emerytowany wojskowy). – Daniel natomiast dobrze czuł się wśród młodszych. Może lubił przewodzić, a z młodszymi przychodziło mu to łatwiej? Chyba jednak przede wszystkim dlatego, że był bardzo nieśmiały. Ale jak już się z kimś zakolegował, to na długo. Do dzisiaj jak przyjeżdża do Kwidzyna, pędzi zobaczyć się z kolegami z tamtych czasów.
Mama Elżbieta Borcuch (pielęgniarka): – Jacek lubił sport, był zaradny i sprytny. Daniel, typowy outsider, stał z boku i się przyglądał. Był takim małym filozofem. Wziął kamień do ręki i zastanawiał się, ilu po nim ludzi deptało. Wcześnie nauczył się czytać, uwielbiał „Pana Samochodzika”, od małego interesował się astrologią, o Koperniku wiedział wszystko. Wieczorem paciorek, potem koniecznie musiał popatrzeć w niebo i powiedzieć: „dobranoc, Koperniku”.
Od początku zaznaczali swoją odrębność. Każdy musiał mieć inne zabawki, swój pokój, radio, książki, swoich kolegów.
– Był taki okres, że nawet nie pozwalali sobie nawzajem wchodzić do pokojów – śmieje się ich mama. – Ale Daniel był zakochany w Jacku. Na pytanie, kim chciałby zostać, odpowiadał: „Jackiem”.
Daniel: – W tym czasie kontakt między nami był praktycznie zerowy. Typowy układ: starszy brat i gówniarz. Ale miałem też fajnie, bo Jacek budził respekt wśród kolegów. Na koloniach nikt mi nie fikał, bo mówiłem: „spasuj, bo ten wysoki, rudy to mój brat”. Nosiłem okulary, nie byłem atrakcyjnym gościem, a Jacek był i miał powodzenie u dziewczyn. Korzystałem z tego – fajniej było trzymać się z przystojnymi punkami niż z małolatami. A że czasami dostałem kopniaka? Normalna rzecz.
Jacek: – Może byłem w stosunku do Daniela zbyt surowy, ale chciałem chronić go przed niebezpieczeństwami. Jak z chłopakami szliśmy na ryzykowne wyprawy, na przykład na jakąś budowę, gdzie skakaliśmy na sterty piachu, nie zabierałem go. Był słabszy fizycznie, nieco grubawy, miał wadę wzroku, więc bałem się, że nie da rady, że jak będziemy uciekać, to go złapią albo zostanie pogryziony przez psa. Tę swoją troskę wyrażałem poprzez agresję typu: spadaj na drzewo. Bywało, że Jacek kablował na Daniela, czego on do dzisiaj nie może mu darować. Daniel, zapalony harcerz i żeglarz, wyjeżdżał na obóz, a Jacek, wiedząc, że młodszy brat będzie tam konstruował bomby z saletry, donosił o tym rodzicom.
– Mogli się tymi bombami poparzyć, pozabijać. Więc kapowałem.
Daniel: – Wyolbrzymiał problem, bo to żadne bomby były, tylko takie bombki z saletry, kapsli i puszek po dezodorantach. Kapsel mógł wpaść do oka, więc była to głupota, ale w sumie nic groźnego. Oni z kolegami robili głupsze rzeczy: strzelali z procy, walczyli na kamienie. Jacek wyzbył się rozrabiactwa już w liceum, ja do dzisiaj potrafię się wydurniać.
Szalone pomysły
Lata 80., Kwidzyn, osiedle wojskowe. Daniel znajduje ukrytą w schowku paczkę nabojów (tata miał pozwolenie na broń). Postanawia przehandlować ją koledze z klasy za przedwojenną monetę. Ale szydło wychodzi z worka. I wybucha afera na całą szkołę. Na szczęście wszystkie naboje szybko się odnajdują.
