Coworking. Najpierw był tylko ideą, teoretycznym konceptem, stworzonym na zasadzie, a co by było, gdyby. Zwerbalizował ją Bernie McCoven, amerykański projektant gier. Gdy w Berlinie w 1995 roku powstała jedna z pierwszych wspólnych przestrzeni pracy, myśl się zmaterializowała. Wydaje się, że wkrótce może się stać rzeczywistością wielu z nas.
Od początku chodziło nie tylko o to, żeby mieć gdzie pracować, ale też o to, by móc wymieniać myśli. Pierwsze coworkingi były zakładane oddolnie, przez wolnych strzelców, skupionych przede wszystkim wokół nowych technologii. Berlińska c-base miała służyć głównie programistom, podobnie nowojorski Citizen Space czy New Work Coworking, które wystartowały w pierwszej dekadzie XXI wieku. Współpracujący, zanim wynajęli pierwsze biuro, spotykali się w kawiarniach, oznaczając – dla lepszej rozpoznawalności – swoje laptopy czarno-zielonymi naklejkami.
W Warszawie coworking rozkręcał się w podobnym czasie. Gdy na początku kolejnej dekady ekonomistka Paulina Wierzbicka urodziła drugą córkę, wiedziała, że nie chce wrócić do stałej pracy. W stolicy było już kilka miejsc, w których można było wynająć biurko na godziny (m.in. Biurco na Woli), Paulina zdecydowała się jednak stworzyć własne.
Paulina Wierzbicka, właścicielka Noa Cowork (fot. Marta Sapała)
Pierwsza siedziba Noa Cowork, przy Noakowskiego, robiła wrażenie: Śródmieście, modernistyczna kamienica z przejazdem wykładanym secesyjnymi kafelkami. Paulinie udało się zdobyć na remont dotację z Ministerstwa Rozwoju, ale po kilku latach właściciele kamienicy postanowili sprzedać lokal, który wynajmowała. Chmielna, kolejna lokalizacja, okazała się za mała. Ostatecznie trafiła na Mokotów. Dziś do sieci Noa Cowork należą dwa adresy; jeden znajduje się w willi przy ułożonej w łuk uliczce niedaleko parku Dreszera, drugi to jeden z domów w zielonej okolicy Fortów Racławickich.
Oba mieszczą kilka tuzinów wolnych strzelców – są zamykane pokoje dla małych ekip i niewielkie współdzielone przestrzenie na kilkanaście biurek, ustawionych tak, żeby nie zaglądać sobie w monitory. W każdym z biur jest też sala konferencyjna, dostępna dla coworkowiczów, ale nie tylko. Odbywają się tu np. warsztaty dla rodziców prowadzone przez zaprzyjaźnione psycholożki. Atmosfera jest domowa, kameralna. Duże okna, rośliny w doniczkach, ogródki, w których latem można odpocząć na leżaku, ale i urządzić przyjęcie urodzinowe.
No i oranżeria. – Nie ścigam się z wielkimi graczami, którzy obsługują głównie start-upy. W Noa pracują freelancerzy i małe zespoły, do pięciu osób. Najwięcej mamy programistów – mówi Paulina. – Przede wszystkim staram się być dobrą gospodynią, stawiam na otwartość i gościnność, razem z zespołem dbamy o to, żeby coworkowicze dobrze się tu czuli. Organizujemy wymianki ubrań, prezentacje, teraz myślimy o nawiązaniu współpracy z kooperatywą spożywczą.
Z badań przeprowadzonych przez Infuture Hatalska Foresight Institute wynika, że to programiści i osoby związane z branżą IT są najczęstszymi użytkownikami przestrzeni
coworkingowych. Ale nie tylko. Sporo jest blogerów, vlogerów i osób zajmujących się tworzeniem treści do mediów społecznościowych.
Z coworkingów korzystają też trenerzy, coachowie oraz przedstawiciele sektora finansowego i ubezpieczeniowego. Zdarza się, że przestrzenie wynajmują też prawnicy, czasem zaplącze się pisarz, który potrzebuje chwilowej izolacji od świata zewnętrznego (choćby domowego). Beata Sztorch, konsultantka i menedżerka HR, która sama od kilku lat korzysta z coworkingowych przestrzeni, przyznaje, że z początku odnosiła się do tego pomysłu z rezerwą: – Zastanawiałam się, czy wypada mi zaprosić klienta czy kandydata na rozmowę rekrutacyjną do przestrzeni coworkingowej – opowiada. – Okazało się jednak, że goście zaproszeni do Brain Embassy reagują entuzjastycznie na to miejsce.
Jak pogodzić potrzeby tych grup? Ważna jest odpowiednia aranżacja przestrzeni, ale nie tylko. Justyna Biernacka, architektka, partnerka w firmie Materiality, która doradza przedsiębiorstwom w kwestiach związanych ze zrównoważonym rozwojem, uważa, że równie istotna jest umiejętność poruszania się we współdzielonych strefach:– To wymaga jednocześnie zadbania o własne potrzeby i uważności na drugiego człowieka. Razem z pracownikami rezydują w Domu Innowacji Społecznych „Marzyciele i Rzemieślnicy”: – Mam za sobą korporacyjną przeszłość, znam więc różne modele pracy. To, co tutaj wyjątkowo cenię, to wzajemna życzliwość pozwalająca na funkcjonowanie tak rozmaitych biznesów w jednej przestrzeni. Mam wrażenie, że jesteśmy ludźmi o podobnym systemie wartości.
Justyna Biernacka, architektka, rezydentka Marzycieli i Rzemieślników (fot. Marta Sapała)
Marzyciele i Rzemieślnicy to wyjątkowe miejsce na mapie współdzielonych adresów w stolicy. – Nazwa nawiązuje do tego, co się dzieje na szwach, gdy spotykają się ludzie, którzy tworzą idee, i ci, którzy przekuwają je w rzeczywistość – tłumaczą Magdalena Gawin oraz Jacek Przeciszewski, opiekunowie przestrzeni pracy na trzecim piętrze Domu Towarowego Braci Jabłkowskich na Brackiej. – A dzieje się dużo dobrego. Już lokalizacja sprawia, że to miejsce wyróżnia się na mapie stołecznych coworkingów. Kolejną rzeczą jest sposób jego zarządzania; założone przez fundację Stocznia, skupia przedstawicieli sektora pozarządowego, ale nie tylko. Przestrzeń aż pachnie społecznym zaangażowaniem. A do tego jest jej tu wyjątkowo dużo, bo ogromne, powściągliwie zaaranżowane wnętrze domu towarowego jest wolne od modnych rozpraszaczy. U Marzycieli i Rzemieślników nie znajdzie się baristy, wytłumionych budek telefonicznych, pokoju do drzemek i konsoli z grami. Są za to planszówki, kawa z ekspresu, kanapy i wydzielona przestrzeń cichej pracy. Jak ktoś się chce poruszać, może pograć w ping-ponga.
Magdalena Gawin i Jacek Przeciszewski, opiekunowie przestrzeni pracy Marzyciele i Rzemieślnicy (fot. Marta Sapała)
"W oszczędnej przestrzeni łatwiej o kreatywność i skupienie się na pracy " – mówi Justyna Biernacka. "To ona jest powodem, dla którego przychodzi się do coworkingu".
Marzyciele i Rzemieślnicy rozpoznają potrzeby freelancerów. Dlatego od niedawna działa tu pokój do nagrywania podcastów; Krzysztof Rzyman, były dziennikarz Polskiego Radia, właściciel kawiarni STOR, rejestruje tu swój Zielony Podcast, poświęcony ekologii i codzienności. Na cyklicznych poniedziałkowych śniadaniach, które prowadzą Zofia Komorowska i Jakub Wygnański, założyciele Stoczni, rozmawia się o imigrantach, sądownictwie, kulturowej roli języka. Są też warsztaty, prelekcje, wykłady, spektakle teatru improwizowanego, wydarzenia współorganizowane przez rezydentów.
Krzysiek Rzyman, autor Zielonego Podcastu (fot. Marta Sapała)
Gdy Paulina Wierzbicka startowała, nic nie zapowiadało, że liczba biurek do wynajęcia w Warszawie wzrośnie tak lawinowo. Duża w tym zasługa korporacyjnych
coworkingów – do Polski właśnie wkroczył amerykański gigant WeWork. Najpierw podbił Manhattan, a następnie Londyn, gdzie – jak donosi brytyjski dziennik „The Guardian” – dysponuje większą liczbą miejsc do pracy niż brytyjski rząd. W Warszawie zainstalował się między innymi we wnętrzach Hotelu Europejskiego. Obecność
coworkingowego giganta sprawiła, że przyspieszyła też transformacja biur zarządzanych w klasyczny sposób. W korporacyjnych biurowcach już od jakiegoś czasu kurczy się bowiem liczba zwykłych miejsc do pracy, pojawiają się za to współdzielone przestrzenie, aranżowane tak, aby przypominały te domowe lub kawiarniane. Do tego hamaki, pufy, stoły do piłkarzyków. Small Business Labs, organizacja, która przygląda się rozwojowi sektora
coworkingu na świecie, szacuje, że o ile w 2016 roku przy gorących biurkach pracował 1 mln osób, w bieżącym, 2020, może być ich cztery razy więcej.
Olga Gitkiewicz, dziennikarka i socjolożka, autorka książkowego reportażu o rynku pracy „Nie hańbi”, zwraca uwagę na to, że ta sama fala, która transformuje korporacyjne biura na pozornie bardziej przyjazne i domowe, wypłukuje z nich wszystkich, którzy nie są zbyt mocno przywiązani. A biurka przypisane do konkretnych ludzi zamienia na hot deski, miejsca pracy dla nomadów, rzucanych przez firmy z jednego końca świata w drugi. – Popularność wprowadzania coworkingowych rozwiązań do firm łączyłabym z popularnością umów czasowych i braku umów. I podkreślania tego, jak fajna jest elastyczność, branie za siebie odpowiedzialności. A nowy model aranżowania biur stał się pociągający też dlatego, że pozwala zoptymalizować koszty; mało mówi się o psychicznych kosztach pracy przy „gorących biurkach”.
Beata Sztorch twierdzi z kolei, że rozkwit coworkingu jest odpowiedzią na potrzeby samych pracowników poszukujących swobody w wykonywaniu zadań. Zwłaszcza tych z pokolenia milenialsów. Zauważa jednak, że aby dostąpić awansu do tej grupy, trzeba mieć określone środki, bo usługi coworkingowe do najtańszych nie należą. I choć uśmiechnięci, ładni ludzie z ładnymi laptopami na Instagramie (#coworking: 1,7 mln zdjęć) wydają się mówić: „Dołącz do nas, praca to przygoda, a do tego latte jest za darmo”, tym, co ostatecznie weryfikuje dostępność tej przygody, jest portfel.
Żeby zainwestować we własne biur(k)o w Warszawie, trzeba przynajmniej kilkuset złotych miesięcznie. Być może właśnie z tego powodu 94 proc. polskich freelancerów wciąż decyduje się na klasyczny model: znój pracy dzielonej ze wstawianiem prania oraz gotowaniem obiadu albo tułaczkę po bibliotekach czy kawiarniach. Za latte wprawdzie trzeba zapłacić, ale można potem przy niej za darmo posiedzieć.
Bywa też, że najbardziej ekonomicznym rozwiązaniem nie jest wynajem biurka, ale samodzielne stworzenie przestrzeni, w której będzie można je (albo każdy inny mebel) ustawić. Tak właśnie zrobiła
Gosia Ruszkowska, jedna czwarta żeńskiego kolektywu, który stoi za
Pracownią Cztery Razy Trzy w warszawskim Śródmieściu.
Gosia Ruszkowska, pisarka i zielarka, jedna z założycielek Pracowni Cztery Razy Trzy (fot. Marta Sapała)
Gdy po powrocie z urlopu macierzyńskiego straciła pracę, postanowiła rozszerzyć swoje kompetencje. Nie przestała być korektorką i redaktorką, ale została też przewodniczką po Warszawie. Zafascynowana zielarstwem zaczęła urządzać wycieczki po dzikich rejonach miasta. Zebrane tam owoce i zioła poddawała niezliczonym procesom. Powstawały maceraty, mydła, wyciągi. – W którymś momencie miałam cały dom w wodorotlenkach, kwasach i ekstraktach ziołowych i czułam, że to wszystko zaczyna mi spadać na głowę. To był moment przełomu. Razem ze znajomą zielarką Kają Nowakowską, dziennikarką i propagatorką bezśmieciowego życia Julią Wizowską i Robertą Czarnecką, providerką TRE, wynajęły suterenę na ulicy Litewskiej. Kamienica, w której znajduje się ich pracownia, powstała pod koniec XIX wieku. Remont trwał kilka miesięcy. Starały się do minimum ograniczyć odpady i dać drugie życie wszystkiemu, co możliwe. Wszystkie meble są z odzysku, rolety zostały uszyte z kupionej w lumpeksie i zagruntowanej tkaniny. W pomalowanej na popielatą szarość łazience stoją odświeżacze powietrza zrobione z patyczków po ziołach. Na warsztatach z szycia wykorzystuje się stare maszyny, a jednym z nielicznych nowych sprzętów jest miedziany alembik do destylacji ziół. Żeby prawidłowo pracował, musi stać na kuchence elektrycznej, która pamięta czasy PRL.
Gosia przychodzi tu na ogół przed dziewiątą. Pisze, redaguje, robi zdjęcia do książek (jest współautorką pozycji o jadalnej dzikiej roślinności oraz znanych warszawiakach), szykuje produkty do warsztatów, które organizuje w pracowni. Na Litewskiej jest też punkt zarządzania wspólnymi projektami. Współpracowniczkom udaje się dzielić przestrzenią od ponad trzech lat; nie bez tarć, oczywiście, ale bez większych zgrzytów.
– Tak naprawdę nie jesteśmy klasycznym coworkingiem. – mówi Gosia Ruszkowska. – Tworzymy współdzieloną przestrzeń pracy, ale jest ona, z powodów ograniczonego metrażu, zamknięta. Przynajmniej na razie.
Gdzieś pomiędzy alembikiem a długą ławą, na której stoją dziesiątki słoików i butelek z miksturami, krąży energia, która sprawia, że praca idzie tu wyjątkowo sprawnie. Bez wi-fi, bo z tego dziewczyny świadomie zrezygnowały.
Synergia to zjawisko w chemii polegające na tym, że dwie występujące razem substancje wzmacniają swoje działanie. Wspomina się o niej też w grach komputerowych, gdy punkty mocy dodane jednej postaci podnoszą poziom całej drużyny. Skok produktywności, wysoki poziom skupienia, pożegnanie z prokrastynacją – mówią ci, którzy zamienili pozycję między pralką a kuchenką na kawałek blatu w
coworkingu. –
Coworking może pomagać w utrzymaniu równowagi między życiem prywatnym a zawodowym – zauważa Justyna Biernacka.
Sąsiadka Justyny zza biurka, Kinga Janowska, menedżerka m.in. jazzowej artystki Doroty Miśkiewicz, twierdzi, że praca wśród innych daje jej konkretne emocjonalne korzyści. W coworkingu czuje się przepływ energii, a samo przebywanie wokół zaangażowanych w pracę osób działa jak zastrzyk dopaminy: – Jak mam ciężki poranek, mówię sobie: „Wstawaj, zaraz idziesz do Marzycieli”, i od razu robi mi się lepiej.
Kinga Janowska, menadżerka artystów jazzowych, rezydentka Marzycieli i Rzemieślników (fot. Marta Sapała)
Widać to też w badaniach. Z raportu przygotowanego na zlecenie Deskmag wynika, że aż 85 proc. coworkowiczów zauważa, że udaje się im zrobić więcej, niż gdy pracują w domu, a 42 proc. – też więcej zarobić.
Ale są też inne korzyści. Paweł Maleńczak, programista, od pięciu lat związany z Noa Cowork, zanim zdecydował się założyć własną działalność, przepracował dwa lata na etacie. Gdy przeszedł na własny rachunek, z początku próbował pracować w domu. Wytrzymał trzy miesiące. Okazało się, że brakowało mu... innych ludzi. –
Coworking ma dwie podstawowe zalety – Paweł nie zastanawia się długo. – Pierwszą nazwałbym korzyścią biznesową; można tu spotkać potencjalnych partnerów, wymienić się doświadczeniami, obserwować w pracy, często tak rozpoczynają się wspólne projekty. Druga korzyść jest życiowa. To przyjaźnie, które się tu nawiązuje. Wiele z nich trwa dłużej niż umowa wynajmu biurka.
W agencji interaktywnej, w której Paweł zaczynał swoją zawodową drogę, wszyscy mieli podobne wykształcenie, ścieżkę zawodową, nawet poglądy. Trudno było zderzyć myśli z kimś, kto patrzy na świat w inny sposób. Niezależnie od tego, jak to nazwać (wychodzeniem z własnej bańki, konfrontacją, networkingiem), Pawłowi udało się to znaleźć właśnie w coworkingu.
Ale może być też odwrotnie. Marta Jagusztyn, ewaluatorka i konsultantka międzynarodowych projektów rozwojowych, zanim pięć lat temu zakotwiczyła na stałe w Marzycielach i Rzemieślnikach, pracowała w kilku coworkingach: – Doskwierało mi, że ludzie, z którymi spędzałam tam czas, zajmowali się czymś zupełnie innym. I myśleli inaczej. Gdy po raz kolejny przy kawie musiałam tłumaczyć, dlaczego uważam, że konwencja, która ogranicza pracę dzieci, ma sens, poczułam, że potrzebuję swojego miejsca. I tak trafiłam tu, do Domu Innowacji Społecznych, gdzie łączy nas podobny poziom uwrażliwienia. Wreszcie jestem u siebie.
Można by więc pomyśleć, że
coworking jest rozwiązaniem przyszłości. Zwłaszcza że rozwój myślenia o pracy i jej miejscu w życiu zdaje się iść w kierunku, który będzie ułatwiać powstawanie takich miejsc. W Nowym Jorku popularnym rozwiązaniem jest wykorzystywanie do wolnej pracy restauracyjnych przestrzeni. Knajpy rozkręcają się powoli, więc stoły i krzesła, które inaczej stałyby nieużywane, rano służą freelancerom. Przestrzenie do pracy pojawiają się też w hotelach, centrach handlowych, nawet bankach. Na warszawskim Wilanowie ma powstać cały dystrykt, w którym mieszkaniówka będzie się przenikać z usługami i biurami, w tym
coworkingowymi właśnie. A więc dzielnica uniwersalna; do pracowania i do odpoczynku, do edukacji i załatwienia spraw na poczcie. Czyżby idealne rozwiązanie?
Justyna Biernacka uważa ten trend za pozytywne zjawisko: – Coraz więcej mówi się o potrzebie takiego urbanistycznego planowania, które będzie uwględniać wielofunkcyjność. Trzeba pamiętać, że dojazdy do pracy zajmują mieszkańcom Warszawy bardzo dużo czasu. Przywilej skoncentrowania życia w jednej dzielnicy to też więcej czasu dla siebie oraz mniej CO2 wyemitowanego do atmosfery. Ekonomicznie i ekologicznie.
– Takie dzielnice powstają na całym świecie – zauważa Olga Gitkiewicz. – I choć niosą złudzenie samowystarczalności, takie nie są. Ktoś musi parzyć to latte, sprzątać biurka i pewnie nie są to osoby, które stać na mieszkania w okolicy.
„Cieszę się że ludzie wychodzą z domu”, „Ktoś powiedział mi, że lepiej mu się tu pracuje niż w bibliotece. Bo musi zapłacić za ten czas”, „A mnie – że zmieniło mu to życie” – mówią opiekunowie
coworkingowych adresów. I to na pewno jest prawda o współdzielonych przestrzeniach pracy. Ale jest też inna prawda.
Taka, że choć od momentu, w którym zaczęły się pojawiać pierwsze kobiura, minęły dopiero jakieś dwie dekady, coworking w zglobalizowanym wydaniu ma coraz mniej wspólnego z oryginalnym założeniem. To precyzyjnie zaprojektowany produkt, w którym oprócz przestrzeni do pracy sprzedaje się pakiet wyobrażeń o tym, jak powinna wyglądać sama praca. Hamak, fotel do masażu, pokój drzemek. Kawa fair trade, zaparzona przez baristę. Dyfuzor na wodę i ściana świeżych ziół w jadalnej przestrzeni. W przerwie warsztaty gry na bębnach, wróżbita i prosecco. Paradoksem jest, że coraz częściej oferta dla tych, którym nie wychodzi domowy podział życia na pracę i czas wolny, jest skonstruowana tak, że oferuje wszystko to, co kojarzy się i z jednym, i z drugim. – Chodzi o to, żeby cały czas być w pracy – podsumowuje Olga Gitkiewicz.
„W takich przestrzeniach profesjonaliści mogą przetrwać trudne czasy zmian na rynku pracy” – pisze publicysta „The Guardiana”.
„Zmiana” oraz „przetrwanie” są tu istotnymi słowami. Zdaniem Gitkiewicz nie da się tych dwóch zjawisk od siebie oddzielić. Na instagramowych zdjęciach oznaczonych hashtagiem
#coworking nie widać niepewności, lęku o jutro, ubezpieczeniowego ciężaru przerzuconego na barki pracownika, który próbuje odnaleźć się w roli „przedsiębiorcy”, bo tak naprawdę nie miał wyboru. Warto więc pamiętać, że właśnie ten wybór bywa przywilejem. A wtedy faktycznie wystarczy trafić we właściwe miejsce.