Jej bohaterki mają w sobie melancholijną słodycz, ale także niespożytą energię i determinację. W filmie Woody’ego Allena „Vicky Cristina Barcelona” Penélope Cruz jest jak wiosenna burza. Tworzy postać szalonej hiszpańskiej artystki w koncertowym stylu (nagrodzono ją za to Oscarem). Nam opowiada, kto i co ją zadziwia, oraz tłumaczy, dlaczego umiłowanie wolności nie wyklucza samokontroli.
– Mówi pani, że jest osobą niezwykle nieśmiałą. Przyznam, że na ekranie wydaje się pani dużo pewniejsza siebie i zrelaksowana niż w kontakcie bezpośrednim...
– Nigdy nie jestem zrelaksowana! Nigdy, może poza chwilami, kiedy śpię. Na szczęście zawsze potrzebowałam dużo snu... Rozluźniam się także w towarzystwie mojej rodziny. A poza tym zawsze się kontroluję.
– To musi być trudne, jeśli nie chce się popaść w nerwicę.
– Samokontrola jest niezbędna w życiu, tylko tak można się chronić.
– Trzeba się stale chronić?
– Wolę to od totalnego ekstrawertyzmu, który doprowadza mnie do furii. Nie można przecież zupełnie bezkarnie zwierzać się ze swojego życia pierwszemu napotkanemu na ulicy człowiekowi!
– Skoro opanowała pani samokontrolę, rozumiem, że trema nie dokucza?
– Wprost przeciwnie, i na tym polega moja siła. Jeśli przestanę bać się nowych zadań, będzie to znak, że wpadłam w rutynę i że czas zmienić zawód. Prawdziwy aktor drży przed każdym klapsem. Poczucie bezpieczeństwa jest w naszym fachu prawdziwym niebezpieczeństwem. Jest pułapką.
– Czy to ze strachu przed rutyną porzuciła pani taniec?
– Być może, już jako mała dziewczynka szukałam nowych wyzwań. W wieku 13 lat oświadczyłam mojej rodzinie, że zostanę aktorką. Chodziłam do gimnazjum, do szkoły baletowej i jednocześnie szukałam agenta. Z jednej agencji wyrzucono mnie za drzwi, więc wróciłam do niej po kilku dniach. Ta agencja właśnie reprezentuje mnie do dziś! Tak, byłam bardzo zdeterminowana, no i zbyt młoda, by zdawać sobie sprawę z rozmaitych zagrożeń związanych z wybranym przez siebie zajęciem. Pytania i niepokój przyszły z czasem – dziś wiem dużo więcej o życiu.
– My też o pani życiu coś wiemy, choć strzegła pani swojej prywatności. Mimo to prasa przypisywała pani kolejne związki z partnerami filmowymi.
– Mam kilku przyjaciół, którzy są dziennikarzami, ale nawet z nimi nie poruszam tych tematów.
– Z Javierem Bardemem [obecny partner życiowy Penélope – przyp. red.] po raz pierwszy spotkała się pani w filmowym debiucie Bigasa Luny „Szynka, szynka”.
– Do czego zmierzamy?
– Film ten ze względu na śmiałe sceny erotyczne wywołał w Hiszpanii skandal, a pani została okrzyknięta sekssymbolem. Czy to nie zbyt duże obciążenie dla tak młodej dziewczyny?
– Skandal nie był tak wielki, jak go opisywano. To prawda, że byłam wtedy bardzo młoda, miałam 16 lat. Nie przeżyłam jednak żadnej traumy, wręcz przeciwnie, jestem wciąż wdzięczna Lunie, że dał mi moją pierwszą szansę i chętnie bym znowu u niego zagrała.
– A Bardem? Jakim jest człowiekiem i aktorem?
– Będę mówić o nim tylko jako o aktorze, wie pani doskonale, z jakiego powodu! To ktoś obdarzony zdumiewającym talentem – jest świetny w każdej, nawet najbardziej nieprawdopodobnej roli. Jest szalenie precyzyjny, stąd poczucie lekkości towarzyszące jego ekranowym kreacjom. Javier po prostu wie, co robi, w każdej sekundzie prowadzenia postaci. Jest aktorem absolutnie niekonwencjonalnym, wymykającym się wszelkim stereotypom. Za każdym razem mnie zadziwia.
– Przy „Vicky Cristina Barcelona” po raz pierwszy w karierze współpracowała pani z Woodym Allenem. To film zbliżający się klimatem do dzieł Almodóvara, którego muzą pozostaje pani od lat.
– Zarówno Woody, jak i Pedro są geniuszami jedynymi w swoim rodzaju. Zbliża ich otwarcie na świat, wręcz obsesyjne dążenie do odkrywania mrocznych stron ludzkiej duszy i wielka miłość do aktorów. Obaj mówią o bardzo ważnych, często dramatycznych zjawiskach, ale zawsze z niesłychaną lekkością, ironią, humorem. Bardzo się szanują, chociaż prawie się nie znają. Woody jest moim mistrzem, Pedro – przyjacielem, bratem. Codziennie do siebie piszemy, gram w jego nowym filmie. Nawet mój amerykański dom jest pełen rzeczy Pedra.
– Jak doszło do spotkania z Allenem?
– Mój agent umówił mnie z nim, nie ukrywając bynajmniej, że jestem jego wielbicielką. Kiedy moje spotkanie z reżyserem przeciągnęło się do trzech minut, był zaskoczony, ponieważ Woody jest znany ze swojego błyskawicznego tempa – na niektórych aktorów rzuca tylko okiem i wychodzi! Po kolejnych dwóch minutach wszyscy orzekli, że mam duże szanse na rolę – jak się okazało, mieli rację.
– Akcja filmu Allena rozgrywa się w Barcelonie. Gra pani po hiszpańsku i angielsku. Widz może wyczuć ogromną przyjemność, jaką sprawiło pani zagranie roli Marii Eleny...– Woody pozostawił nam całkowitą swobodę co do wyboru języka, jakim w danej chwili posługują się bohaterowie. Uwielbiam przeklinać po hiszpańsku, a ponieważ Maria Elena jest osobą obdarzoną niezwykle wybuchowym charakterem, mogłam wykorzystać tę moją słabość do celów zawodowych (śmiech). Na planie u Allena czułam się wolna, mogłam improwizować. Woody całkowicie nam zaufał, mogliśmy dowolnie zmieniać dialogi, sytuacje. To ktoś, kto doskonale zna swoich aktorów, więc wie, czego może się po nich spodziewać. Okres zdjęć był dla nas wszystkich jak lekki letni sen – to widać na ekranie.
– „Vicky...” jest kolejnym filmem Allena nakręconym w Europie. Dlaczego wybrał Barcelonę?
– Podobno ze względu na swoją żonę i dzieci. Mówił mi, że szalenie podobał im się pomysł spędzenia letnich miesięcy na hiszpańskim wybrzeżu. Woody zna Barcelonę lepiej niż ja – urodziłam się i mieszkałam w Madrycie – i to on oprowadzał mnie po jej zaułkach, nie ja jego. Jedyną moją zasługą było zaciągnięcie go na rave party. Woody nienawidzi wielkich imprez, tłumów i głośnej muzyki, ale jakoś zniósł to doświadczenie. Tytułem podziękowania ofiarował mi swoje okulary – są moim największym skarbem, amuletem. Proszę tylko pomyśleć – Woody miał dwie pary okularów i jedną dał właśnie mnie!!! Ten gest był dla mnie jak najwspanialsze wyznanie miłosne – zawsze uwielbiałam jego filmy, szczególnie te z wcześniejszego okresu twórczości. Jestem gotowa zagrać u niego, nawet nie czytając scenariusza.
– Film Allena to opowieść o wyborach, jakich dokonujemy w życiu. Co wybrać: konformizm, hedonizm czy bunt?
– Nie zadaję sobie tego typu pytań, po prostu żyję. Nie analizuję dokonywanych wyborów pod kątem określonych wzorców zachowań, nie oceniam samej siebie i staram się nie oceniać innych. Na pewno jednak cenię wolność, zawsze dusiłam się w kagańcu narzuconych odgórnie norm i zasad. Pod tym względem postać Marii Eleny jest mi bliska – ona jest może trochę zwariowana, ale na pewno nie jest zakłamana. Kiedy pracuję nad rolą, nie muszę identyfikować się z moją bohaterką, zgadzać się z nią czy jej kochać. Chodzi o to, żeby zrozumieć, kim jest, co czuje, co myśli. Jeśli nawet staje mi się w jakiś sposób bliska, nie oznacza to, że w życiu zachowywałabym się tak jak ona. Oczywiście zdarza się też, że podczas pracy nad rolą odkrywam w sobie cechy i reakcje, których istnienia nawet nie podejrzewałam, które zaskakują mnie samą, tak jakbym korzystała z pomocy psychoanalityka. Ale to już inna historia...
– W „Vicky Cristina Barcelona” Woody Allen pokazuje trzy typy kobiet: kobietę racjonalną, romantyczną i namiętną pasjonatkę. Która z nich jest pani najbliższa?