Tata Stanisław: – Jak byli mali, wydawało się, że to takie dwie perełki. Dobrze się uczyli, byli grzeczni. Ale im dalej w las, tym więcej drzew. Wielkich problemów nie przysparzali, jednak w szkole byłem częstym gościem.
Święta wielkanocne 1982 roku, u dziadków (ze strony ojca) na wsi na Żuławach. Jacek i Daniel urządzają sobie zabawę: w stodole podpalają zwitki słomy, po czym gaszą małymi psikawkami w kształcie pisanek. Zabawa szybko im się nudzi. Zadeptują tlący się ogień i biegną strugać łuki. Nagle widzą wydostające się spod dachu stodoły płomienie. Pędzą do domu z krzykiem: „pali się, pali!”, ale w pierwszej chwili nikt nie chce im uwierzyć. Stara poniemiecka stodoła spłonęła doszczętnie.
W czasie innego pobytu u dziadków Jacek proponuje Danielowi: „chodź, przejedziemy się na motorze wujka”. Odpala maszynę, młodszy brat siada z tyłu i pędzą 100 na godzinę. Nagle zakręt, wywrotka, lądują w polu.
– Mieliśmy naprawdę szalone pomysły. Jestem szczęśliwy, że mam córki – śmieje się Daniel.
Mówią o sobie: synkowie mamusi. Tata był strażnikiem dyscypliny i autorytetem, mama rozpieszczała i otwierała oczy na sztukę. Pozwalała oglądać filmy po „Dzienniku”.
Jacek: – Kiedy ojciec zasypiał, mama rozkładała koc i organizowała nielegalne projekcje. Pokazywała nam inny świat. Ona bujała w obłokach, a tata twardo stąpał po ziemi.
Jacek do dziś wspomina swoją pierwszą książkę filmową, jaką z prawdziwym nabożeństwem brał do ręki. Była to „Historia filmu” Jerzego Płażewskiego, z dedykacją napisaną maminą ręką przed laty: „Kochanemu Staszkowi w dniu urodzin, Ela”.
Tata Staszek śmieje się: – W ten sposób żona zaprojektowała życie synów. Ja nie byłem entuzjastą artystycznych zawodów.
Mama Ela: – Kierując się rozsądkiem, też wolałabym, żeby poszli w innym kierunku. Ale posłuchałam, jak Jacek recytuje, i popłakałam się. Mówię: „synku, to nie będzie łatwa droga”, a on na to: „mogę nie mieć z tego pieniędzy, ale muszę to robić”.
Szkoła muzyczna była pomysłem obojga rodziców. Chłopcy woleli biec na podwórko, niż wkuwać na pamięć kilkustronicowe partytury. Jacek podpowiedział kiedyś bratu: „nie ucz się wszystkiego, tylko jak dojdziesz do trzeciej kartki, to graj od nowa pierwsze trzy”. Ale Danielowi ten numer się nie udał i egzamin oblał.
Przyjaciele
Grali razem w zespołach rockowych. Jacek – gitara i śpiew, Daniel – perkusja i komponowanie.
Daniel: – Nasze drogi rozeszły się, kiedy Jacek zajął się sportem i poezją śpiewaną, jeździł po festiwalach. Ja uważałem to za obciach. Odszedłem wtedy od muzyki, choć w głębi duszy krzyczałem z tęsknoty za graniem. Nawet jak mówiłem pacierz, to błagałem Boga, żebym mógł zdobyć pieniądze na jakiś instrument klawiszowy.
