1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia
  4. >
  5. W kobiecym kręgu pod żaglami

W kobiecym kręgu pod żaglami

Tu’Ati Manuia płynie wzdłuż wybrzeży polinezyjskiej wyspy Hiva Oa, tu pochowani są Paul Gaugin i Jacques Brel. (Fot. Joanna Żółtowska)
Tu’Ati Manuia płynie wzdłuż wybrzeży polinezyjskiej wyspy Hiva Oa, tu pochowani są Paul Gaugin i Jacques Brel. (Fot. Joanna Żółtowska)
Płyną tygodniami, żeby na odizolowanych wyspach – Karaibów, Polinezji – spotkać się z ludźmi, którzy sprawują opiekę medyczną nad mieszkańcami. I ich w tej pracy wesprzeć. Ale same żeglarki też wiele z tych wypraw czerpią. „Z pokładu schodzimy odmienione” – mówią.

Joannę Żółtowską, mieszkającą w Szwajcarii Polkę, w żeglarstwo oceaniczne wprowadziła jej przyjaciółka Magali Jeanteur, francuska lekarka. – Osoba niesamowita – opowiada Joanna. – Lekarka wszechstronna. Pracowała w straży pożarnej, na izbie przyjęć w szpitalu, w hospicjum domowym. Ma zimną krew i jest głębokim człowiekiem, o wielkiej wrażliwości etycznej i humanistycznej. No i jest też doświadczoną żeglarką. Naszym planem było przepłynięcie Atlantyku.

W roku 2020 odbywały się regaty Vendée Globe, Mount Everest wyścigów oceanicznych – samotni żeglarze opływają świat bez zawijania do portu, bez kontaktowania się z nikim na lądzie oprócz organizatorów regat, bez pomocy z zewnątrz. Magali z regatami oceanicznymi związana jest od lat – szkoli zawodników z zasad pierwszej pomocy, te umiejętności podczas samotnego rejsu bywają na wagę zdrowia, a nawet życia. Tym razem na starcie Vendée Globe stanęło – na 33 uczestników – sześć kobiet. Mało? Okazuje się, że nigdy nie było ich tak dużo. Choć to jednak skromny rekord. Wtedy Magali i Joanna pomyślały, że fajnie byłoby, gdyby ich żeglarska wyprawa odbyła się w kobiecym składzie („taki nasz mały kamyczek do równouprawnienia”).

Radość na środku Atlantyku. Zaraz będą steki z tuńczyka!(Fot. Joanna Żółtowska) Radość na środku Atlantyku. Zaraz będą steki z tuńczyka!(Fot. Joanna Żółtowska)

Dopłynąć, zobaczyć, wesprzeć

Przepłynięcie Atlantyku to dla żeglarzy mityczna sprawa. Trzeba mieć odpowiedni jacht, sprzęt, przygotowanie techniczne, merytoryczne. Ale żeglować dla żeglowania? Można, wielu tak robi. Dziewczyny doszły jednak do wniosku, że dla nich to za mało. I że fajnie byłoby połączyć to z jakąś misją.
– Magali, pracując na pierwszym froncie w czasie pandemii, doświadczyła mocno tego, co działo się wówczas z systemem opieki zdrowotnej – mówi Joanna. – Jak bardzo pracownicy ochrony zdrowia czuli się wyczerpani, wyizolowani, pozostawieni sami sobie na różnych etapach tego kryzysu. Stąd myśl, żeby iść w tym kierunku. Dopłynąć do trudno dostępnych miejsc na świecie, gdzie lekarze i pielęgniarki działają w geograficznej i zawodowej izolacji, często jednoosobowo odpowiadając za zdrowie mieszkańców swojej wioski czy wyspy. Tak w listopadzie 2021 roku powstało Stowarzyszenie Trait d’Union Soignants des Iles (TUSI) – Związek medyków wysp. Pierwsze lata mają być testowe. – Dopłynąć, zobaczyć, jakie są potrzeby, z jakimi problemami borykają się medycy, wyciągnąć wnioski, co realnie można dla nich zrobić – tłumaczy Joanna, która jest sekretarzem TUSI. – A później stworzyć sieć wsparcia między pracownikami ochrony zdrowia na odizolowanych wyspach, zbudować platformę do wymiany doświadczeń, dzielenia się wiedzą.
Kluczową rolę w TUSI gra oczywiście jacht. Tu’Ati Manuia, własność założycielki stowarzyszenia, Magali, ochrzczony został 5 marca 2022 roku w Nantes. Nazwa łodzi oznacza w języku tahitańskim „łącznik dla zdrowia”. A na pokładzie znajdują się dary w postaci sprzętu medycznego i narzędzia szkoleniowe w zakresie pierwszej pomocy.