– Czy jakakolwiek kobieta mogłaby precyzyjnie określić samą siebie? Myślę, że każda z nas, poza małymi wyjątkami, jest tymi trzema kobietami naraz, w zależności od okoliczności i osób, z którymi się styka. Jesteśmy swojego rodzaju mutantkami i być może dlatego mężczyznom tak trudno jest nas zrozumieć.
– Film Allena bawi, ale pozostawia po sobie gorzki ślad, zmusza do zadumy...
– To normalne, najbardziej dramatyczne sytuacje w życiu okazują się jednocześnie najbardziej komiczne. To dlatego komedie są najlepsze w momentach, kiedy bohaterowie cierpią – może wydawać się to okropne, ale c’est la vie!
– Postać Marii Eleny w pani wykonaniu oscyluje na pograniczu histerii i szaleństwa...
– Maria Elena nie jest szalona – jest wrażliwa i twórcza, pełna życia, tyle że czuje otaczającą rzeczywistość każdym porem skóry. To jej nieszczęście. Gdyby jednak otaczały ją kochające, lojalne i akceptujące istoty, na pewno zachowywałaby się inaczej. Nie musiałaby wciąż walczyć, mogłaby poświęcić się malarstwu. We wczesnej młodości była przecież uważana za geniusza. Być może rzeczywiście nim była, została jednak zwampiryzowana przez mężczyznę, odarta z marzeń, pozbawiona możliwości rozwoju. Maria Elena ma w sobie coś z szalonego barwnego ptaka, ale kto wie, może to ona ma rację?
– „Vicky Cristina Barcelona” obfituje w sceny erotyczne, słynny stał się już pocałunek między twoją bohaterką i Cristiną graną przez Scarlett Johansson. Cała światowa prasa zastanawiała się, jak doszło do nakręcenia tej
sceny...
– Specjalnością dziennikarzy jest zajmowanie się tym, co nie ma najmniejszego znaczenia. Jestem aktorką, podobnie jak Scarlett, i po prostu zagrałyśmy scenę, która znajdowała się w scenariuszu. To detal, który nie czyni z filmu Woody’ego obrazu erotycznego. Poza tym tego dnia było tak mało światła w ciemni, w której kręciliśmy, że całe wydarzenie zupełnie nie zapisało się w mojej pamięci. Dopiero później dziennikarze pytali mnie, czy chciałabym uprawiać miłość z kobietą – przyzna pani, że to dość zaskakujące...
– Co pani odpowiada w takich sytuacjach?
– Nie mówię nic albo żartuję, jak wszyscy. Początkowo niewygodne czy absurdalne pytania denerwowały mnie lub onieśmielały, ale z biegiem czasu stałam się specjalistką od odpowiedzi, które niczego nie wnoszą. Od prasowej
nowomowy.
– Aktorka pracuje ciałem. Czy niepokoi panią upływ czasu? Wyobraża sobie pani siebie za 10 czy 15 lat? Jako aktorkę, kobietę?
– Mam nadzieję, że uda mi się zrealizować wszystko, co chcę jeszcze zrobić. Jest tego bardzo dużo – w każdej sferze życia. Nie wyobrażam sobie siebie jako starej kobiety, ale przecież codziennie tworzymy przyszłość, każdy dzień jest spoglądaniem w to, czym staje się nasze życie.
– Podobno podczas pracy nad filmem Woody’ego Allena zainteresowała się pani fotografią?
– To prawda, ale na razie jest to wyłącznie hobby, chociaż być może zajmę się nią kiedyś w sposób bardziej profesjonalny. Chciałabym osiągnąć ten etap, kiedy będę mogła wprowadzać w życie własne pomysły – stąd np. moja współpraca z odzieżową firmą Mango, dla której przygotowałyśmy z moją siostrą Monicą dwie kolekcje. Snuję też plany producenckie. Na razie mam jednak tyle pracy jako aktorka, że inne plany muszą poczekać.
– A gdzie zechce pani osiąść na stałe? Od kilku lat dzieli pani swój czas między Europę i Amerykę. Rodzice mieszkają w Madrycie, w Hiszpanii ma pani przyjaciół, jest pani związana uczuciowo z tutejszym artystą.
– Moim prawdziwym domem pozostanie na zawsze Hiszpania i Madryt. Stany to miejsce, w którym pracuję. Jestem szczęśliwa, ponieważ spędzę w Hiszpanii następnych kilka miesięcy ze względu na film Pedro Almodóvara. To będzie jedna wielka fiesta!