W czwartej klasie liceum Daniel zakłada zespół (Jacek jest już w Gdyni w studiu aktorsko-wokalnym). Potem dostaje się na archeologię na uniwersytecie w Toruniu. Na drugim roku jedzie na południe Niemiec zrywać jabłka. Zarabia 800 marek, za które kupuje dwa wymarzone instrumenty klawiszowe. Trzeci dokupuje na wycieczce w Mińsku. Idzie za ciosem. Wpada na pomysł zagrania koncertu muzyki elektronicznej w toruńskim planetarium. Koncert jest rejestrowany przez profesjonalnego akustyka. Daniel wysyła płytę z nagraniami do Trójki. Jego muzyka trafia na szczyty tamtejszej listy przebojów, a on dostaje zaproszenie na festiwal muzyki elektronicznej do Pisza. Jedzie tam jako wschodząca gwiazda, choć zagrał raptem dwa koncerty.
– Tam po raz pierwszy wypaliliśmy z Jackiem jointa, przegadaliśmy i przepłakaliśmy ze śmiechu całą noc, jak przyjaciele. Jacek był wtedy mentalnym dziadkiem. I nagle zobaczył energię techno, ludzi, którzy idą za tą muzyką – mówi Daniel.
I wtedy to Jacek dał się wciągnąć w świat Daniela, wówczas założyciela Physical Love. Porzucił aktorstwo i wszedł do zespołu na trzeciego. Był jego mózgiem – menedżerem, PR-owcem, wokalistą. Teraz działali jako partnerzy. Razem grali, razem zgłębiali filozofię buddyjską, która ich zmieniła. Jacek wpadł na pomysł wspólnego spektaklu z muzyką Daniela.
– Powiedziałem mu, że nie wiem, czy jestem gotowy – wspomina Daniel. – A on się upierał, że mam talent. Być może to, gdzie dziś jestem, zawdzięczam jemu, bo we mnie wierzył. Po tym spektaklu poczułem, że Jacek traktuje mnie poważnie. Pomógł mi w znalezieniu pracy w Polskim Radiu i wkrótce przeniosłem się z rodziną (miałem już córkę) do Warszawy.
Totalni partnerzy
Daniel mówi, co myśli, i stawia kropkę. Jacek drąży, nie potrafi skończyć, argumenty rozstawia jak pionki na szachownicy. Daniel już zna tę strategię, więc powtarza swoje. Jacek nie daje za wygraną. Więc Daniel wychodzi. A Jacek dalej nawija.
Daniel: – To jedna z najgorszych jego cech: nie potrafi zastopować. A na koniec przechodzi ze swojego punktu widzenia na cudzy i robi z człowieka wariata. Wychodzi z niego malkontenctwo, ale i piekielna inteligencja. Potrafi zawalczyć o swoje. I ja mu tego zazdroszczę.
Na drugim roku studiów Jacek śpiewa w „West Side Story”, Daniela rozpiera duma. Uważa, że Jacek ma talent wokalny.
– Gdyby poszedł w tym kierunku, osiągnąłby sukces. Po „Długu” przekonałem się, że jest dobrym aktorem. Od „Kallafiorra” jest dla mnie przede wszystkim reżyserem.
Jacek: – Kiedyś Daniel był trochę w moim cieniu. Ja jestem cwaniakiem, potrafię czarować ludzi, a on jest megawrażliwcem. Długo szukał swojej drogi. Cieszę się, że ją znalazł. Jest przystojnym facetem, odnosi sukcesy, ma wspaniałą rodzinę. Pasjonuje się archeologią, żeglarstwem i astronomią. Rozmawiać z nim o gwiazdach to wielka przyjemność. Chyba jest szczęśliwy. Ale dalej muszę go dopingować.
Daniel: – Ciężko nazwać Jacka tylko bratem, to totalny partner. Mnie nie zależy na sukcesie. Robię muzykę do superfilmów, z moim bratem, więc czuję się spełniony. A Jacka wkurza, że mi za dobrze, i mnie wciąż mobilizuje: „pracuj, pracuj”. Uwielbiamy się ze sobą spotykać. Zawsze mamy o czym rozmawiać. I zawsze w końcu któryś rzuca hasło: „to co, pogramy w FIF-ę?”. Ostatnio wygrywa Jacek. Ale jeszcze się odegram!