Plan pierwszy: remont przynajmniej dwóch pokoi. Znowu spojrzałam na „Szczura” Zaniewskiego wepchniętego tuż obok jego „Króla tanga”. Ależ ta książka wytarmoszona… to właśnie lubię. Żeromski też nieco zalatuje stęchlizną. Wszystko przez tę wilgoć. W sypialni zauważyłam lód na szybie małego okienka po wewnętrznej stronie! Latem coś z tym zrobię. Dom to dom. Gniazdo. Nawet z zapachem pleśni. „Dom to ja – ja to dom” – myślę sobie. I tak ma być.
Kolejny plan: nie wstydzić się przyzwyczajeń. Dziś, podobnie jak przedwczoraj, kupiłam dwie pachnące frezje. Skoro jutro zamierzam pracować (to ważne marzenie), świeże kwiaty pomogą, jak zawsze, uwierzyć, że warto. Mdłe to i sentymentalne. Ale czemu nie? Chcę bywać mdła i sentymentalna. Jestem w swoim królestwie. Nie ma energii ugniatania w powietrzu. Nie będzie już. Nigdy na to nie pozwolę. Może i spalę włosy w kotłowni albo Obcy wyjdą mi którejś nocy bokami, ale będę miała na stole ulubioną serwetę i te landrynkowe kwiatki. Lubię to i już.
Plan następny: lepsza organizacja. Spóźniłam się dzisiaj z kąpaniem małej Małgosi. Płakała chyba 10 minut. Tak mi było przykro – ona rzadko płacze. Biedne oczka zmęczone kleiły się, a wstrętna mama nie mogła z niczym zdążyć. Maleństwo zasnęło błyskawicznie, a ja do tej pory nie mogę sobie wybaczyć, że pozwoliłam na jej niepotrzebną rozpacz.
Roztargniony dzień wytrzeszcza za krótko zimowe ślepia. Tylko moja córeczka świetnie sobie z nim radzi. Mój ciasny dom jest dla niej całym światem. Każdy kąt kryje niespodzianki i daje rozkosz nadgryzania rzeczywistości (dosłownie!). Na razie rączki i buzia prześcigają w doświadczaniu oczy.
Marzę też, aby w końcu przedstawić Małgosię uliczkom Krakowa. Czuję, że gdy przykleję się do rogu Brackiej albo Gołębiej, to nie odkleję przez kilka godzin. Banalne? Ckliwe? Wtopić się w mury i zniknąć. Bezpiecznie, w zimnym i ukochanym mieście. W mieście, w którym chwilowe miłości oszukują, że są na całe życie, i wcale tym oszustwem nie grzeszą. W mieście, w którym można założyć inną twarz i w wełnianej spódnicy z frędzlami zamiatać czule chodniki. I tak po prostu wcześnie rano pieścić po dziobkach gołębie. W mieście, w którym można poprosić Grzesia o rezerwację w Starej (lub Nowej) Prowincji, mieć w zmęczony piątkowy wieczór bezpieczny stolik i zamawiać herbatę z rumem. I w końcu w mieście, w którym wracając w środku nocy, mogę nie bać się miauczącego, powyginanego mężczyzny, idącego za mną od Starego Teatru aż do Rzeźniczej, tylko pomiauczeć z nim i tym miauczeniem sprawić mu ogromną radość (pięcioletnia praca w Dziennym Domu Pomocy Społecznej nauczyła mnie, że nie każdy nocny dziwak chce wyrwać torebkę albo zaciągnąć do piwnicy). Tyle zapamiętanych spojrzeń miasta, bez których trudno mi żyć.
I jeszcze jeden plan: traktować moje miejsce z przymrużeniem oka, a nie ze ściśniętymi kolanami. Chwilowo wybaczam sobie, bo jestem zmęczona i czuję się ostatnio trochę ograniczana. Wciąż klepie mnie po plecach lekceważenie urzędników, drażnią zajęte przez samochody chodniki i nieodśnieżone pobocza.
Dalej: nie zapominać o kaczkach. Strasznie są głodne ostatnio. Niby udają, że śpią, a jak się zbliżam z wózkiem, to z wrzaskiem wylatują z bezpiecznych krzaków (zazdroszczę im tych bezpiecznych krzaków). Zawsze mam za mało chleba. Koją mnie ich kłótnie i trzepot skrzydeł. Dzięki nim oswoiłam ulicę. Zresztą dobrze, że ta ulica jest. Myśliwi mogą sobie schować strzelby w portki od piżamy: rzeka jest blisko ulicy – zabijać nie wolno.
Nic dzisiaj nie napisałam. Same zaległości. Nie lubię tego, a od siedmiu miesięcy wciąż grzęznę w odkładaniu na później. Nie rozciągnę czasu, nie ma mowy. Ciągle jestem w domu, a on drwi znacznie bardziej niż dawniej. Łajdak.
Malutka śpi. Też powinnam. Wybrałam popiół, jest cieplutko i bezpiecznie do rana. Pocieszam się, że jeszcze tak trzy miesiące i trochę. Niczego nie obejrzałam, niczego nie słuchałam. Odtwarzacz w kuchni przestał czytać CD. Kolejny łajdak. Czekam, aż wyschną włosy, i do łóżka. Marzę o dniu, w którym się wyśpię. Tak porządnie, do rana, bez myślenia o planach na kolejne tygodnie.