Wewnętrzne dziecko to ta część nas, która jest kreatywna i spontaniczna, umie się bawić i kieruje tym, czego chce i czego nie chce. Psycholodzy namawiają nas, by o nie dbać i je rozwijać. Ale wewnętrzne dziecko potrzebuje wewnętrznego dorosłego. Bez niego jest jak rozkapryszony bachor – zmieni nasze życie w wesołe miasteczko i sklep z zabawkami – mówi Wojciech Eichelberger, psychoterapeuta.
Pewna kobieta, która zgłosiła się do terapeuty, przyznała, że chce zostać mamą, bo są takie ładne ubranka dla dzieci i ona marzy, by je kupować i stroić swoją córeczkę albo synka!
Wygląda na to, że to rozkapryszone wewnętrzne dziecko, żeby sobie zrobić kolejną przyjemność, chce posiadać dziecko w charakterze żywej lalki do ubierania w śliczne ciuszki. Ale ono szybko i boleśnie się przekona, że realne dziecko to nie lalka, którą można odłożyć, gdy się znudzi, że dziecko oprócz radości to także ogromny trud i odpowiedzialność i wiele powodów do niepokoju.
Przeczytaj też I część Przedszkolaki w ubraniach dla dorosłych
Kiedy ta prawda wychodzi na jaw, niedojrzali rodzice z reguły próbują pozbyć się kłopotu, a jeśli im się to nie uda, czynią dzieci odpowiedzialnymi za swoje nieszczęśliwe rodzicielstwo i bywają w tym okrutni. W obliczu kryzysu demograficznego można powiedzieć, że lepsze dziecko powołane na świat przez niedojrzałych rodziców niż żadne. Tym bardziej że do kryzysu dzietności przyczyniają się ci, którzy sami chcą pozostać jak najdłużej dziećmi, mieć fun, luz i dużo kasy na lans. Z ich punktu widzenia posiadanie dzieci to ogromny, zbędny kłopot i niepotrzebne fundowanie sobie konkurencji.
Dzisiejsi rodzice, kiedy rodzicielstwo zaczyna ich uwierać, idą na terapię albo grupę rozwojową i skupiają się jeszcze bardziej na sobie, na swoim wewnętrznym dziecku.
Dawno temu napisałem książkę „Jak wychować szczęśliwe dzieci”, która nieoczekiwanie stała się bestsellerem. Naczelna teza tej zwięzłej książeczki brzmiała: Jeśli chcesz wychować szczęśliwe dzieci, to musisz najpierw sama/sam być choć trochę szczęśliwa/y. Ale dzisiaj myślę, że chyba nie zostało to dostatecznie jasno przeze mnie wyartykułowane. Zabrakło być może wyraźnego komentarza na temat: co to znaczy być choć trochę szczęśliwym? Że to wcale nie znaczy, by pozostawać jak najdłużej dzieckiem, lecz zainstalować w sobie mądrego wewnętrznego dorosłego. Jednym słowem, zachowując wszelkie proporcje, mogłem się w jakimś stopniu przyczynić do tego, że tak wielu ludzi szuka teraz szczęścia we wsobnej, narcystycznej relacji ze swoim wewnętrznym aspektem dziecka.
To herezja! Wszyscy wierzą w szczęście pochodzące od wewnętrznego dziecka!
Do pewnego stopnia mają rację. Już o tym mówiliśmy, że aby uzyskać jakiś wymiar szczęścia, to wyzwolenie wewnętrznego dziecka jest niezbędne. Ale gdy się już je wyzwoli, trzeba także zacząć je łagodnie, ale stanowczo temperować. Bo to nie jest szczęście, lecz wielkie nieszczęście, gdy – nawet najszczęśliwsze – wewnętrzne dziecko zaczyna rządzić życiem dorosłego już człowieka. Nie chodzi o to, żeby to nasze z trudem odzyskane wewnętrzne dziecko skatować i znowu zamknąć w lochach podświadomości, lecz żeby nauczyć się robić z niego pożytek. Wiemy przecież wszyscy, że uwolnione wewnętrzne dziecko, kierując się zasadą: chcę – nie chcę, może w tej samej sprawie w ciągu kilku minut zmienić zdanie kilka razy i nie wziąć za to żadnej odpowiedzialności.
I pewnie dlatego związki się dziś tak szybko rozpadają. Gdybym ja się tylko chęciami kierowała, dziś rano dwa razy bym się rozwiodła, bo akurat wszystko mnie od śniadania irytuje.
