Mało jest na polskiej scenie jazzowej artystek o takim dorobku jak Dorota Miśkiewicz. Mimo młodego wieku, ma na swoim koncie już 10 albumów. Najnowszy, "Ale" tylko potwierdza jej miejsce wśród najważniejszych wykonawców tego gatunku.
To jakby album nie z tej epoki, tak, jakby artystka po tytułowym "Ale" chciała dodać "kiedyś był lepiej". Klimat retro jest wszechobecny, jakby inspiracją dla Miśkiewicz były stare, zakurzone winyle
odnalezione po latach na strychu. Na nagranie trzeba było czekać aż cztery lata, co znaczy, że płycie towarzyszyła atmosfera nieśpiesznego wyciszenia. I to doskonale słychać. Głos artystki brzmi wręcz kojąco. Gdybym był dzieckiem, nalegałbym, aby rodzice puszczali mi ją w
zastępstwie własnych kołysanek.
Jak na wokalistkę o ugruntowanej pozycji przystało, Miśkiewicz przyciąga innych muzyków, którzy chętnie nawiązują z nią współpracę. Na "Ale" gościnnie wystąpili Wojciech Waglewski (ich "W komórce" to chyba najlepszy utwór na płycie, są jak Frank i Nancy Sinatra), Karolina Kozak czy Marek Napiórkowski, Ewa Bem. Ta ostatnia zresztą jakby namaszcza Miśkiewicz, aprobując jej retrospektywne poszukiwania muzyki, która coś znaczy. Takiej, która nie musi stroić się w piórka
czy silić na epatowanie aż nadto widoczną kobiecością. Miśkiewicz uwodzi w sposób subtelny, urokliwy, salonowy. Taki, że bez kapelusika i fraku podejść wstyd.
"Ale" to album bardzo staroświecki, choć nagrany z udziałem delikatnej elektroniki. Sposób, w jaki została ona użyta wcale nie czyni go mało wiarygodną podróżą w czasy minione, a to za sprawą niezwykłej osobowości artystki.
Dorota Miśkiewicz, "Ale", Sony Music
Przeczytaj wywiad z Dorotą Miśkiewicz.