Czy w przyszłości będziemy sterować swoimi talentami, nastrojami, a nawet marzeniami? Neurofarmakologia da nam leki, które pomogą na pamięć, złe wspomnienia, cierpienie. Cud? Francis Fukuyama, filozof, ostrzega: bierzemy antydepresanty, zamiast pracować nad sobą, zmieniać swoje życie. Co więc robić, gdy na złe samopoczucie dostajemy tabletki? Brać czy nie – odpowiada psychoterapeuta Wojciech Eichelberger.
Fukuyama w książce „Koniec człowieka” pisze, że lekarze już nas nie leczą, ale poprawiają nam nastrój. Może to przesada, ale kiedy policzyłam, ilu znajomych bierze lub brało leki antydepresyjne, antylękowe, nasenne, przeraziłam się. Czy im wszystkim były one niezbędne?Są dwa rodzaje leczenia: objawowe i przyczynowe. Leczenie objawowe można porównać do sytuacji, gdy w samochodzie zapali się lampka alarmująca, że coś złego dzieje się z silnikiem, a my, zamiast jechać do warsztatu, wykręcamy ją. Niestety, coraz częściej postępujemy tak w obliczu cierpienia psychicznego czy duchowego. Łudzimy się, że likwidując chemicznie objawy, rozwiązujemy problem. Tymczasem znika tylko sygnał konieczności udania się do warsztatu, czyli na przykład na psychoterapię, by tam sięgnąć do przyczyn cierpienia. Ale skoro dzięki lekom: lepiej śpimy, nie odczuwamy smutku, nie mamy natrętnych myśli, nie irytujemy się – to po co mamy się trudzić? W ten sposób leczenie objawowe zmusza organizm do poszukania innego sposobu powiadomienia świadomości, że coś z nami i z naszym życiem nie tak. A więc wytworzy się nowy, dokuczliwszy objaw. Gdy i wtedy poprzestaniemy na leczeniu objawu, doprowadzimy się do zdrowotnej katastrofy.
Ale jest wiele historii ilustrujących, jak leki poprawiają życie. Jedną z nich przytacza Fukuyama. Mówi o kobiecie, która dzięki prozacowi wyszła z depresji, zmieniła pracę, znalazła partnera, zyskała przyjaciół i szacunek do siebie.
Uśmierzanie lekami objawów utraty równowagi psychicznej (nerwicowych bóli, lęków) może zapoczątkować wyzdrowienie. Jeśli np. cierpiąca z powodu braku miłości kobieta ma tak silne weekendowe migreny, że nie może wyjść z domu, to gdy uda się te migreny wyciszyć, będzie mogła iść na spacer i spotkać kogoś, kogo z wzajemnością pokocha. Usunięcie objawu otworzy drogę do usunięcia przyczyny jej cierpienia. Przypadek może tak sprawić – ale tylko wtedy, gdy migrena nie jest przejawem konfliktu wewnętrznego wynikającego z niemożliwej do zaakceptowania przez nią sytuacji życiowej. Katastrofa, o której mówię, polega na tym, że gdy leczenie objawowe staje się podstawową metodą terapii nerwic i nastroju, nie szukamy już przyczyn psychicznego, egzystencjalnego cierpienia. Tracimy potrzebę autorefleksji, motywację do przeprowadzenia w naszym życiu czy w przekonaniach zmian niezbędnych dla poczucia spełnienia, spokoju, szczęścia.
O takich skutkach ubocznych nikt nie mówi. Słyszymy tylko, że po dwóch tygodniach zażywania leku będzie świetnie.
Zdarzają się ludzie mający niesprawny mechanizm produkcji poprawiającej nastrój serotoniny. Dla nich pigułki, które to regulują, mogą być zbawienne. Jednak dla ogromnej większości objawy depresji są sygnałem, że w ich życiu, w relacjach z ludźmi, w sposobie odżywiania się, myślenia czegoś brakuje. Smutek, lęk, bezsenność i inne objawy psychosomatyczne to sygnały, że najwyższy czas coś zmienić.
Realnie boimy się zmiany. Moja przyjaciółka przerwała psychoterapię, mówiąc, że jeśli na niej zostanie, rozwiedzie się z drugim mężem. Woli więc, żeby i ona, i jej syn z pierwszego małżeństwa brali antydepresanty.
Konflikty z otoczeniem, które stają się przyczyną cierpienia, depresji, nawet psychozy, są siłą napędową do tego, żeby zrobić coś istotnego dla siebie. Gdyby dentyści na bolące zęby dawali wyłącznie środki przeciwbólowe, to wszyscy stracilibyśmy zęby. Dlatego leczenie objawowe powinno być stosowane tylko po to i tak długo, by uczynić nas zdolnymi do zajęcia się usuwaniem przyczyn tego, co nam dolega. Jeśli o tym zapomnimy, to „pigułki szczęścia” pozbawią nas szans na rozwijanie cnót charakteru, bo one dochodzą do głosu, gdy musimy sprostać wyzwaniom i cierpieniom, poszukiwać dróg wyjścia.
Fukuyama pisze, że zagrożona jest szlachetność serca i zdolność do poświęcania się. Dzieje się tak, gdyż środki neurofarmakologiczne nie pozwalają rozwijać się dumnej i impulsywnej części naszej duszy. Sokrates nazwał ją thymos.
Dojrzewanie to przekraczanie egocentryzmu, otwieranie się na współodczuwanie i miłość. To stopniowe wyłączanie zainstalowanych w naszych umysłach systemów przekonań powodujących cierpienie nas samych i otoczenia, w którym żyjemy. Niechętnie zmieniamy te przekonania, bo wydaje się nam, że stanowią istotę naszej tożsamości. Biorąc leki, zamiast pracować nad sobą, nie dajemy sobie szansy na doświadczenie, że nasze szczęście zależy od stanu naszego umysłu. Tracimy zdolność kształtowania swojego życia. A to rodzi bezradność i lęk, co jeszcze bardziej uzależnia od farmaceutycznych wynalazków.
Jednak ktoś, kto stracił pracę, został porzucony albo pochował kogoś bliskiego, nie chce latami pracować nad sobą, ale szybko poczuć się lepiej.
To jest nowe, niepokojące zjawisko. Do gabinetów psychoterapeutów coraz częściej przychodzą ludzie, którzy tydzień, dwa po odejściu kogoś bliskiego mówią: „Coś jest ze mną nie tak, jestem ciągle smutny. Czy nie potrzebuję leków albo terapii?”. Odpowiadam: „Masz dwa lata na żałobę. Jak ci po dwóch latach nie przejdzie, możesz zacząć się niepokoić. To, co przeżywasz, jest naturalne i potrzebne. Dzięki temu możesz więcej zrozumieć, odnaleźć nowe cele i wartości. Z tego cierpienia nie należy się leczyć”. Niektórzy mówią: „masz rację”. Ale większość chce jak najszybciej zatrzymać ten bolesny proces.
Fukuyama pięknie tłumaczy, po co nam cierpienie: ono czyni nas ludźmi. Skoro cierpieliśmy, możemy zrozumieć kogoś, kto rozpacza, i co najważniejsze – chcieć mu pomóc.
Ale dziś nikomu nie zależy na tym, abyśmy byli empatyczni czy prospołeczni. Empatia nie jest w modzie, bo wyklucza bezwzględną konkurencję i pogoń za zyskiem. Ktoś nieempatyczny nie odczuwa współczucia dla tych, których nabrał na nieuczciwą umowę lub uzależnił od szkodliwego leku czy diety. Bez empatii nie bierzemy już za siebie nawzajem żadnej odpowiedzialności.
Skąd taki pomysł, żeby nie cierpieć, gdy na przykład kogoś stracimy?
Ludzie mówią: „bo to mi przeszkadza w korporacyjnych zadaniach”. Na pewno przeszkadza. Dlatego kiedyś chodziliśmy w żałobie – żeby otoczenie wiedziało, że okresowo potrzebujemy wsparcia i ulgowego traktowania. Teraz nie wypada epatować smutkiem, by nie obniżyć motywacji do pracy i wyników sprzedaży. Oczekuje się od ludzi, że przeżyją żałobę w dwa tygodnie, a potem będą normalnie pracować. Jednak aby po utracie najbliższych było to możliwe, trzeba się chemicznie znieczulić albo podkręcić. Czyli wziąć leki.
No, a potem?
Uzależniamy się od nich, bo niedokończony proces żałoby przekształca się w chroniczną depresję. I musimy brać ciągle te leki, aby ona nie doszła do głosu. Leki uniemożliwiają naturalne zakończenie żałoby, skazują na niekończącą się kurację.
A zaczyna się ona bardzo wcześnie. Fukuyama pisze, iż lek, który podaje się dzieciom z ADHD, ritalin, to pochodna narkotyku, tzw. speedu. A choroba, którą ma leczyć, najprawdopodobniej nie istnieje. Czy to znaczy, że narkotyzujemy dzieci – dla wygody, aby były grzeczne i lepiej się uczyły?
Lekarze są pod wielkim naciskiem rywalizujących o zyski korporacji farmaceutycznych. Wprawdzie instytucje państwa starają się temu zapobiegać, lecz producenci leków mają swoje sposoby. Jednym z nich jest wmawianie opinii publicznej (ustami różnych sponsorowanych autorytetów), że grozi nam jakaś nowa choroba, na którą na szczęście wynaleziono skuteczny lek lub szczepionkę. Jednym z takich marketingowych wynalazków wydaje się ADHD, które najprawdopodobniej jest zaburzeniem zachowania spowodowanym nadmiarem kontaktów z elektronicznymi mediami, chaosem w życiu rodzinnym, zbyt dużą ilością mięsa i cukru w diecie. Już ktoś zadbał o to, aby na pierwszej stronie poczytnego dziennika ogłosić, że „prawdopodobnie znaleziono gen ADHD”. Nie mówi się jednak o tym, że geny – także te odpowiadające za zachowanie – są uaktywniane przez informacje płynące z otoczenia.
Więc jeśli nawet gen ADHD istnieje, to uaktywniony zostaje przez okoliczności, w jakich dziecko żyje, aby mogło się do nich lepiej przystosować. Ale nikt tego rodzicom nie powie, więc nie będą musieli chodzić na kłopotliwą terapię rodzinną, zastanawiać się nad swoimi metodami wychowawczymi. Dowiedzą się za to, że jest lek, który likwiduje objawy ADHD. Gdy dziesięć lat temu w Kanadzie zbadano biorące ritalin dzieci, to okazało się, że ponad 50 proc. nie ma objawów przypisywanych ADHD. Tak silnie działa reklama i marketing.
Tak jest też wygodniej rodzicom, szkole i państwu.
W latach 60. XX w. powstała tzw. radykalna psychiatria, której zwolennicy odrzucili leki nawet w leczeniu psychoz. Uważali, że pandemia nerwic i depresji jest reakcją na warunki, w jakich większość ludzi żyje. A chemiczne uśmierzanie tych objawów cywilizacyjnego kryzysu sprawi, że zabraknie nam woli do zmiany świata. Podobnie myśli Fukuyama: jeśli będziemy brać leki psychotropowe na masową skalę, to zahamujemy rozwój cywilizacji. Nic nas nie będzie uwierać – leki nas znieczulą. Być może zdołaliśmy 20 lat temu obalić komunę, bo nie byliśmy chemicznie znieczuleni. Ale wygląda na to, że wybuch społecznego niezadowolenia nam już nie zagrozi, bo jak świat nas zacznie uciskać, weźmiemy pigułkę, popijemy piwem i popatrzymy na serial. Rzeka antydepresantów, środków nasennych, przeciwbólowych i alkoholu płynie przez świat bez ograniczeń. Tymczasem rządy wykonują teatralne gesty, np. walcząc z dopalaczami. Czyżbyśmy już żyli w „Nowym wspaniałym świecie” Aldousa Huxleya?
Ale to psycholodzy wciąż mówią: masz być szczęśliwy! No to jak robi się smutno, łykam, żeby szczęściu sprostać.
Nie ma przymusu szczęścia, jest dążenie do szczęścia.Oczywiście pozostaje pytanie: jak? Na pewno nie zajedziemy daleko, wymontowując lampki ostrzegawcze z deski rozdzielczej naszego pojazdu. Nie marzymy przecież o szczęściu sterowanym chemią, lecz o wyborze takiego życia, które sprawi, że serotonina i inne substancje regulujące stan naszego umysłu zaczną się same we właściwych ilościach wydzielać. A to jest stan bliski szczęściu. Ale dla tych, którzy wierzą, że nasze samopoczucie i zdrowie zależą od leków i genów, a nie od tego, co się wydarzyło w naszym dzieciństwie, co się dzieje w domu, czemu służy nasza praca – psychoterapia i inne metody pracy nad sobą to zawracanie głowy. Tymczasem w realnym świecie, aby doświadczyć sensu i piękna, trzeba się ciągle z czymś zmagać, cierpieć, uczyć. Trzeba mieć odwagę, by podejmować ryzyko zmieniania siebie, by świat nie zatrzymał się w rozwoju i nie skończył się człowiek – jak prorokuje Fukuyama.