Niedawno w autobusie podsłuchałam rozmowę dwóch gimnazjalistów. – Wiesz jak po czesku jest Batman? – pyta jeden. – No jak? – drugi jest wyraźnie zaciekawiony. – Netoperek ! – odpowiada pierwszy i obaj wybuchają śmiechem. Większość Polaków jest przekonana, że tak jest w rzeczywistości. Tymczasem, przysłowie „wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi” w przypadku Czech całkowicie mija się z prawdą.
Wstyd się przyznać, lecz wiedza, a raczej niewiedza na temat kraju naszych południowych sąsiadów, bazuje przede wszystkim na uprzedzeniach i stereotypach. No to rozprawmy się z kilkoma z nich.
Rubaszne „piwożłopy”…?
To prawda, przeciętny Czech nie wyobraża sobie obiadu bez kufla Pilsnera, Staropramenu lub Velkopopovickiego Kozla. Rzadko jednak zdarza się, aby ktoś w czasie przerwy obiadowej się zwyczajnie upił. Kultura picia alkoholu w Czechach jest bowiem zupełnie inna. Nasi południowi sąsiedzi z lubością delektują się bowiem trunkami i wcale nie chodzi im o to, aby jak najszybciej uderzyły im do głowy.
Bawiąc w Pradze, turyści chętnie odwiedzają najsłynniejszą bodaj piwiarnię „U kalicha”, którą Jaroslav Haszek uwiecznił w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka”. Lokal ten jest jednak mocno przereklamowany i dość drogi. Oczywiście znajdziemy tam znany z powieści portret cesarza Franciszka Józefa i być może jest on nawet „upstrzony” przez muchy. Jednak atmosfery prawdziwej czeskiej piwiarni próżno tam szukać.
Aby napić się dobrego piwa lepiej udać się na ulicę Křemencovą, gdzie znajduje się działająca od 1499 roku piwiarnia „U Flekử”. Do dziś można w niej podziwiać zabytkowe wnętrza, płaskorzeźby i freski pamiętające czasy panowania Habsburgów. Można bez wielkiej przesady nazwać ją prawdziwym piwnym koncernem, ponieważ działa w niej browar produkujący ciemne słodkawe piwo, którego nie znajdziemy w żadnej innej piwiarni. Jednak i ten lokal wydaje się nieco sztuczny i jarmarczny w porównaniu z prawdziwym czeskim hostincem, najczęściej znajdującym się poza głównymi szlakami turystycznymi.
Takich większych i mniejszych lokali w samej Pradze jest bez liku. Warto wstąpić do znajdującej się przy ul. Thunovskiej na Malej Stranie knajpki „U Hrocha”, czyli „Pod Hipopotamem”. W tym lokalu turystów jest niewielu, przez co atmosfera jakby bardziej luźna i przyjazna. W dwóch niewielkich, za to zabytkowych salkach podają Pilsnera prosto z beczki oraz najpopularniejsze i najbardziej niezdrowe przekąski – można skusić się na utopenca. Co to takiego? -Gruba parówka przecięta wzdłuż i zamarynowana w zalewie octowej z dodatkiem cebuli, pieprzu i krojonej papryki. Dziwne, ale bardzo smaczne.
Ale Czesi piją nie tylko piwo. Uwielbiają także wino i mają zwyczaj pić je...ze szklanek. – W czasie studiów na Uniwersytecie Karola, miałam zajęcia przy ul. Celetnej, niedaleko Rynku Starego Miasta – opowiada Marta Wieczorek, bohemistka. – W przerwach między wykładami chodziłam na obiady do znajdującej się na uczelni restauracyjki. I zawsze do posiłku mogłam zamówić szklankę białego lub czerwonego wina. Zrobiłam to jednak tylko raz, bo potem poszłam na konwersatorium, z którego nic nie zapamiętałam. Ale moi czescy koledzy pili wino niemal codziennie. Wino w studenckiej kantynie na terenie uczelni w Polsce? Wprost nie do pomyślenia. Niestety nasi studenci nie znając umiaru w piciu alkoholu chodziliby zapewne po uczelni w „stanie wskazującym”...
Z czeskich trunków warto wymienić jeszcze Beherovkę – wytrawny ziołowy likier produkowany w Karlovych Varach. Bawiąc w tym najsłynniejszym czeskim uzdrowisku warto rzucić okiem na miejsce, w którym się ją produkuje. Niestety, szanse na to, aby zobaczyć jak przygotowuje się mieszankę ponad trzydziestu ziół, z których następnie robi się likier są żadne. Jej skład opracowany w 1807 roku przez lekarza Jana Bechera, znają bowiem tylko dwie osoby, które pracują w pilnie strzeżonym pomieszczeniu. Nie pozostaje nam więc nic innego jak rozkoszować się smakiem Beherovki, o którym mówi się, że jest trzynastym źródłem Karlovych Varów (w uzdrowisku jest dwanaście źródeł z leczniczymi wodami).
Cała prawda o „Netoperku”
Język czeski uchodzi w naszym kraju za niezwykle zabawny. Nasi rodacy wybuchają śmiechem na dźwięk takich słów jak np. „kalhoty” (spodnie), „letedlo” (samolot), „žralok” (rekin) czy „tučňák” (pingwin). I wymyślają własne, pseudoczeskie słówka, które potem funkcjonują w świadomości ogółu jako autentyczne. Wspominany wyżej Batman nie nazywa się w języku naszych południowych sąsiadów „Netoperkiem”, lecz po prostu Batmanem, tak jak niemal we wszystkich językach świata. Analogicznie „parasol” w języku czeskim to nie „szmaticzka na paticzku” lecz „deštník”, a gołąb to „holoub”, nie zaś „dachowy zasranec”.
- Czesi uważają, że to my mówimy zabawnie – mówi Marta Wieczorek. – Mój wykładowca języka czeskiego śmiał się chyba jakiś kwadrans ze słów „ołówek” i „spadochroniarz”. A gdy usłyszał jak tłumaczymy tytuł powieści Remarquea „Na Zachodzie bez zmian”, mało nie spadł pod biurko. „Zahod” po czesku jest bowiem kolokwialnym określeniem toalety...
Oba języki, polski i czeski są do siebie podobne, ale tylko pozornie. Jest wiele takich słów, które brzmią identycznie, a mają inne znaczenie. Klasycznym przykładem jest słowo „szukać”, które w języku czeskim jest wulgarną nazwą aktu seksualnego. – Wiele lat temu pracowałem jako kierownik na jednej z praskich budów – opowiada Ryszard Jędrzejczyk, emeryt. – Pewnego dnia poszedłem do biura i powiedziałem przypadkowo napotkanemu pracownikowi, że szukam dyrektora Svobody. Ten popatrzył na mnie jak na wariata a potem powiedział: ze śmiechem „Ja ho taky šukam!” (Ja też go pier...lę!). Dopiero później dowiedziałem się, jaką popełniłem gafę.
Nie tacy znowu „tchórze”!
W świadomości wielu Polaków, Czesi uchodzą za tchórzy, którzy odwracają się w tę stronę, z której zawieje korzystny dla nich wiatr. Jako przykłady podają np. oddanie kraju hitlerowcom bez walki w czasie ostatniej wojny, lub brak zdecydowanych posunięć przeciw reżimowi komunistycznemu. Nawet dziś zdarza się, że Polak chcąc dopiec swojemu południowemu sąsiadowi podnosi ręce do góry w geście poddania się. Prawda jest jednak taka, że Czesi są rozważni, a Polacy romantyczni. Podczas gdy my rzucamy się na stutysięczną armię mając jednego kulawego konia i złamaną szablę, oni czekają na okazję, którą wykorzystują do dochodzenia swoich praw. I zwykle nieźle na tym wychodzą.
W XIX wieku, gdy Czechy były częścią monarchii austrowęgierskiej, walka o niepodległość, a raczej tożsamość narodową, toczyła się przede wszystkim na obszarze języka. Za południową granicą dobrze rozumiano słowa naszej poetki Marii Konopnickiej „Nie damy pogrześć mowy”. Językiem urzędowym na terenie Czech był wówczas niemiecki, natomiast po czesku mówił plebs. Czeszczyzna literacka nie istniała. W czasie tzw. odrodzenia narodowego przeciwstawiano się powszechnej germanizacji przez reaktywację języka czeskiego. Najbardziej zasłużonym na tym polu był Josef Dobrovský, który jako pierwszy opracował zasady gramatyczne do dziś obowiązujące we współczesnej czeszczyźnie. Na panteonie zasłużonych dla czeskiej świadomości narodowej stoi także historyk František Palacký, autor „Dziejów narodu czeskiego w Czechach i na Morawach”. Dzieło to zostało napisane, a jakże, w języku czeskim.
Przy okazji trzeba wspomnieć, że jedyny chyba znany Polakom bohater literacki, czyli Józef Švejk, jest przez czechów uważany za postać negatywną. Nie widzą w nim bowiem sympatycznego spryciarza udającego idiotę, ale mającego swój rozum, lecz tchórza i lawiranta umiejącego dostosować się do każdej sytuacji i mającego za nic swoją tożsamość narodową.
Utworzenie na terenie Czechosłowacji w czasie II wojny światowej protektoratu Czech i Moraw, oraz powołanie współpracującego z hitlerowcami rządu, jest czymś, co Polacy uważają za hańbę. Jednak to posunięcie ocaliło tysiące istnień ludzkich, podczas gdy w powstaniu warszawskim zginęło wielu młodych ludzi. Nie mówiąc już o tym, że prażanie mogą poszczycić się autentycznymi zabytkami pamiętającymi czasy średniowiecza, bo w przeciwieństwie do Warszawy, Praga nie została zniszczona. A jednak czescy cichociemni dokonali udanego zamachu na nazistowskiego zbrodniarza, Reincharda Heydricha, ówczesnego protektora Czech i Moraw, zwanego „Archaniołem zła”. W odwecie hitlerowcy zrównali z ziemią dwie czeskie wsie, a ich mieszkańcy trafili do obozów koncentracyjnych.
A walka z komunizmem? W czeskiej historii też znajdujemy chlubne przykłady. Praska Wiosna w 1968 roku była początkiem odwilży, jednak została stłumiona przez wkroczenie do Czechosłowacji wojsk Układu Warszawskiego. Najbardziej spektakularny był tu czyn studenta filozofii Uniwersytetu Karola, Jana Palacha. Młody człowiek w proteście przeciw okupacji wojsk po Praskiej Wiośnie, oblał się benzyną i podpalił. Na placu Wacława w Pradze, w miejscu gdzie upadł, widnieje brązowy krzyż.
Czeska walka z komunizmem też była bardziej rozważna, nie romantyczna. Wydarzenia znane dziś pod nazwą „aksamitnej rewolucji” trwały kilkanaście dni i doprowadziły do ustąpienia komunistycznego rządu, oraz zmiany ustroju. Obyło się bez rzucania kamieniami, pałowania demonstrantów przez policję, internowań, szykan. Były za to bezkrwawe spotkania w teatrach, wiece, z których najliczniejsze odbywały się na placu Wacława i rozmowy władzy z opozycją. Czesi mieli także swojego barda rewolucji na miarę naszego Jacka Kaczmarskiego – Jaromira Nohavicę.
Trudno wyrokować, która postawa jest lepsza – czy ta rozważna, czeska, czy romantyczna, polska. Najważniejsze, by prowadziła do sukcesu. Możliwie bez ofiar.