Widać z tego, że masz w swoim psychicznym wyposażeniu nie tylko wyzwolone wewnętrzne dziecko, ale także dorosłego, który jest obserwatorem twoich wewnętrznych zmagań i emocji. Dlatego twój dorosły mógł powiedzieć do twojego dziecka: „Spokojnie, nie będziemy w tak ważnych sprawach kierować się twoimi chwilowymi emocjami. Ja tu podejmuję decyzje”. No i na szczęście nie doszło do rozwodu z jakiejś błahej przyczyny.
Ale wielu myśli, że wręcz należy kierować się tylko tym, co daje im fun, czego w tym momencie chcą, co im się podoba.
A potem przychodzą do psychoterapeuty i mówią: „W moim życiu panuje kompletny chaos i wszyscy się ode mnie odsunęli”. Dzieje się tak, bo rozwydrzone wewnętrzne dziecko obdarowane pełnią władzy nad życiem kogoś, kto wygląda na dorosłego, szybko łapie kontakt z sobie podobnymi i ląduje w jakimś koszmarnym przedszkolu pełnym rozpieszczonych dzieciaków w dorosłych przebraniach, w którym nikt z nikim nie nawiązuje konstruktywnych relacji, za to wszyscy wszystkim zabierają zabawki.
Czyli ten mit dziecka wewnętrznego i ten chaos niedojrzałości w naszym życiu to wina psychoterapeutów?
Wewnętrzne dziecko nie jest mitem. To głęboko zapisany w naszych umysłach – często zapomniany – przebogaty konglomerat wspomnień, uczuć, preferencji, potrzeb, wrażeń, obrazów, dźwięków, smaków, zapachów, a także wczesnych emocjonalnych zranień. To matryca, według której wszystko, co potem nam się zdarza, jest zapisywane i interpretowane w naszych umysłach. Mitem jest jedynie przekonanie, że wydobyte z niepamięci, odzyskane wewnętrzne dziecko może samo z siebie sprawić, że dorosła osoba będzie szczęśliwa. Nie można wykluczyć, że terapeuci – zafascynowani swoimi odzyskanymi wewnętrznymi dziećmi – nie dopowiedzieli sprawy tych ludzi do końca. Ale jest jeszcze kilka innych ważnych czynników, które mogły wpłynąć na rozpowszechnienie się syndromu niedojrzałości.
Jakich? Skąd się wziął kłopot ze współczesnym dorosłym?
Dziś prawie nic nie sprzyja temu, byśmy stawali się dorośli. W większości niedorośli politycy wolą kierować niedorosłymi obywatelami – bo łatwiej i skuteczniej można nimi manipulować. Uwagę dzieci łatwo odciągnąć od spraw ważnych, oferując im kolorowe zabawki, pyszne słodycze i dobrą zabawę. Dzieci też można bez trudu czymś nastraszyć i wmówić im, że te pieniądze, które miały być wydane na przykład na pożywny chleb i mądre książki, teraz trzeba przeznaczyć na dodatkowe kraty w oknach i ochroniarzy. Z kolei rynek też woli, by ludzie w swoich decyzjach zakupowych kierowali się wewnętrznym dzieckiem, bo wtedy będą pragnąć wciąż nowych zabawek i przyjemności, nie będą liczyć się z kosztami i ochoczo zadłużać w bankach na sprawianie sobie kolejnej przyjemności.
Zasmucającym symbolem takiego konsumpcyjnego zdziecinnienia jest współczesny pokój dziecięcy. Dziesiątki anonimowych pluszaków, z którymi dzieci nie nawiązują żadnej znaczącej relacji. W czasach gdy trudno było o zabawki, dzieci miały często jednego misia, ale ten miś był najdroższym towarzyszem przez wiele lat. Ja też miałem jednego, wypchanego trocinami, przez całe swoje dzieciństwo. Ileż razy był reperowany, zszywany, leczony! Przeszedł ze mną cały cykl swojego życia: od dzieciństwa aż do późnej starości. A potem – gdy już nie był mi potrzebny – gdzieś odszedł, zniknął bez śladu. Wiele mu zawdzięczam.
Ci kupujący setki pluszaków i kupujący nałogowo dzieciom modne, śliczne ubranka chyba też nie pomagają im dorosnąć?
Oj, nie pomagają. Żeby pomóc dziecku dorosnąć, trzeba samemu być dorosłym – co znaczy utożsamiać się ze swoim wewnętrznym dorosłym, a nie wewnętrznym dzieckiem. A – jak już powiedzieliśmy – coraz słabiej nam to idzie. Nadeszła era powszechnego zdziecinnienia. Wszystko zaczęło się od tego, że po ostatniej wojnie światowej nasza cywilizacja rozwinęła wielowymiarowy kult dziecka. Zapewne został on spowodowany potrzebą moralnej ekspiacji po doświadczeniu pierwszej w dziejach wojny totalnej, która programowo eksterminowała dzieci i kobiety. Z drugiej strony kult dziecka z pewnością współgrał z potrzebą szybkiego uzupełnienia ogromnych strat w ludziach. Wreszcie z trzeciej strony nastąpił – szczególnie w Stanach i we Francji – gwałtowny rozwój psychologii rozwojowej i wychowawczej dziecka, co całkowicie zmieniło dotychczasowy sposób rozumienia i postrzegania tego okresu życia w ludzkim doświadczeniu. Do lat 20. XX wieku dziecko było uznawane za coś w rodzaju kłopotliwej i zawstydzającej larwy, która powinna jak najszybciej przeistoczyć się w nudnego, zestandaryzowanego motyla poprawnej dorosłości. Więc postęp cywilizacyjny w sprawie dziecka jest imponujący. Potem, nieuchronnie – zgodnie z zasadą wahadła – nastąpiła epoka idealizacji i kultu dziecka, która trwa do tej pory. Wybitnym, mądrym i niedoścignionym prekursorem tej epoki był ciągle niedoceniony Janusz Korczak. Niedoceniony zapewne dlatego, że w sprawie miłości i szacunku dla dziecka ustawił poprzeczkę tak wysoko,
iż w wymiarze społecznym i instytucjonalnym nie doskoczymy do niej jeszcze przez co najmniej dwa pokolenia.
To dzisiejsi rodzice utrudniają swoim dzieciom dorastanie?
Do Korczaka jeszcze długo nie dorośniemy, ale warto wiedzieć, gdzie możemy coś poprawić. Zacznijmy od danych statystycznych, które dowodzą, że prawie połowa dzieci wychowuje się dzisiaj w rozbitych związkach. A samotnym/samodzielnym rodzicom trudniej rozstawać się z dorastającym dzieckiem. Lęk pustego gniazda i obawa przed samotną starością w tym nie pomagają. Więc zapewne większość samotnych rodziców – na ogół nieświadomie – nadmiernie przywiązuje, uzależnia dzieci od siebie. Wiąże się z tym powszechne zjawisko straszenia dzieci światem.
Samotnych rodziców wspomagają w tym wydatnie rynek i media. Rynek ceni sobie ponad wszystko porządnie przestraszonych klientów – bo ci kupią wszystko, co zareklamuje się im jako środek na wzrost poczucia bezpieczeństwa. Przykładem, a zarazem świetną metaforą instalowania w dorastających ludziach lęku przed światem, jest zjawisko coraz bardziej wszechobecnych kasków ochronnych. Kaski są wszędzie. W dodatku okazuje się, że aby przeżyć w tym groźnym świecie, dzieci potrzebują kilku kasków: na rower, na rolki, na deskę, na narty, na konia, na wycieczki górskie itd. Z pewnością nie wymieniłem wszystkich.
To cud, że nikt jeszcze nie wymyślił twarzowych, kolorowych kasków dla uczących się chodzić niemowląt, nie mówiąc już o specjalnym kasku do wózka spacerowego – no bo przecież nie wiadomo, co się może wydarzyć. Kaski, oczywiście, bywają potrzebne, ale ich wielość nabiera symbolicznego wymiaru. Skoro nie sposób wyjść z domu bez kasku, to jak tu wydorośleć i odejść od mamy? To, co ma pozory mądrej troski o dziecko, po przekroczeniu trudno zauważalnej granicy zmienia się w instalowanie w jego umyśle wizji świata i przyszłości jako zagrożenia.
Skąd więc mamy wziąć tego wewnętrznego dorosłego?
W istocie każdy z nas wie, że dorosłość polega na stawaniu się coraz bardziej autonomicznym człowiekiem, czyli coraz bardziej wolnym – mniej uzależnionym od pieniędzy, rzeczy, ludzi i przekonań. Coraz mniej przestraszonym światem, życiem i przemijaniem, coraz więcej rozumiejącym i potrafiącym, coraz bardziej świadomie decydującym o sobie i o swojej drodze. Wystarczy o tym pamiętać i tęsknić. To pozwoli utrzymać właściwy kurs i odnajdywać odpowiednie sposoby i ścieżki.