1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Moda
  4. >
  5. „Mogłam to zrobić raz. Albo dobrze, albo wcale”. Anna Zając o marce Roselle, która powstała z uporu i potrzeby piękna

„Mogłam to zrobić raz. Albo dobrze, albo wcale”. Anna Zając o marce Roselle, która powstała z uporu i potrzeby piękna

Anna Zając (mat. prasowe)
Anna Zając (mat. prasowe)
Roselle nie powstało z kalkulacji. Raczej z niezgody na bylejakość, z tęsknoty za kobiecą elegancją i potrzeby robienia rzeczy po swojemu. Anna Zając opowiedziała nam o pracy, która ją naprawdę cieszy, o ubraniach, które sama nosi na co dzień, i o tym, dlaczego butik ma być miejscem, do którego chce się wracać – nie tylko po zakupy.

Na początek cofnijmy się w czasie. Czy moda towarzyszyła Ci od zawsze, czy przyszła do Ciebie z czasem?

Studiowałam dziennikarstwo i komunikację społeczną, a wcześniej też filologię polską. Równolegle zrobiłam roczną szkołę wizażu, makijażu i stylizacji. Moim planem było połączenie tych dwóch światów – chciałam pisać o urodzie, tworzyć treści. Wizaż był tylko narzędziem. Moda krążyła gdzieś w tle, ale to wszystko zaczęło się konkretniej na piątym roku studiów, kiedy przygotowywałam prezentację o nowych mediach i wybrałam temat blogów – wtedy dopiero raczkowały w Polsce. Nikt nie był tym zainteresowany, ale temat mnie pochłonął. Opowiedziałam o tym mojemu mężowi Kubie, wtedy jeszcze narzeczonemu, a on zapytał: „To o czym byś chciała pisać?” Odpowiedziałam: „Może o modzie?” I zanim zdążyłam się zastanowić, on już założył domenę. Miałam więc blog, ale przez kilka miesięcy nic na nim nie publikowałam, bo myślałam: „Kto to będzie czytał?”

Potem przyszedł trudniejszy moment w naszym życiu. Przeprowadziliśmy się z Łodzi do Trójmiasta i w ramach odreagowania zaczęłam pisać – najpierw tylko dla siebie. I nagle okazało się, że ta codzienna, przyziemna moda naprawdę interesuje kobiety. Że brakuje jej w mediach. Że blogi są bardziej przystępne niż sesje z wielkich magazynów. I to się po prostu przyjęło.

A co sprawiło, że zapragnęłaś przejść z pisania o modzie do jej tworzenia?

Przez lata stylizowałam się sama, pokazywałam to na blogu i Instagramie. Blog bardzo się rozwinął, zdobyliśmy nawet kilka nagród – pierwszą od marki Apart, później od Onetu. Zaczęło mi kiełkować w głowie, że chciałabym mieć własne produkty, bo w stylizacjach ciągle czegoś mi brakowało. Pracowałam z wieloma markami, ale miałam na to swój pomysł.

Początki były trudne. Przed Roselle próbowałam dwa razy – były gotowe pudełka i prototypy. Ale to nie był ten czas, nie ci ludzie. Wiedziałam, że jako influencerka mogę markę otworzyć tylko raz. Albo zrobię to dobrze i po swojemu, albo nie zrobię tego wcale. Te pierwsze porażki dużo mnie nauczyły. A potem, przy trzecim podejściu, zaczęło się układać. Przygotowania do startu Roselle trwały trzy lata. Robiliśmy dokładny research rynku – w Polsce i we Włoszech. Popełniłam mnóstwo błędów, zanim marka ruszyła, ale dzięki temu wiedziałam dokładnie, czego chcę.

Kiedy tworzyłaś pierwsze projekty – miałaś w głowie konkretną kobietę? Siebie? Idealną klientkę?

Myślę, że jestem bardzo tożsama z marką. Często słyszę, że „Roselle to ty” – i to prawda. To ja jestem tą właścicielką, która w stu procentach nosi swoje rzeczy. Coraz częściej od stóp do głów, bo mamy już nie tylko ubrania, ale też buty, torebki, biżuterię. Chciałam stworzyć coś, co naprawdę odpowiada na moje potrzeby. Inspiruję się moimi podróżami, głównie do Włoch i Francji – stylem życia, podejściem do ubrań. Chciałam się tym podzielić z innymi kobietami. To wszystko było prawdziwe. I chyba dlatego się sprawdziło. Ja się autentycznie ekscytuję tym, co robię, i mam w sobie dziecięcą radość, kiedy coś mi się podoba. Ludzie to czują.

Anna Zając (mat. prasowe) Anna Zając (mat. prasowe)

A skąd wzięła się nazwa „Roselle”?

To długa historia. Przez wiele miesięcy wszystko mieliśmy gotowe – produkty, sesję zdjęciową, strategię. Ale nie mieliśmy nazwy. Wszyscy mnie poganiali, bo przecież trzeba szyć metki, zamawiać pudełka, budować stronę. Ale ja wiedziałam, że nie mogę się pomylić. Że nazwa musi być idealna. I pewnego dnia, w czasie kampanii reklamowej z francuskim kucharzem Davidem Gaboriaud, opowiedziałam mu o tym problemie. A on spojrzał na mnie i powiedział: „Jesteś bardzo naturalna. Może to byłby jakiś trop?”. I wtedy pojawiło się skojarzenie z „naturelle”, ale to było za proste. Kilka dni później byłam we Włoszech i na stacji benzynowej zobaczyłam karton różowego wina z napisem „Rosé”. I to było to. Połączyłam to z francuskim „elle”, co oznacza kobietę. Roselle. Róża, różowy, kobiecy, południowy klimat. Idealnie.

Zresztą, zabawne – już po starcie marki, w mojej ukochanej Toskanii, nagle trafiliśmy na miejscowość, która naprawdę nazywa się Roselle. Nigdy wcześniej o niej nie słyszałam. To był taki znak od wszechświata.

Opowiadałaś już trochę o procesie tworzenia, ale jestem ciekawa – skąd się biorą pomysły na nowe fasony? Podążasz za trendami, czy robisz swoje?

Interesuję się trendami, bo nie można być ignorantem w tej branży. Ale nie mam parcia, żeby być „na czasie”. Działamy swoim rytmem. Jeśli czuję, że kolekcja ma wyjść w lipcu – to wychodzi w lipcu. Dużo słucham klientek, ale bazuję też na intuicji. Nie mam wykształcenia projektowego, dlatego nie nazywam siebie projektantką; jestem twórczynią marki. Pracuję z konstruktorami, z jedną z nich od samego początku. Ja opisuję, co mam w głowie, a ona potrafi to przekuć w formę.

Często inspiruję się tym, co widzę na ulicy, głównie za granicą. Zapamiętuję obrazy: kobieta przechodząca przez pasy, powiewająca sukienka, długość do kostki, baleriny. To zostaje w głowie. Oglądam też dużo starych filmów, mam stare magazyny mody, stare zdjęcia. Nasza wełniana kamizelka z golfem powstała po tym, jak mój mąż przywiózł z wakacji płytę winylową – z 1987 roku, czyli mojego roku urodzenia. Na okładce był fragment swetra. Inspiracje są wszędzie.

Co dziś jest waszym bestsellerem?

Marynarki. To produkt, który był z nami od początku i który ja sama noszę non stop. Mam obsesję na punkcie jakości: włoska wełna, naturalne poduszki, piękne podszewki, guziki z Paryża. Nawet jeśli coś się dobrze sprzedaje, pytam: „Czy da się to jeszcze ulepszyć?”. Zawsze można. Nawet coś tak niewidocznego jak poduszka ramienna można wymienić na bardziej szlachetną.

No i dodatki – biżuteria, buty, torebki, homewear. Wszystko pojawiło się w krótkim czasie.

Uważam, że rozwój powinien być wpisany w DNA każdej firmy. Ale nie chodziło o skalę, tylko o jakość. Od początku założenie było proste: jeśli coś zrobimy, to musi być świetne. Albo wcale. Mam dużą kolekcję luksusowych dodatków, więc poprzeczka była wysoko. Torebki produkujemy we Florencji, niektóre mają detale z jedwabnych weneckich tkanin. Włożyliśmy w to dużo serca.

Roselle (mat. prasowe) Roselle (mat. prasowe)

Masz swoją ulubioną nowość?

Torebki. Kocham nasze marynarki i noszę je niemal codziennie – nawet do dresów. Ale torebki to był dla mnie osobisty przełom. Porównałam je z moimi luksusowymi modelami i naprawdę – nie mam kompleksów. Są pięknie wykonane, wyjątkowe, trwałe. Mam poczucie, że oddają ducha Roselle.

A butik? Co było impulsem, żeby go otworzyć, i to właśnie w Łodzi?

Impulsem był mój mąż. Sama bym się nie odważyła, mimo że marka świetnie się rozwija – wciąż trudno mi w to uwierzyć. Ale trafiła się przepiękna lokalizacja przy Piotrkowskiej; to dla mnie miejsce symboliczne, bo jako dziecko jeździłam tam na zakupy z rodzicami. Nie chciałam przestrzeni w galerii handlowej, tylko miejsca z duszą. Coś, co będzie spójne z filozofią Roselle. Nawet godziny otwarcia są nasze: butik jest zamknięty w poniedziałki, żeby mieć czas na refleksję, planowanie, oddech. To taki mały hołd dla włoskiego dolce vita.

Butik Roselle na ul. Piotrkowskiej 118 (mat. prasowe) Butik Roselle na ul. Piotrkowskiej 118 (mat. prasowe)

(mat. prasowe) (mat. prasowe)

I na koniec – gdzie widzisz Roselle za kilka lat?

Chciałabym spotykać więcej kobiet w Roselle na ulicy. To się już zdarza i za każdym razem jestem poruszona. Chciałabym rozwijać się mądrze – jeśli pojawią się nowe produkty, to tylko wtedy, gdy będę z nich naprawdę dumna. W tym roku wydarzyło się mnóstwo dobrych rzeczy, dlatego ostatnia kolekcja nazywa się „Le Cose Belle”. Dobre rzeczy – jakościowe, ale też z dobrą energią, która płynie od Włoch po Łódź. Mam dużo wdzięczności i równie dużo pokory wobec przyszłości. Ale czuję, że jest dla nas miejsce na rynku. I chcę, żeby to była dobra przestrzeń. Dla nas i dla naszych klientek.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email