55 lat temu psychoterapia była „dla czubków”, a depresję kwitowano:
„weź się w garść!”. Dziś stała się modnym sposobem samorozwoju. Dla mnie jako konsumentki psychoterapii przełomowa była lektura książki „Toksyczni rodzice” Susan Forward. Już tytuł łamał tabu. Ważna była także pierwsza recepta na prozac, którą podarłam, i pierwsza (budząca i lęk, i ciekawość) wizyta w gabinecie psychologa. A jak przemiany w psychoterapii widzi Wojciech Eichelberger, jeden z jej pionierów w Polsce?
Zacznijmy od tego, że do roku 1970 w PRL-u psychoterapia była podejrzana i prawie zakazana. Uważano ją za burżuazyjny wymysł i kaprys, który nie ma racji bytu w świetlanej, socjalistycznej rzeczywistości. Bo przecież w najlepszym z ustrojów nikt poza wariatami nie powinien się źle czuć. Więc kiedy w 1963 roku zaczynałem studia, psychologia nie istniała nawet jako osobny wydział. Dopiero za Gierka uniezależniła się od pedagogiki. A skoro nawet psychologia była w niełasce, to co dopiero mówić o psychoterapii. Lecz mimo to w zakamarkach socjalistycznej służby zdrowia udawało się ją robić. Zaczynem był ośrodek Rasztów uprawiający analizę grupową pod kierownictwem charyzmatycznego psychiatry Andrzeja Malewskiego. Ideolodzy PRL-u przymykali nań oczy, bo mówiono im, że chodzi o przygotowywanie ludzi do pracy w kolektywie (psychoterapia odbywała się w grupach). Wśród studentów psychologii Rasztów był otoczony nimbem elitarności, tajemniczości...
Udało ci się tam pracować?
Próbowałem. Ale staż polegał na uczestnictwie w grupie psychoterapeutycznej, a ja byłem wtedy na tyle zadufany w sobie, że uznałem, iż nie potrzebuję żadnej terapii. W latach 70., kiedy Polska otworzyła się na Zachód i ze stażu w Ameryce wrócił dr Kazimierz Jankowski, jego książka „Od psychiatrii biologicznej do humanistycznej” stała się biblią studentów i hipisów. To była druzgocąca i udokumentowana krytyka biologicznego podejścia do leczenia zaburzeń psychicznych. Jankowski dowodził, że nie ma sensu – jak to robili „biologiczni psychiatrzy” – skupiać się na tym, jak funkcjonuje mózg pacjenta. Zasadniczym powodem zaburzeń psychicznych jest bowiem brak zaspokojenia ważnych potrzeb psychicznych, a zwłaszcza kontaktu i miłości. Nie da się więc psychicznych zaburzeń wyleczyć inaczej niż przez rozmowy, budowanie relacji, modyfikację zachowań. Jankowski był pierwszym psychiatrą, który dokonał wyłomu w myśleniu: „No, możemy sobie z pacjentami trochę pogadać, ale tak naprawdę trzeba jak najszybciej znaleźć lek, który wyleczy te dziwne stany umysłu”.
Spojrzenie humanistyczne. Na czym polegała jego radykalność?
Najbardziej radykalnie myśleli tzw. antypsychiatrzy. Ich teza brzmiała: Ludzie chorują nie dlatego, że z nimi jest coś nie tak. Ludzie chorują, bo z rzeczywistością, w której żyją, coś jest nie tak. Antypsychiatra Ronald David Laing rozumował tak: Jeśli założymy, że to, co nazywamy chorobą psychiczną, jest procesem przystosowawczym do tego, co działo się i dzieje w chorym otoczeniu pacjenta, to blokując lekami objawy choroby, zaburzamy ten proces i nie pozwalamy mu się dokończyć. I to właśnie powoduje, że choroby psychiczne są praktycznie nieuleczalne. Aby zweryfikować swoją teorię, Laing przeprowadził kilku pacjentów przez proces schizofreniczny bez jakichkolwiek leków, po czym przez wiele lat śledził ich losy, aż w końcu uznał, że nie mieli nawrotów choroby. Metodę Lainga uznano jednak za tak kosztowną i ryzykowną, iż nikt nie powtórzył jego eksperymentu.
Mieliśmy mówić o psychoterapii, a mówisz o chorobach psychicznych. Czyżby stereotyp, że psychoterapia jest „dla czubków”, był prawdą?
Teraz psychoterapia jest dla wszystkich, którzy potrzebują siebie rozumieć, zmieniać i rozwijać. Ale w pierwotnej – zapoczątkowanej przez Freuda – medycznej misji miała służyć do leczenia osób zdradzających objawy choroby psychicznej. Dopiero 50 lat temu pomyślano o stosowaniu metod psychoterapii także do rozwijania uśpionej w umysłach i sercach ludzi zdolności do generowania szczęścia i miłości. Dzięki temu z psychoterapii mogli korzystać także ci, którzy nie zdradzali objawów nerwicy, niedostosowania czy dolegliwego cierpienia, lecz po prostu chcieli mądrzej i pełniej żyć. Kiedy w 1978 roku w Warszawie zakładaliśmy Laboratorium Psychoedukacji, postanowiliśmy (Zosia Milska-Wrzosińska, Jacek Santorski i ja), że czas wyjąć psychoterapię z psychiatrycznego szpitala, by stała się bardziej dostępna i wolna od odium metody leczenia „wariatów”.
Skąd to słowo „psychoedukacja”?
Zainspirował nas do tego sam Carl Rogers, amerykański psychoterapeuta, twórca terapii zorientowanej na klienta, który w tym czasie przyjechał do Polski i prowadził warsztaty dla psychoterapeutów. To on zwrócił nam uwagę na to, że psychoterapia jest w gruncie rzeczy twórczą, innowacyjną i angażującą formą edukacji, a nie leczeniem.
Czy byli chętni, by z tej szansy skorzystać?
Tak, bo to też były ciężkie czasy, rozczarowanie pozorami gierkowszczyzny. Ludzie przychodzili do LP zaczerpnąć powietrza, odreagować gniew, upokorzenie i lęk. Laboratorium było przesycone tym, co do Polski dotarło wraz z psychologią humanistyczną i hipizmem, atmosferą tolerancji, miłości, radości i zrozumienia. Wszyscy tego bardzo potrzebowali.
Przetrwaliśmy jakoś zamrażarkę stanu wojennego, kiedy nie mogliśmy prowadzić naszych „treningów”, bo obowiązywał zakaz zgromadzeń. A kiedy po roku 1989 wybuchła w Polsce wolność, psychoterapia zaczęła się żywiołowo rozwijać. Wtedy też wydawnictwo Jacka Santorskiego niosło dobrą nowinę o psychoterapii i psychoedukacji wprost pod strzechy...
Dobrą nowinę znalazłam w „Toksycznych rodzicach”, że nie jestem szalona, a tylko miałam szalone dzieciństwo.
To była pierwsza książka o psychoterapii, która spowodowała publiczną debatę w nadwiślańskim kraju. Część ludzi odebrało ją jako zamach na świętość polskiej rodziny. Najtrudniejszą do przyjęcia okazała się podstawowa teza tej książki, że odpowiedzialność za niedostosowanie, nerwice i cierpienia dzieci ponoszą rodzice. To zapoczątkowało trudny, trwający do dziś, proces zmiany w świadomości Polaków. Rodzice i rodzina – oraz inne stereotypowe autorytety – przestały być świętymi krowami. Takie samo stanowisko prezentowała zbuntowana psychoanalityczka Alice Miller, autorka m.in. książki „Zniewolone dzieciństwo. Ukryte źródła tyranii”, o dzieciństwie Hitlera. Miller pokazała, że do nadużywania seksualnego dzieci w rodzinach dochodzi nie dlatego, że dzieci „chorują” na kompleks Edypa i uwodzą dorosłych. To emocjonalnie niedojrzali dorośli uwodzą i wykorzystują dzieci.W tym czasie ukazało się też wiele innych książek drogowskazów, m.in. „Duchowość ciała” Alexandra Lowena, przykład holistycznego myślenia o człowieku: ciało, umysł i duch są różnymi sposobami przejawiania się jednej, niepodzielnej świadomości...
Wróćmy na chwilę do Alice Miller, bo to od niej dowiedzieliśmy się o czymś bardzo ważnym, o tragicznych konsekwencjach bicia dzieci.
Ta wiedza przesącza się do społeczeństwa. Rodzice uświadomili sobie odpowiedzialność wobec dzieci, ale jednocześnie zrozumieli, że być może też mieli toksycznych rodziców. Powstaje więc pytanie: kto ponosi odpowiedzialność? Szukanie odpowiedzi skłoniło wielu do krytycznego spojrzenia na system społeczny i kulturę, na sposób rozumienia świata, na edukację. To pomogło odkryć potrzebę uwolnienia się od stereotypowego rozumienia świata i konieczność odnalezienia swojej tożsamości na poziomie duchowym. Dla mnie otwarciem na duchowość były książki Richarda Alperta. Amerykański psychoterapeuta zaangażowany w dozwolone w tamtym czasie badania nad wpływem LSD na świadomość, pojechał do Indii, aby sprawdzić, jak na LSD reagują hinduscy jogini. Skończyło się na tym, że przeszedł trening duchowy, przyjął imię Ram Dass i napisał kilka książek, w których ludzkie problemy opisał z zupełnie innej perspektywy, inaczej definiując ich przyczyny. Ze zrozumieniem i współczuciem, ale lekko, pogodnie i z dystansem. Jakby z lotu ptaka…
Trudno to zrozumieć…
Trudno, bo całe swoje doświadczenie i wiedzę, wszystko, co umyśliliśmy, czego nas nauczono – musimy wziąć w nawias, zakwestionować. Skonstatować, że skoro tyle w nas i wokół nas niepewności, lęku, agresji i cierpienia, to może z naszym rozumieniem świata jest coś nie tak? Może tym zgrzeszyli Adam i Ewa? Jako odpowiedź na potrzebę takich poszukiwań pojawiła się transpersonalna psychoterapia. Jej podstawowe założenie jest wspólne z założeniem wszystkich religii: człowiek cierpi i błądzi, bo nie poznał swojej prawdziwej tożsamości, nie wie, kim naprawdę jest, więc utożsamia się z zawartością swego umysłu: ze swoimi przeżyciami, wspomnieniami, planami, myślami, uczuciami i przekonaniami.
Czy z takimi duchowymi problemami ludzie przychodzą dziś do psychoterapeuty?
Coraz częściej, bo szukają pomocy, próbując budować stabilne poczucie własnej tożsamości i wartości w czasach kryzysu religii i niestabilnych relacji międzyludzkich.
Zapytano mnie niedawno, dlaczego młodzi ludzie coraz częściej poszukują psychoterapii. Nietrudno się domyślić: bo zwątpili w demokrację, w kapitalizm, w Kościół, w klasę polityczną i w pokolenie rodziców. Wszyscy razem zostawiają im świat zadłużony i w opłakanym stanie. Czy to nie dość powodów do lęków, agresji, depresji i ucieczki od aktywności i odpowiedzialności? Jeśli nie, to są jeszcze inne: nie potrafimy się przyjaźnić, ale za to mamy na Facebooku dziesiątki tzw. przyjaciół. Trafnie to oddaje satyryczny rysunek, na jaki się natknąłem w jednej z amerykańskich gazet. W pustej sali pogrzebowej przy trumnie stoją dwie skonsternowane osoby. Jedna mówi do drugiej: „Kurczę, on miał chyba z tysiąc znajomych na Facebooku. Myślałem, że będzie miał większą frekwencję na swoim pogrzebie”. Gdyby Ronald David Laing żył, toby powiedział: „Skoro 30 proc. populacji choruje na depresję i tylko trochę mniej na raka, to znaczy, że coś jest nie tak z systemem”.