Tu’Ati Manuia wypłynął więc w marcu 2022 roku w swój pierwszy rejs – jak planowały Joanna i Magali – przez Atlantyk. Joanna: – Magali ma dookoła siebie mnóstwo, mnóstwo wspaniałych ludzi, więc nie było kłopotu ze skompletowaniem kobiecej załogi. Dołączyły do nas jeszcze Perrine i Erell. Były zatem na pokładzie reprezentantki trzech dziesięcioleci – dwie 50-latki, 40-latka i 30-latka.
Z Bretanii przez Maderę – tam zaopatrzenie jachtu w świeże warzywa i inne niezbędne produkty – potem na Karaiby, na Martynikę. Zajęło im to w sumie pięć tygodni. – Normalnie 11-metrowy jacht, taki jak nasz, robi tę trasę szybciej – tłumaczy Joanna – ale my na środku Atlantyku trafiłyśmy na totalną flautę, ocean był jak jezioro. W dodatku zepsuł się silnik. Co prawda udało nam się go naprawić (48 godzin pracy w ciasnym pomieszczeniu, z rękami w smarze, w strasznym upale), ale trochę czasu straciłyśmy.

Jacht prowadzony pewną ręką kapitan Magali. (Fot. Joanna Żółtowska) Jacht prowadzony pewną ręką kapitan Magali. (Fot. Joanna Żółtowska)

Wszystko robi się samo

Jakie jest pierwsze pytanie zadawane na wieść o tym, że cztery kobiety na niewielkim jachcie płyną same przez kilka tygodni? Wiadomo. Jak wy to wytrzymałyście?! Nieustanna awantura? Wyrywanie sobie nawzajem włosów z głowy? Plotki? Obgadywanie? Piekiełko? Joanna tylko się uśmiecha: – W naszym przypadku to było absolutnie fantastyczne doświadczenie. Życzliwość, zrozumienie, współdziałanie. Praca jest na okrągło, trzeba dostosowywać żagle, ściągać przez satelitę prognozę pogody, decydować, jaka trasa, naprawiać, co się zepsuje – a psuje się średnio jedna rzecz dziennie – nam wysiadł na przykład odsalacz wody, kluczowe urządzenie na pokładzie, które trzeba było rozłożyć na części pierwsze. No i silnik. Ale oprócz tego było gotowanie, pieczenie chleba – co drugi dzień miałyśmy świeży. Prześcigałyśmy się w przygotowywaniu różnych pysznych rzeczy, a o zachodzie słońca, jeśli tylko warunki pogodowe na to pozwalały, siadałyśmy z drinkiem, żeby miło zakończyć dzień. Były też różne kosmetyczne doświadczenia, były maseczki z ogórka na powiekach. Nie prowadziłyśmy dyskusji, która sprząta, a która myje naczynia – wszystko „robiło się samo”. A poza tym dobrze się bawiłyśmy. I jednocześnie miałyśmy czas na głębokie rozmowy w kobiecym, międzypokoleniowym kręgu. I poczucie, że można na sobie nawzajem polegać.

Magali w akcji. Codzienna analiza prognozy pogody ściągniętej przez satelitę ma kluczowy wpływ na kurs, jaki obierze jacht. (Fot. Joanna Żółtowska) Magali w akcji. Codzienna analiza prognozy pogody ściągniętej przez satelitę ma kluczowy wpływ na kurs, jaki obierze jacht. (Fot. Joanna Żółtowska)

No właśnie – „mogę na tobie polegać” to zwrot, którego często używamy na co dzień. Ale na jachcie na oceanie nabiera on innego znaczenia. – Od umiejętności i zdyscyplinowania każdej z nas zależy, dosłownie, bezpieczeństwo reszty – tłumaczy Joanna. – Odczuwalne jest to zwłaszcza w nocy. Na początku robiłyśmy wachty we dwie, potem już samotnie. Nocna wachta to magiczny moment. Dziewczyny śpią, a ty wiesz, że za nie odpowiadasz. Że od twoich decyzji zależy, czy się nic nie stanie, czy popłyniecie dobrym kursem. To wymaga dużego skupienia – sterowałyśmy zazwyczaj same, nie włączałyśmy autopilota, więc czujesz połączenie z jachtem, oceanem, gwiazdami, przestrzenią… Idealne warunki do medytacji. Ale kiedy coś się dzieje, wystarczy, że dasz sygnał, a dziewczyny w piżamach i – obowiązkowo – kamizelkach ratunkowych wyskakują na pokład i robią wszystko, co trzeba zrobić.
Jeszcze w tym samym roku jacht znowu wyruszył w rejs, z Karaibów do Panamy, z postojem na wyspach San Blas. Tym razem płynęło na nim sześć dziewczyn. Dowodziły jak zwykle Magali i Joanna, poza nimi były jeszcze cztery mniej czy bardziej początkujące żeglarki. Córka Magali, przyjaciółka Joanny i dwie jachtostopowiczki – pielęgniarka i kucharka – dziennikarka. Na pokładzie był, jak czytamy na stronie stowarzyszenia, salon „Tu’Ati Beauty” z prysznicami z wodą morską, kokpit „czytelnia”, „restauracja Tu’Ati”, a rozmowy toczyły się po angielsku, niemiecku, hiszpańsku i francusku.

Rękawice, nieodzowny ekwipunek żeglarza. Górna para przepłynęła Atlantyk, dolna przymierza się do przepłynięcia Pacyfiku. (Fot. Joanna Żółtowska) Rękawice, nieodzowny ekwipunek żeglarza. Górna para przepłynęła Atlantyk, dolna przymierza się do przepłynięcia Pacyfiku. (Fot. Joanna Żółtowska)

Akwen trudniejszy, bo woda w Morzu Karaibskim jest płytsza, fale większe, a że to strefa okołorównikowa, gdzie zbijają się masy powietrza z południa i północy, pogoda bywa nieprzewidywalna i burzowa. – Raz władowałyśmy się w środek mocnej burzy, pioruny waliły 50 metrów od łódki, błyskawice wchodziły w wodę, bardzo nieprzyjemne doświadczenie, ale czasem tak się zdarza – opowiada Joanna. I dodaje, że wzięcie udziału w takim rejsie, choć fizycznie wyczerpujące, jest jednocześnie niesamowicie energetyzujące. I budujące. – Dwie z naszych dziewczyn przed wyprawą przechodziły ciężkie chwile. Z jachtu zeszły jak odmienione. Wzmacnia się poczucie własnej wartości, pewności siebie, sprawczości, wolności. I dowiadujesz się czegoś o sobie – choćby tego, że jesteś odważna, że potrafisz poradzić sobie niemal ze wszystkim. Ja sama mam wrażenie, że kiedy żegluję, jestem lepszą wersją siebie samej. To inspirujące i uwalniające.

Po aktywnym roku 2022 TUSI kontynuował misję i podróż po wyspach. Joanna: – Późną wiosną 2023 jacht przeprawił się przez Kanał Panamski (co samo w sobie jest niesamowitym przeżyciem, gdy taka łupinka stoi w śluzie tuż obok wielkiego kontenerowca) i ruszył w pięciotygodniowy rejs przez Pacyfik, robiąc tylko przystanek techniczny na wyspach Galapagos (całkiem miłe miejsce na naprawianie pompy morskiej wody do chłodzenia silnika) – aż do Polinezji Francuskiej.

Spotkania na końcu świata

Kiedy jacht dopływa do celu, nie ma czasu na świętowanie, praca się dopiero zaczyna. Praca, czyli spotkania, rozmowy, dokumentacja, zbieranie doświadczeń. Przyglądanie się życiu i pracy medyków – lekarzy i lekarek, pielęgniarek – i zastanawianie się, jak można ich wesprzeć. – Poznałyśmy wiele wspaniałych kobiet. Choćby Valérie, pielęgniarkę na jednej z Markizów, wysp Polinezji Francuskiej – opowiada Joanna. – Jest weteranką tej roboty, ma doświadczenie w pracy w wielu zamorskich terytoriach francuskich. Odpowiadała za wioskę po jednej stronie wyspy. Zajmowała się wszystkim – od przygotowywania kobiet w ciąży do porodu, przez stwierdzenie zgonu porażonego prądem robotnika, po usypianie psa. Trzeba do tego mieć wszechstronną wiedzę.
Oczywiście zdarzają się poważniejsze problemy zdrowotne, takie, z którymi najbardziej nawet wykwalifikowana pielęgniarka czy doświadczony lekarz sami sobie nie poradzą. Co wtedy? Trzeba zorganizować ewakuację. Albo samolotem lotem liniowym, albo, jeśli szpital blisko, na sąsiedniej wyspie, helikopterem czy statkiem. I nie zawsze pomoc przychodzi na czas. Oczywiście samotni medycy mogą, jeśli mają dobry Internet, robić telekonsultacje z lekarzami różnych specjalności, ale w wielu przypadkach muszą podejmować decyzje sami. Szybko. Z zimną krwią i zdrową dozą pewności siebie. – To niezwykle dzielni ludzie – mówi Joanna. – Choć wyobrażam sobie też, że bycie jedyną osobą odpowiadającą za zdrowie całej wioski daje też poczucie satysfakcji i spełnienia, trzeba nieustannie wspinać się na wyżyny swoich umiejętności, nie tylko medycznych, bo ważnym aspektem tej pracy jest nawiązywanie relacji z lokalnymi społecznościami.

Madera, ostatni przystanek przed transatlantycką przeprawą. (Fot. Joanna Żółtowska) Madera, ostatni przystanek przed transatlantycką przeprawą. (Fot. Joanna Żółtowska)

Valérie pracuje oficjalnie od siódmej do piętnastej, ale tak naprawdę jej dyżur nigdy się nie kończy. Joanna: – Pamiętam, jak rzuciłyśmy kotwicę przed jej wioską i zaprosiłyśmy Valérie na pokład na lunch. Rzecz, wydaje się, normalna. Zdziwiło nas, jak ona jest tym wzruszona i poruszona – wyznała, że przez 18 miesięcy pracy na wyspie odważyła się wykąpać w morzu… dwa razy. Bo musi być przez cały czas pod telefonem, dostępna każdemu, kto jej potrzebuje. Dzięki temu, że przywiozłyśmy ją kajakiem na jacht, że była cały czas w zasięgu, zdecydowała się na taką przygodę. Mówiła nam potem, jak to było dla niej ważne – to, że przy prostym posiłku, urozmaiconym wszakże świeżo złowionym przez nas tuńczykiem, mogłyśmy pogadać w kobiecym gronie. Niby nic, a dla niej – prezent.
Po takich spotkaniach Joanna myśli: OK, to ma sens. – Oczywiście na pewno nie zaspokajamy w ten sposób najbardziej palących potrzeb dzisiejszego świata, ktoś może powiedzieć: płynąć tygodniami na drugi koniec świata, żeby spotkać kilka osób – gra niewarta świeczki, ale dla tych kilku osób to coś więcej niż zwykłe spotkanie. I jeśli możemy pasję do żeglowania połączyć z czymś, co jest w jakiś sposób pożyteczne dla innych, to warto.

Przede wszystkim cierpliwość

Medycy nie wiedzą na ogół wcześniej, że jacht dotrze na ich wyspę. – Ale kiedy się pojawiamy i mieszkańcy widzą czerwony krzyż na jachcie, kiedy dowiadują się, że Magali jest lekarką, przyjmują nas z otwartymi ramionami. Doświadczamy wielkiej życzliwości. Dostajemy kiście bananów, grejpfruty, cukinie, co po pięciu tygodniach rejsu jest, rzecz jasna, bardzo pożądane. Ponieważ przybywamy jako stowarzyszenie, od razu wchodzimy w rozmowy, na przykład z szefem gminy, szkoły, możemy robić szkolenia – choćby dla dzieci z zasad pierwszej pomocy . Na pewno traktują nas inaczej niż turystów, którzy przypływają, rzucają kotwicę i idą na wycieczkę.

Czasem mieszkańcy czy inni żeglarze od razu proszą o pomoc. – Pamiętam, że na jednej z wysp była akurat para turystów z Niemiec – on spadł z góry, wypadł mu bark, a lekarz, 82-letni Chińczyk, kruchej postury, nie potrafił tego naprawić, Magali szybko sobie poradziła. Innym razem, niemal od razu po tym, jak rzuciliśmy kotwicę, zobaczyliśmy, że zbliża się łódka, płynął w niej mężczyzna, który nie był w stanie się wyprostować, bo wypadł mu dysk. Perrine, która kończy studia medycyny chińskiej, zrobiła mu akupunkturę, masaż, dała maści i następnego dnia człowiek był jak nowo narodzony. Ale nie jest tak, że przybywamy jako medyczne autorytety, które mają „oświecić” miejscowych. Same dużo się uczymy. Wyspiarze otwierają przed nami świat ich własnej medycyny, choćby wykorzystywania roślin. Kiedyś strasznie pożarły mnie lokalne komary, nie pomagały żadne maści, swędziało okropnie! Pielęgniarka Chinka, Margot, którą odwiedziłyśmy na wyspie, powiedziała: „Pogryzły cię nonos”, zerwała z drzewa owoc przypominający cytrynę (zwany nota bene noni), przekroiła i kazała się tym smarować. Następnego dnia nie miałam śladu. Oni wiedzą, gdzie żyją, są świadomi, co pomaga, co nie. Mimo rozpiętości geograficznej są pewne rzeczy wspólne – myślimy więc o stworzeniu u nas na stronie indeksu czy bazy danych roślin i ich zastosowania. Na przykład jedna z wyspiarskich pielęgniarek zrobiła zestawienie różnych zastosowań grejpfruta, pozytywnych i negatywnych. Sprawdzi się niemal wszędzie. Także w Europie.

Flauta nam niestraszna. Na środku oceanu niewiele trzeba, by poczuć się luksusowo. (Fot. Joanna Żółtowska) Flauta nam niestraszna. Na środku oceanu niewiele trzeba, by poczuć się luksusowo. (Fot. Joanna Żółtowska)

Poza wyprawami stowarzyszenie organizuje comiesięczne webinary. Prelegent dzieli się swoimi doświadczeniami, potem jest dyskusja. Z webinarów korzysta coraz więcej osób. – Chciałoby się, to jasne, natychmiastowych efektów, ale one pojawiają się powoli, także dlatego, że nasza grupa docelowa to ludzie bardzo zajęci i nie zawsze mogą zarezerwować czas na udział w webinarze – tłumaczy Joanna. – Trzeba więc przede wszystkim uzbroić się w cierpliwość. Ciągnąć te onlinowe spotkania przez odpowiednio długi czas, żeby ludzie się o nich dowiedzieli, żeby zobaczyli, że to nie jednorazowy zryw, ale systematyczna akcja. Możemy to zrobić, bo nasze załogi – ambasadorzy TUSI – wspierane są przez prężnie działające biuro, w którym pracują oddani lekarze z Francji. Wierzymy, że to się uda. A może z czasem po oceanach będzie pływać więcej jachtów z logo TUSI? 

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze