1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Filmy
  4. >
  5. "Patrząc na to, ile walk stoczyłam, myślę sobie: „Jak to się udało?” Rozmowa z Barbarą Stepansky, Polką, która współtworzy scenariusz serialu "Outlander"

"Patrząc na to, ile walk stoczyłam, myślę sobie: „Jak to się udało?” Rozmowa z Barbarą Stepansky, Polką, która współtworzy scenariusz serialu "Outlander"

(Fot. JM Hendrick)
(Fot. JM Hendrick)
Współtworzy scenariusze do takich seriali, jak „Outlander” i „Mścicielka”. Za swój debiutancki film „Flint” otrzymała Nagrodę Gildii Amerykańskich Scenarzystów. Barbara Stepansky z rodzinnych Gorlic trafiła do Londynu, na plan pierwszego filmu Christopera Nolana. W końcu jednak pasja do filmu zaprowadziła ją do Los Angeles, gdzie od lat pracuje przy hollywoodzkich produkcjach.

Weronika Jarek-Radłowska: Jesteś scenarzystką i reżyserką z hollywoodzkimi projektami na koncie. Zastanawia mnie, w której z tych ról czujesz się swobodniej. Czy łatwiej jest film wyreżyserować, czy napisać do niego scenariusz?

Barbara Stepansky: Zdecydowanie łatwiej jest napisać scenariusz. Kiedy piszę jestem w swoim własnym świecie ze swoimi myślami i mogę dowolnie tworzyć historię. Kiedy jest się na planie filmowym, gdzie jest duża ekipa, to trzeba wszystko zaaranżować, nadzorować, to wtedy jest trudno zachować tę swoją wizję, którą miało się początkowo w głowie. Pewne rzeczy mogą się popsuć, inne w ogóle nie udać, a tymczasem scenariusz spokojnie jest jeszcze zapisany na stronach.

Jak wygląda u Ciebie proces pisania scenariusza?

Zazwyczaj po prostu koncentruje się na zadaniu. Przede wszystkim trzeba dobrze znać strukturę pisania. W filmie scenariusz ma trzy akty, w telewizji cztery i pół. Na początku uczysz się teorii, aby wiedzieć, gdzie dramaturgicznie wszystko musi się sprawdzać, żeby fabuła była interesująca. Ten etap nauki w klasach i grupach pisarskich jest ciekawy. Wszystko czyta się na głos, a inni uczestnicy komentują twoją pracę. Wyrażają swoje zdanie, mówią ci, co ich zdaniem funkcjonuje, a co można by zrobić inaczej. Wtedy siadasz i przepisujesz wszystko od nowa. Dzięki temu uczysz się, gdzie jest koniec pierwszego aktu, gdzie środek, a gdzie koniec. W momencie, gdy ta struktura jest już we krwi, to wtedy można zacząć pisać. To wymaga czasu, aby zacząć czuć się w tym pewnie. Ja uczyłam się tego z dziesięć lat, a mam wrażenie, że nadal się uczę. Do filmu scenariusz pisze się długo, miesiącami, czasem latami. To proces, w którym ostateczna wersja, może znacznie różnić się od pierwszej. Często wymaga to głębokiego researchu. Tak było w przypadku, gdy pisałam scenariusz do filmu „Flint”. To był wymagający projekt, byłam w mieście Flint, rozmawiałam z mieszkańcami, zrobiłam dogłębny research na temat skażenia wody w tym mieście.

Współtworzyłaś scenariusz do serialu „Outlander”, który oglądać można na Netflixie. Ten serial miał kilku scenarzystów odpowiedzialnych za poszczególne odcinki. Jak pisze się scenariusz, który jest kontynuacją wątków napisanych wcześniej przez kogoś innego?

Trzeba bardzo dobrze poznać wątki serialu i charaktery postaci. Wspólnie z innymi autorami zaangażowanymi w dany projekt pracujemy nad ich wzorami, to jest proces twórczy, zespołowy. Zazwyczaj siadamy razem w jednym pomieszczeniu i kreujemy zakres fabuły. Taka wspólna podstawa umożliwia nam dalszą pracę. Następnie dostaję deadline na swój projekt, zazwyczaj jest to około dwóch tygodni. Inspiruję się też charakterami, lubię, gdy one do mnie mówią. Jeśli scenariusz jest adaptacją książki, staram się maksymalnie wykorzystać jej potencjał. Książkę czytam bardzo szczegółowo, aby wiedzieć o czym ma opowiadać dana scena, jakie dialogi będą ją dobrze oddawać. Bardzo lubię ten proces twórczy, gdy przemawiają do mnie charaktery z książki, łatwiej się wtedy pisze.

Obejrzyj wywiady „Zwierciadła” z twórcami filmów na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni TUTAJ

To chyba nie jest łatwe, zwłaszcza, kiedy chciałabyś dodać postaciom nowe cechy lub wątki, ale musisz zachować core tych charakterów?

Z tyłu głowy wciąż trzeba pamiętać, że dany serial ma swoją grupę oddanych fanów, którzy go kochają i bardzo dużo o nim wiedzą. Często mają swoje wyobrażenie o tym, jak potoczy się fabuła. Wtedy, trzeba bardzo uważać, żeby ich nie zawieść.

Jak to jest w kolejnym etapie, czyli kiedy Twój scenariusz przekłada się na obraz filmowy. Na ile jako scenarzystka masz jeszcze wpływ na to, co dzieje się na ekranie? Czy to jest tak, że oddajesz go i wszystko jest już w rękach reżysera i ekipy, czy nadal decydujesz o jego kształcie?

To zależy od danego projektu. Czy to jest serial telewizyjny, czy to jest film, jaki mam kontrakt z firmą. Jeśli tylko piszę scenariusz, to oddaję go jako projekt i przez większość czasu jest już w innych rękach. Wtedy mam nadzieję, że reżyser to ładnie przedstawi. Trzeba umieć się od tego odseparować, by dać później pracować reżyserowi i ekipie. W każdej szkole filmowej, w której byłam, pisaliśmy swoje scenariusze i na ich podstawie sami robiliśmy filmy, więc ten dystans nie był nam potrzebny. Miałam duże poczucie sprawczości, a film w całości był naszym dziełem. Natomiast przy pracy profesjonalnego scenarzysty nie ma takiej opcji. Trzeba się nauczyć, że gdy oddajesz scenariusz, to twoja praca na tym etapie się kończy. Chyba, że dodatkowo produkuje się film lub tworzy go niezależnie, to wtedy jeszcze można mieć swoją wizję na ten scenariusza i ją realizować.

Jako reżyserka nauczyłam się, że słowa na stronie mogą być tylko sugestią, bo aktor może przyjść na plan i powiedzieć, że ma na tę konkretną scenę inny pomysł. Jeśli to okaże się lepszym rozwiązaniem, to wdrażamy ten pomysł do filmu. Jednak jako reżyserka i autorka, mam prawo to zakwestionować, o ile moim zdaniem, lepiej zachować oryginalny pomysł. Czasami wymaga to sporej dyplomacji. W tej branży każdy, kto pracuje jest kreatywny, jest artystą i ma swoje pomysły – to jest fantastyczne. Trzeba słuchać, ale jednocześnie trzeba umieć określić, kiedy to idzie w dobrym kierunku. W efekcie przecież chodzi o to, aby film był jak najlepszy.

Bywa tak, że po oddaniu scenariusza jeszcze nadal żyjesz tą historią? Na przykład jedziesz samochodem i myślisz sobie, kurczę mogłam jednak zrobić to inaczej.

O tak, cały czas! Czasami nie jest za późno. Jeśli pomysł jest dobry, dzwonię i przedstawiam swoją nową wizję. O ile jest jeszcze czas i przestrzeń na taką zmianę, robimy to. Jednak czasami jest już za późno, bo scena została już nakręcona, produkcja ruszyła i to wniosłoby za dużo zamieszania do realizacji.

Barbara Stepansky na planie serialu \ Barbara Stepansky na planie serialu "Outlander" (Fot. Margaret Graham)

Gdy opowiadasz o tej pracy czuję, że sprawia Ci ona ogromną frajdę. Chociaż zdaję sobie sprawę, że bywa też trudna.

Mam poczucie, że moja praca jest bardzo inspirująca i kreatywna. Oczywiście, bywają i trudne dni, kiedy mam wrażenie, że za mało, że jest stresowo, a termin mnie goni. Wtedy przypominam sobie, dlaczego kocham ten zawód. Pomaga mi też to, gdy myślę o tym, co w konkretnej scenie ma się zawrzeć i takie właśnie miejsce w scenariuszu staram się znaleźć. Nie mam takich dni, że nie mogę pisać. Nie miewam blokady twórczej, wciąż mam nowe pomysły. Jedynie niedawno, gdy leciałam do Polski z Los Angeles uprzedziłam ekipę, że mogę nie być dostępna przez kilka godzin po przylocie ze względu na jetlag.

Twoja ścieżka zawodowa robi duże wrażenie. Hollywood wydaje się dość hermetycznym środowiskiem. Tobie udało się w nim przebić i odnieść sukces zawodowy. Jeden z Twoich pierwszych krótkometrażowych filmów był na oscarowej shortliście. Jak myślisz, co o tym zadecydowało?

Nikt nigdy nie mówił mi, że to jest niemożliwe. Patrząc na to, ile walk stoczyłam, myślę sobie: „Jak to się udało?” Gdybym miała komuś dać teraz rady, to naprawdę nie wiem, jakby one mogły brzmieć. Gdy zaczynałam byłam młoda i głupia, wydawało mi się, że wszędzie sobie poradzę i wszystkiego spróbuję. Gdy studiowałam filozofię i historie nauk ścisłych na Uniwersytecie Londyńskim, dowiedziałam się o tamtejszym Film Society, gdzie spotykali się początkujący filmowcy i miłośnicy kina. Bardzo chciałam do nich przynależeć. Zachwycało mnie to, że mają sprzęt filmowy, swoje kamery i tworzą własne amatorskie filmy. Też chciałam mieć dostęp do kamery i nauczyć się robić filmy. Codziennie po zajęciach, chodziłam tam i godzinami obserwowałam ich pracę. Ludzie chodzili w jedną i w drugą stronę, patrząc i myśląc sobie: kim jest ta dziewczyna i dlaczego ona tutaj siedzi? Po jakimś czasie poznali mnie lepiej, dopuścili do swojego świata i zaczęłam z nimi robić wspólne projekty. Nikt mnie tam specjalnie nie zaprosił i nie podpowiadał, gdzie mam iść, aby zacząć. Na pewno trzeba być otwartym na konstruktywną krytykę i nie obrażać się na nią. Pamiętać, że w efekcie nad filmem pracuje tyle osób, że nasze ja/ego czasami schodzi na dalszy plan, bo najważniejszy jest film, jako całość. A to u każdej osoby twórczej bywa trudne.

Jesteś laureatką Nagrody Gildii Amerykańskich Scenarzystów. Czy to wyróżnienie dużo u Ciebie zmieniło?

Tak! Już sama nominacja była dla mnie ogromnym wyróżnieniem. Odebrałam masę wiadomości od znajomych i przyjaciół. Później przyszedł wieczór z uroczystą galą, gdzie okazało się, że wygrałam. Nie wiedziałam, że jestem faworytką. Do samego końca i wyczytania nikt z nas nie wie kto jest zwycięzcą. To był magiczny wieczór, byłam wzruszona i zaszczycona. Jednak, gdy przyjęcie się kończy i światła gasną, to wracasz z mężem do domu i wiesz, że kolejnego dnia znowu jest praca do zrobienia. Niewątpliwie jednak taka nagroda otwiera pewne drzwi.

Skąd wziął się pomysł na pracę w branży filmowej?

Zawsze lubiłam pisać, już w podstawówce eseje były moją ulubioną formą zadań. Nigdy nie myślałam o tym, że uda mi się w branży filmowej. Widziałam siebie bardziej jako dobrą autorkę. Robić filmy zapragnęłam nieco później. Wiedziałam, że chcę robić takie filmy, które mnie samą uszczęśliwiły. Takie jak „Star Wars” czy „Indiana Jones”. Filmy, które mogą oderwać ludzi od rzeczywistości. Oglądałam mnóstwo filmów i zawsze ciekawiło mnie, jak się je robi. Film ma w sobie wszystko to, co kocham: tekst, muzykę, dźwięk, fotografię, aktorstwo. To sztuka. Uczyłam się każdej z tych rzeczy krok po kroku. Spróbowałam nawet aktorstwa, ale nie byłam w tym zbyt dobra (uśmiech - przypadek red.). Trudniej jest przebić się w reżyserii, dlatego zaczęłam dużo pisać scenariuszy. I tak po nitce do kłębka. Dotarłam do miejsca, w którym jestem. Dzięki pisaniu otworzyły mi się drzwi do reżyserii.

Miałaś wsparcie w rodzinie, dmuchali w Twoje skrzydła?

O tak! Mój tata był lekarzem, ale miał artystyczną duszę, mama także jest lekarzem, więc pewnie chcieli, żebym i ja poszła na medycynę. Pewnie byłabym w tym dobra, bo nie boję się krwi, ale wtedy nie interesowała mnie biologia i anatomia. Marzyłam o tym, aby robić filmy. Mój ojciec zawsze mówił, rób to, co cię uszczęśliwi. Myślę, że do końca nie umieli sobie wyobrazić, jak można zarabiać pieniądze w tej branży. My pracujemy głównie jako wolni strzelcy, więc albo sobie bardzo dobrze radzisz, albo jest Ci trudno.

Kiedy po raz pierwszy pomyślałaś, że udało się zrealizować marzenia i móc traktować pracę w filmie jako sposób na życie?

Nie wiem, czy to już się wydarzyło (śmiech). Po studiach w Londynie starałam się dostać do szkoły filmowej. Przeszłam rekrutację do szkoły w Monachium i w USA. Ostatecznie zdecydowałam się na tę amerykańską, bo uznałam, że tam bardziej pasuje. W Niemczech ta szkoła była bardziej nastawiona na sztukę, a w Stanach na rzemiosło, na warsztat. Poczułam, że tam, mając odrobinę talentu, jesteś w stanie wyszlifować go, nauczyć się, nie musisz być do tego urodzona. Widzę to także po tym, jak ktoś jest aktorem, przeszedł szkołę aktorską i posiada warsztat, to zupełnie inny poziom gry, niż u kogoś, kto ma talent, ale jest amatorem. W Londynie, tuż przed szkołą filmową, pracowałam przy pierwszym filmie Christophera Nolana „Following”, to była jedna z ważniejszych dla mnie życiowych lekcji. Uczyłam się wtedy, jak z bardzo małą ekipą i zasobami, zrobić coś fantastycznego. Bardzo mnie to chwytało za serce. Później starałam się o wizę, aby zostać w Stanach Zjednoczonych, bo tam był cały przemysł filmowy. Początki były trudne, miałam kilka lat takich, w których nie pracowałam jako scenarzystka, a na przykład jako tłumaczka, aby się utrzymać. Dopiero, gdy mój pierwszy krótkometrażowy film „The Trojan Cow” dostał się do oscarowej shortlisty, to był dla mnie osobiście duży postęp. Za tym poszło moje pierwsze poważne zlecenie na film, który miał milionowy budżet, wtedy pomyślałam: Ok, to teraz będzie dobrze. Natomiast nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek w siebie zwątpiła. Zawsze czułam, że to się w końcu musi udać.

Żyjesz między Los Angeles a Polską. Planujesz w Polsce nowe projekty?

Trwają rozmowy na ten temat. W tym biznesie jest tak, że dopóki nic nie jest oficjalnie podpisane, to niczego nie można być pewnym. Chciałabym jeszcze wyreżyserować film i na to jest plan.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze