Zdrada to jedno z najboleśniejszych doświadczeń. Gdybyśmy jednak umieli spojrzeć na nią mniej stereotypowo, mogłaby się stać początkiem zmian prowadzących nas do prawdziwego spełnienia – twierdzi psychoterapeutka Katarzyna Miller.
Trudno uwierzyć, że serio mówisz o tych kwiatach. Nie dość, że kochanka uwiodła nam męża, to mamy jej jeszcze dziękować? Za co?
Podkreślam, że ani nie gloryfikuję, ani nie usprawiedliwiam zdrad. Ani też do nich nie zachęcam. Zachęcam do zmiany perspektywy. Zdrada to nie niemoralny wyskok partnera, który należy potępić w czambuł i sprawa załatwiona. To symptom choroby związku, a więc dotyczy obu stron. I może spowodować rozpoczęcie leczenia. Pod warunkiem że chcemy widzieć prawdę sytuacji, a nie tylko stereotypowy przekaz. Często kobiety widzą w kochankach tak zwane całe zło. „Gdyby nie ona, nasze życie by kwitło, nie rozstalibyśmy się”. To pułapka. Jakby przycisnąć jedną i drugą panią, która tak mówi, okazałoby się, że nieco to kwitnięcie było życzeniowe, że coś w ich związkach zwiędło albo czegoś w nich w ogóle nie było. Co symptomatyczne, takie kobiety znajdą sobie zawsze jakieś inne, które im w tym będą sekundowały – to takie źle rozumiane wsparcie. Bo tu nie ma wsparcia, tylko wspólnota w narzekaniu na podobny los. Nie chodzi o to, by coś realnie zmienić, tylko się utwierdzać wzajemnie w przekonaniu, że „mężczyźni to dranie”. W skrócie: że tak jak jest, być musi, a my jesteśmy tej sytuacji ofiarami. I możemy tylko w pośredni sposób dać wyraz swojemu niezadowoleniu, niezaspokojeniu, rozczarowaniu życiem. A przecież wcale tak nie jest.
Gdyby tak podejść do sprawy, trzeba by się odważyć coś w swoim życiu zmienić. A to trudne. Łatwiej narzekać.
I cierpieć, okopać się na wygodnej pozycji ofiary. To w zasadzie sedno sprawy. A sprawa jest prosta. Nasz mężczyzna nas zdradził. Co to oznacza? Że są wokół nas jakieś kobiety wampy, które odurzają Bogu ducha winnych mężczyzn i wodzą ich na manowce? To przecież śmieszne. Kobiety bardziej świadome i dojrzałe wiedzą, że faceta będącego w związku nie można tak po prostu sobie wziąć. On też musi tego chcieć. A dlaczego chce, skoro niby wszystko ma pod ręką? Słyszę czasem: bo ona uwodziła, przymilała się, dawała mu, co on chciał. No ale drogie panie, to oznacza, że on tutaj nie miał tego, czego chciał, jakaś jego potrzeba była niezaspokojona.
A jeśli jego potrzebą jest zaliczyć każdą spódniczkę?
Nie mówimy o mężczyźnie, który nie potrafi i nie chce się powstrzymać. Wtedy to seksoholizm, który trzeba leczyć. I jeśli kobieta decyduje się z takim mężczyzną żyć, powinna również iść na terapię. Mówimy o „zwykłej” zdradzie. Podkreślam – wygląda to identycznie w wypadku, kiedy kobieta zdradza. Ale dziś skupiamy się na mężczyźnie. Jest sobie pan mąż, traktowany już trochę jak kapeć, wysłużony mebel. Ktoś, kto jest, ma robić pewne rzeczy bez pytania, bo rutyna weszła wszystkim w krew. Dodam, że w takim związku zwykle kobieta czuje się podobnie: jak kanapa, poduszka. Wygodna, oczywista, przydatna. On stwierdza ze zgrozą, że lata mijają, że kiedyś bardzo chciał mieć tę kobietę, założyć rodzinę, mieć dzieci, to się udało, zbudowali dom… I idą tą drogą, która z początku była pociągająca, bo bezpieczna, ale z czasem stała się nużąca i wymagająca. A on za czymś tęskni, czegoś by chciał. – I raptem pojawia się jakaś ona: młodsza, ładniejsza… – To stereotyp, że faceci lecą na młodsze. Walor młodości partnerki ma podstawowe znaczenie tylko, gdy mężczyzna mocno cierpi z powodu starzenia się. Naprawdę liczy się to, że ona jest nieznana, interesująca. A przede wszystkim, że widzi w nim MĘŻCZYZNĘ. To jest tak, jakby zresetować jego życie i nadać mu na nowo sens. Bo on znowu dla jakiejś kobiety staje się kimś, kto wyzwala w niej to, co sam chce poczuć. Jakiś dreszcz, zainteresowanie. Zaczyna czuć, że żyje.
I zdradza?
Wcale nie tak łatwo. Ludzie nie są tacy chętni, by zaburzać oswojoną codzienność, stan homeostazy. To jest jedna z trudniejszych rzeczy, bo generuje wielką zmianę. A zmian się ludzie boją. Więc albo musi być w nim naprawdę wielki głód wywołany wielkim zaniedbaniem – wtedy pójdzie za impulsem. Albo wszystko się musi dziać powolutku, osmotycznie niemal. Pewien porządny mąż, oddany rodzinie i dzieciom, który gdy mu było samotnie i smutno, oddawał się majsterkowaniu, powoli, niezauważalnie zakochiwał się w jednej z pań ze wspólnego towarzystwa. Ponieważ przy niej odpoczywał. Ona nic od niego nie chciała, nie kazała tańczyć, gadać. Potem ona mu powiedziała, że lubi z nim tak siedzieć, potem porozmawiali, zatańczyli. To się rozłożyło na lata. Nikt nic nie widział, oni sami nie widzieli, nikt tego nie nazwał. Aż się stało.
Można w ogóle coś na to poradzić?
Można zawczasu czytać sygnały tego, że w naszym związku jest coś nie tak, że w nim czegoś brakuje. I bardzo mocno się do tego zabrać. Inaczej prędzej czy później coś się wydarzy. Zakładanie, że cokolwiek trwa bez zmian, jest iluzją. A jak to zwykle u nas bywa? Jak ze zdrowiem. Póki człowiek zdrowy, póty nie myśli o profilaktyce. Nadużywa się, aż zachoruje. Zdrada to taka choroba, która wychodzi po latach zaniedbań. Jest ciężko albo nudno, albo coś uwiera, albo cieplutko i nijako, ale – nie wiedzieć czemu – uważamy, że ten związek będzie trwał wiecznie. Cierpimy, a mimo to dziwimy się, że ktoś nagle nie wytrzymuje.
Jak to: zdradził? Jak mógł mi to zrobić?
I całe szczęście, że w tym człowieku jest jeszcze coś, co nie chce wegetować, pragnie szczęścia. Podkreślam, że nie umniejszam wagi doświadczenia zdrady. Wręcz przeciwnie, właśnie dlatego, że bycie zdradzoną jest tak silnym przeżyciem, uświadamia kobiecie coś, o czym sama albo zapomniała, albo wręcz nigdy do niej nie dotarło: że jest istotą seksualną, że chce, żeby ten żywioł był obecny w jej życiu. Niestety, często dopiero taki kubeł zimnej wody potrafi nas obudzić z letargu. Dopiero wtedy, gdy jakaś inna zabierze to, co w tym związku niby mamy – ale nie korzystamy z tego, nie cieszymy się tym – jest katastrofa. Użyteczna katastrofa, dzięki której możemy coś zrozumieć i coś zmienić. Pod warunkiem że nie projektujemy swoich nieprzyjemnych uczuć, które się wiążą z byciem zdradzoną, wyłącznie na kochankę męża. Emocje oczywiście zaczynają wrzeć: on miał być tylko dla mnie. A tu pieści inną, innej pragnie. Ona ma dobrze. Jemu się do niej pali. A do mnie nie.
Bo jeśli mu się pali do mnie, to nigdzie nie pójdzie.
Oczywiście. Jeśli seks jest w związku żywy, on nigdzie nie pójdzie, bo po co? Tu mu najlepiej, dumny jest, że ma kobietę, która ciągle go kręci. Nawet jeśli się kłócą. Nie są zobojętniali na siebie. Na coś mają ochotę, jeszcze to coś nie zasnęło, nie umarło. A złość zdradzonej żony jest w ogromnej mierze o to, że on z kochanką ma fajnie.
Czyli tak naprawdę o to, że u nas jest niefajnie…
Niezupełnie, gdyby u nas dalej było bez zmian, to niechby sobie było, ale okazało się „przez nią”, że jemu jest gdzieś lepiej… A to niezła ostroga. W tej kobiecie jest stłumiony żal, poczucie niezaspokojenia czy krzywdy, złość, bezradność, że w jej związku coś nie działa, ten seks nie jest taki, jak ma być. A dlaczego tak jest? Bo ta kobieta robi sobie straszną krzywdę. I swojemu mężczyźnie też. Mało tego – swoim dzieciom również. A przecież tego nie chce. Ona siebie zdradza. Swoje potrzeby, swoją istotę. Dlatego jej mąż zdradza ją. Ona podporządkowuje siebie jakimś stereotypowym wizjom, wyobrażeniom, które jej wmontowała rodzina i kultura. Zajmuje się dorównywaniem matce i teściowej w byciu idealną panią domu, matką, żoną. I czeka na nagrodę. Tylko jakoś nie pamięta, że jej matka tej nagrody nie dostała… Harując, nie daje sobie szans na odkrywanie tego, czego oczekuje od życia, do czego jest stworzona. Chce mieć dom, męża, dzieci, bo takie jest życie. Często słyszymy żarty w rodzaju: „Pilnuj chłopa, bo jak nie, to znajdzie sobie inną”. Kto znajdzie sobie inną? Tylko chłopiec przetrzymywany w nieświadomości. Nie trzeba pilnować świadomego, dorosłego człowieka, który wie, czego chce, i to wybrał. Tyle że najczęściej on nie ma pojęcia, co wybrał. Największym zagrożeniem dla związków jest to, że tworzący je ludzie wprawdzie myślą o byciu razem, ale nie zastanawiają się, co zrobić, żeby to się udało.
Wierzą, że będą żyli długo i szczęśliwie…
I że zawsze tak będzie. Dla niektórych kobiet nawet myśl, że jej mąż mógłby chcieć innej, jest nie do wyobrażenia, choć wszystkie naokoło narzekają na zdrady. „Mnie pewne sprawy nie dotyczą, zmarszczki się nie pojawią, włosy nie posiwieją, nie zachoruję, nie umrę”. A raptem się okazuje, że to się dzieje.
No dobrze, ale co robić, gdy gaśnie to pożądanie? Dlaczego zdrada boli tak bardzo?
Gaśnie, bo nie jest podsycane. Nie pracujemy nad tym, by płonęło. Ale nawet jeśli zgasło, zdrada zawsze boli. I całe szczęście. Ponieważ ten ból jest najprawdopodobniej pierwszym autentycznym, niewynikającym z życiowej harówy w półletargu, uczuciem od dawna. To pierwszy sygnał, który pokazuje: „Ja tak nie chcę”. Wiem na razie, że nie chcę, by mój mąż zażywał rozkoszy z inną kobietą. Ale potem zaczynają przychodzić inne pytania, refleksje: „No tak, nigdy nie lubiłam specjalnie seksu. I on przez lata się na to godził. Dlaczego?”. Albo: „Nie byłam w stanie się przyznać, że lubię seks, bo mi było wstyd. Nigdy nie wykazałam inicjatywy w tej sprawie. Pozwoliłam, żeby seks schodził na ostatnie miejsce…”.
„Nie dość, że cię, kobieto, zdradzono, to jeszcze to twoja wina?!” A on w tej sprawie nic nie zawinił?
Pewnie tyle samo co ona. Ale jak długo można czerpać zastępczą satysfakcję z faktu bycia tą „świętą, zdradzoną”? Sens ma, moim zdaniem, jedynie wzięcie odpowiedzialności za to, co się stało, za swój związek, za swoje emocje, chęci, niechęci. I zmienianie tego. Często związek wręcz „chce” być uratowany, zdrada jest wówczas rodzajem syreny alarmowej. Czasem nie ma czego zbierać i trzeba się rozstać. Ale zawsze warto się zdobyć na symboliczny kwiatek dla kochanki, bo gdyby nie ona, nadal tkwiłybyśmy w letargu, w związku, w którym krzywdzimy siebie wzajemnie. A tak mamy kolejną szansę na spełnione, prawdziwsze życie.