Część z nas ma skłonność do „popychania” słowami innych, by zmienili swoje zachowanie, bo wierzymy, że właśnie ono jest źródłem problemów. Tylko czemu nikt nas nie słucha?
Poczucie bezpieczeństwa to jedna z podstawowych ludzkich potrzeb. Jeśli nie jest zaspokojona, może generować naprawdę spektakularne zachowania. W zależności od wielu rzeczy: temperamentu, tego, czy jesteśmy ekstra- czy introwertyczni, a także w zależności od wdrukowanych nam poprzez wychowanie sposobów reagowania – w sytuacji utraty poczucia bezpieczeństwa zaczynamy używać specyficznych form językowych. Część osób w takich chwilach ma skłonność do reagowania z pozycji „To właśnie ja ocalę świat”. Jak kapitan okrętu w niebezpieczeństwie zaczynają wydawać komendy i oczekiwać, że polecenia zostaną wykonane. Poczucie bezpieczeństwa starają się odzyskać poprzez kontrolowanie sytuacji. Jakaś wewnętrzna nadodpowiedzialność zaczyna się przejawiać w postawie „Rób, co mówię, a będzie dobrze”. Jednocześnie w wypowiedziach takich ludzi przejawia się brak zaufania do partnerów czy rozmówców, bo należąc do gatunku osób, które widzą źdźbło w oku bliźniego i nie widzą belki w swoim, naprawdę są przekonani, że to z innymi jest coś nie w porządku i koniecznie trzeba ich naprawić.
Znacie? To posłuchajcie: „Widzę, że nasza dalsza rozmowa nie ma sensu. Próby tłumaczenia, o co mi chodzi, to jak rzucanie grochem o ścianę. Żeby się dogadać, trzeba chcieć, a ty przebywasz w swoim wymyślonym świecie, gdzie wszyscy się bardzo lubią, ale nikt nie musi pracować, bo pieniądze spadają tam chyba z nieba. Więc pozwól, że ja się oddalę do swoich prymitywnych zajęć przy komputerze, a ty oddawaj się dalej rozwojowi duchowemu”.
„Trzeba być kretynem, żeby uważać, że ktoś idzie na szkolenie z księgowości dla rozrywki. Dla rozrywki też pewnie gotuję, sprzątam, odrabiam z dziećmi lekcje. Nie opowiadaj mi, co ty o tym myślisz, tylko po prostu weź listę i jedź po zakupy”.
Troszczenie się o innych to bardzo pożyteczna cecha. Kiedy jednak zaczynamy traktować ludzi jak marionetki, to nasze otoczenie zareaguje w określony sposób. Ci, którzy nie lubią konfrontacji i których nie bawią wieczne przepychanki, po prostu odsuną się od nas. Niektórzy nasi bliscy i znajomi uznają to za wygodne i przyjmą postawę: „To co ja mam zrobić, żeby było dobrze?”, chętnie przekazując w nasze ręce część odpowiedzialności za własne życie. Ten typ ludzi ma to do siebie, że chociaż nas słuchają, to bardzo często im „nie wychodzi” i chętnie korzystają z tego, że w końcu wykonujemy całą pracę za nich. Inni, którzy spróbują wprowadzić sugerowane im strategie w życie i nie odniosą przy tym sukcesu, winą za niepowodzenie obciążą właśnie nas. „To przez ciebie!” – wróci wtedy do nas jak bumerang, chociaż być może nawet nie wypowiedzieliśmy tych słów na głos i nie do końca mamy świadomość, że swoje relacje z otoczeniem budujemy na przekonaniu, że to z nim jest coś nie tak.
Gdybyśmy byli w stanie obejrzeć własne schematy reagowania, być może zastanowilibyśmy się nad ich efektywnością i zamienili na inne. Jednak przeważnie wydaje się nam, że trzeba coś zrobić „bardziej”, żeby zadziałało. Jeśli więc mówiłam: „Proszę, zrób to” i nie zadziałało, to wzmacniam swój komunikat inwektywą („Zrób to, do cholery”, „Trzeba być kretynem, żeby sobie z tym nie poradzić”). Taki schemat reagowania wynosimy prawdopodobnie z dzieciństwa, kiedy obserwowaliśmy w swoim otoczeniu tych, którzy wywierali wpływ na innych za pomocą wzbudzania w nich strachu, upokorzenia lub poczucia winy. Kiedy czujemy, że musimy coś zrobić, by wywrzeć wpływ na sytuację, uruchamiamy schemat. Słowa, których zadaniem jest popchnąć sytuację do przodu, bywają nazywane „popychaczami” – to słowa straszące, ośmieszające, deprecjonujące i chociaż mogą nadawać dynamiki sytuacji, to rzadko prowadzą do efektywnych rozwiązań – częściej przysparzają nam wrogów lub sierot, które musimy włóczyć za sobą po życiu, bo same sobie przecież nie poradzą. A kiedy już zmęczymy się życiem za innych, stajemy się naprawdę niemili.
Co stoi za skłonnością do używania „popychaczy” – słów mających zadziałać jak maczuga, spowodować, żeby ktoś zrobił to, czego ja chcę? Strach wyrastający z braku zaufania do tego, że sprawy mogą potoczyć się dobrze także wtedy, gdy nie będę mieć wszystkiego pod kontrolą. Brak zaufania do życia i do innych ludzi powoduje, że – najczęściej bezwiednie – próbujemy innym narzucić własne strategie, bo najbardziej lubimy piosenki, które znamy. Z jednej strony mamy skłonność do przejmowania odpowiedzialności za innych – także wtedy, gdy nikt nas o to nie prosi, z drugiej – jesteśmy zmęczeni tym niańczeniem całego świata, co wprowadza nas w stan irytacji i powoduje, że próbujemy lekko popychać ludzi i sytuacje, żeby konieczne rozwiązania pojawiły się jak najszybciej. Kiedy jest się zirytowanym, bardzo trudno zdobyć się na cierpliwość, a właściwie jest to kompletnie niemożliwe. Z kolei bez cierpliwości nie ma szansy na zatrzymanie, przyjrzenie się sytuacji, wysłuchanie drugiej strony i znalezienie rozwiązania dobrego dla wszystkich. Nie ma szansy na uświadomienie, jakie ważne potrzeby kierują moim zachowaniem, a jakie zachowaniem mojego rozmówcy. Nie ma przestrzeni na szukanie innych rozwiązań niż nawykowe. Ciągle odgrywamy te same sceny i coraz bardziej irytujemy się, że świat nie staje się dzięki nim piękniejszy.
Kiedy rozpoznasz taki schemat reagowania u siebie, masz wybór – czy stosować go nadal, czy podjąć wysiłek zmiany. Zmiany samej siebie, bo świat wokół próbujesz przecież zmieniać nieustannie i nie przynosi to rezultatów.
Stosując komunikację opartą na osądach, ocenach, porównaniach i żądaniach nieznoszących sprzeciwu, kształtujemy swoje otoczenie. Jeżeli potrzebujemy kłótni, żeby uciszyć strach i zredukować wewnętrzne napięcie – będziemy przyciągać takich ludzi, którzy zwykli reagować w ten sam sposób. Relacje staną się bardzo energochłonne, ale w trudnych sytuacjach para będzie szła w gwizdek zamiast w znalezienie rozwiązania. Po jakimś czasie kłótnie stają się nawykiem i przestajemy widzieć ich destrukcyjną moc. Nie mamy świadomości, że w naszych rozmówcach uaktywniamy skłonność do stosowania słownej agresji lub – jeśli nie są oni wielbicielami stylu włoskiej rodziny – skłonność do stosowania biernego oporu. Bierny opór też jest niezwykle energochłonny w obsłudze: powtarzanie dziesiątki razy tej samej prośby, wieczne przypominanie, zmuszanie do składania obietnic, które i tak nie zostaną dotrzymane, to sytuacje będące następstwem zmuszania innych do tego, żeby robili, co się im mówi. Z naszej perspektywy to niepodważalny dowód na to, że to z innymi jest coś nie w porządku – zdecydowanie nie działają prawidłowo i dlatego świat jest, jaki jest. Niepodjęcie próby zmieniania innych w momencie, gdy sytuacja jest trudna, to pierwszy krok do zmiany własnych opresyjnych nawyków komunikacyjnych na asertywne lub empatyczne.
Zaprzestanie „popychania” innych słowami pozwala zatrzymać proces ciągłego powiększania własnego terytorium i przekraczania granic innych osób. Kiedy uda się nam spojrzeć na te osoby jak na równorzędnych partnerów, może uda się zobaczyć, że ich potrzeby są nie mniej ważne niż nasze, a w pewnych kwestiach to my możemy się od nich uczyć. W ten sposób jednostronny proces wywierania wpływu i żądania, by otoczenie dostosowało się do naszych oczekiwań, można zamienić w proces wymiany i wzajemnej inspiracji.
Istnieje także bardzo racjonalny powód dla zmiany nawyków językowych na mniej opresyjne: po prostu „popychacze” wcale nie działają tak skutecznie, jakby się chciało. Bilans zysków i strat pokazuje niewielką efektywność stosowania strategii językowych opartych na skłanianiu innych, żeby dostosowywali się do naszych wyobrażeń i oczekiwań. Podstawowym uszczerbkiem jest możliwość straty tych osób, na których nam zależy, a które – pacyfikowane ciągłym naciskaniem, wychowywaniem i próbami zmiany według naszych standardów – po prostu będą nas unikać lub całkowicie zerwą z nami kontakt. Ci, którzy pójdą na wojnę z nami, będą mieli do zaoferowania relację opartą na nieustannym napięciu i wzajemnym wyniszczaniu stron. A ci, którzy rozpoznają naszą skłonność do myślenia i działania za innych i postanowią z niej skorzystać, nie przejmując się etykietą nieudacznika, obciążą nas jak dorosłe dzieci, które się nie usamodzielniły. Może więc warto spróbować inaczej – zmienić sposób rozmowy, zmieniając w ten sposób rodzaj relacji, w jakie wchodzimy z otoczeniem?