Moim podstawowym błędem była niekonsekwencja. Zosia dostawała ode mnie szlaban na wyjścia, a potem myślałam sobie: Taka ładna pogoda,
po co ona ma siedzieć w domu, to nonsens – mówi aktorka Ewa Telega, mama Zosi, też aktorki.
Wymarzyłam sobie córkę. Może dlatego, że moja mama miała dwie córki, moja siostra miała dwie córki, więc powtarzałam: żeby tylko była córka. Mama też tak mówiła, „no bo co my z chłopcem zrobimy?”. Andrzej, mój mąż [Domalik, reżyser – przyp. red.], miał syna z pierwszego małżeństwa, w związku z tym też chciał córkę.
Wtedy już można było w ciąży sprawdzać płeć, ale myśmy nie chcieli. W siódmym miesiącu byłam z mężem na badaniu USG, u lekarza, który znał naszą decyzję. I kiedy mąż wyszedł z gabinetu, zapytałam: „Niech mi pan jednak to powie”, na co lekarz, że nie widać. Wiedziałam, że nie mówi prawdy. W trakcie porodu, jak już lekarze i położne zobaczyli główkę, usłyszałam: „o, blondyn”. Pytam w bólach: „Skąd wiecie, że to chłopiec, jak nie widać płci?”. A po chwili okazało się, że to dziewczynka. No i tak jest Zosia.
Nie rodziłam młodo, miałam 33 lata. Zosia była wyczekiwanym dzieckiem, tym bardziej że pierwszą ciążę straciłam w piątym miesiącu. Dlatego dbałam o siebie i bardzo czekałam na to dziecko. Ale pamiętam taki moment... Tuż po porodzie – to było w dobie akcji „Rodzić po ludzku”, więc dzieci były przy matkach – przynoszą mi Zosię w plastikowym łóżeczku, i ja tak patrzę na nią, i patrzę przez ten plastik, i myślę sobie: Boże, już do końca życia będę musiała być matką, czy dam radę? Przyszła wtedy taka myśl, że już nigdy nie będę wolna, bo z mężem można się rozwieść, ale z dzieckiem nigdy; że mnie już nie będzie, że wszystko będzie podporządkowane tej małej istotce. To był pierwszy i ostatni taki moment trwogi. Bo kobieta, dopóki dziecko jest w brzuchu – widzę to też po koleżankach – mówi tak: za trzy miesiące wracam do pracy, a właściwie to już za miesiąc. A jak dziecko się urodzi, to wszystkie mówimy: przynajmniej rok z nim posiedzę.
Myśmy nie mieli babć do pomocy, długo nie mogliśmy znaleźć niani. Jednej zaufaliśmy, więc po kilku miesiącach wyszłam po raz pierwszy z domu. Wsiadłam do taksówki i zaczęłam opowiadać taksówkarzowi, że jadę do fryzjera, takie to było dla mnie wydarzenie. Na początku nie wiedziałam, co zrobić z tymi dwiema wolnymi godzinami: iść do kina, może na spacer. Czułam się, jakby mnie ktoś wypuścił z klatki. Potem polecono nam młodą dziewczynę, wydawała się w porządku. Wracam do domu Marszałkowską i widzę przed jednym ze sklepów wózek, taki sam jak nasz. Podchodzę bliżej, zaglądam, a tam Zosia. Dziewczyna poszła na zakupy i zostawiła wózek na środku ulicy! Byłam przerażona. Przez dziewięć miesięcy mieliśmy prawdziwy hardcore, nie było wtedy agencji oferujących profesjonalną pomoc do dziecka. Ale w końcu znaleźliśmy wspaniałą panią Stasię.
Gdy Zosia była trochę większa, a my robiliśmy wspólnie film lub mieliśmy premierę w teatrze, zawoziliśmy Zosię do Rabki, do rodzinnego domu mojego męża. Dojeżdżała wtedy moja mama i dwie babcie zajmowały się wnuczką. Zosia bardzo to lubiła.
Wróciłam do pracy, w telewizji, kiedy Zosia miała sześć miesięcy. I jak miałam godzinę przerwy, jechałam do domu, bo wydawało mi się, że muszę jak najwięcej być z nią. Zostawiałam butelkę mężowi, ale okazało się, że Zosia jest uczulona na mleko krowie, miała kłopoty z brzuszkiem, wysypkę. Problemy skończyły się, dopiero jak przeszła na mleko sojowe.
Nie byłam i nie jestem nadopiekuńczą mamą kwoką. Nie miałam takiego wzoru. Moja mama była dyrektorką banku, mną i siostrą zajmowały się opiekunki. Gdy miałam dziesięć lat, poszłam do szkoły baletowej w Bytomiu, zamieszkałam w internacie, rodziców widziałam co dwa tygodnie. Nic dziwnego, że niewiele nauczyłam się w domu. Powiedziałam Zosi: „Każdy wychowuje pierwszy raz i ma prawo do błędów, ja też się mylę”.
Zosia nie miała niestety w domu obowiązków. Myślę, że to jest trochę pokłosie mojego wzrastania w internacie, gdzie też nie miałam żadnych obowiązków poza uczeniem się i ćwiczeniami. Nie nauczyłam się więc sprzątać, gotować, dbać o dom, od tego byli tam różni ludzie. Potem, jak studiowałam w filmówce i mieszkałam w akademiku, sprzątanie i gotowanie też w ogóle mnie nie interesowało.
Koleżanki Zosi musiały wyrzucać śmieci, odkurzać, a ja myślałam: „Sprząta pani Iwanka, a córka jeszcze się w życiu nagotuje”. Skutkowało to tym, że jak dostała się na studia i wyprowadziła z domu, to dzwoniła do mnie z pytaniem, jak się pralkę włącza, czym się myje podłogi; ona nic nie wiedziała, tak jak ja zresztą w jej wieku. Wcześniej myślałam: „Po co dziecku zawracać tym głowę? Poradzi sobie, jak będzie musiała”. Teraz wszystko ma poukładane, jest perfekcjonistką. A była nieprawdopodobną bałaganiarą. Jadła w łóżku i talerz z resztkami keczupu kładła pod kołdrę... Dostawałam białej gorączki, mówiłam: musisz posprzątać. A ona, że zaraz, zaraz. Nie wytrzymywałam i powtarzałam słynne powiedzenie mojej mamy: kazał pan, musiał sam. Myśmy z siostrą zawsze czekały, aż mama to powie i sama wyniesie śmieci, to był stały numer. I ja też tak robiłam.
Ale kiedy miarka się przebrała, mówiłam: „Masz szlaban, nie wychodzisz z domu po szkole do soboty”. Moim podstawowym błędem była jednak niekonsekwencja. Pewnego razu, zaraz po ogłoszeniu szlabanu, widzę pod oknem trzy przyjaciółki Zosi. Stoją i wołają: „Zosiaaa, wyjdź na rolki”. Zosia: „Nie mogę, mam szlaban”. I pyta błagalnym tonem: „Mamo, mogę wyjść?”. Myślę sobie: taka ładna pogoda, po co ona ma siedzieć w tym domu, to nonsens. W końcu mówię: „Dobrze, teraz wyjdziesz, ale od jutra masz szlaban”. A jutro o wszystkim zapominałyśmy.
To był błąd. Ale czy aż tak duży? Najważniejsza jest oczywiście nasza relacja; choć mam koleżankę, która jest bardzo konsekwentna i też ma bardzo dobre relacje z córkami. Myślę, że ja bym też to umiała, ale dla mnie konsekwencja nie jest największą cnotą. Ona to oczywiście wykorzystywała. Już jak stawiałam jej szlabany, to widziałam w jej oczach, że mi nie wierzy. Ale do czasu. Wiedziała, gdzie leży granica i kiedy mówię naprawdę. I wtedy jej nie przekraczała.
Do pewnego momentu, jako dziecko, była małomówna, nieśmiała. Jest Wagą zodiakalną, tak jak Agata Kulesza. Kiedyś Agata powiedziała mi, że zawsze była nieśmiała, w związku z tym – żeby przełamać nieśmiałość – została przewodniczącą klasy, samorządu.
Pamiętam jasełka w szkole Zosi, w pierwszej klasie. Każde dziecko po kolei mówiło swoją kwestię, dochodzi do Zosi i widzę, że coraz bardziej się kurczy, i jak już jej kolejka jest coraz bliżej, schodzi ze sceny, idzie do mnie przez całą salę i płacze: „Brzuch mnie boli!”. Wychodzimy ze szkoły, zastanawiam się, czy nie jechać do szpitala, bo może to wyrostek, mijamy bramę szkoły, a ona się prostuje i mówi: „Już mi lepiej”. Nie udawała. To były psychosomatyczne objawy, często się tak działo.
Jak była w pierwszej klasie, zadzwoniła do mnie jej nauczycielka z sugestią, żebym poszła z Zosią do psychologa, bo ma tak niską samoocenę, że nawet jak wie, to się nie zgłasza, żeby nie stanąć przed klasą. Ale to wszystko z czasem minęło. I nagle stała się potworną gadułą. Tę swoją nieśmiałość przykrywała, demonstrując, jaka to ona jest niezależna. Zaczęła na przykład palić papierosy, spotykać się z niezbyt wyrafinowanym towarzystwem, co tu dużo mówić – dała nam trochę do wiwatu.
Teraz mamy z nią fantastyczną relację, chętnie z nami wyjeżdża, ale nie jako mamina córeczka, tylko dorosła kobieta, która chce jechać, bo wie, że czeka ją fajny czas, że sobie coś pooglądamy, pogadamy, a i warunki będą całkiem przyzwoite. Jeździmy razem nie tylko na wakacje, ale i na święta, weekendy. Lubimy Rzym, w Wenecji byliśmy kilkanaście razy.
Czy ją uświadamiałam? To się odbywało przy okazji, a dzisiaj nie ma co robić z tego wielkiego halo, dzieci wiedzą wszystko z Internetu. W pewnym momencie powiedziałam jej: „Jak będziesz miała ochotę na pierwsze współżycie, bo możesz to zrobić, kiedy chcesz, ale przedtem musisz się zaszczepić przeciwko HPV”. Powiedziałam jej też, żeby mi doniosła, jak dostanie pierwszą miesiączkę, bo wtedy klepnę ją w twarz. „Dlaczego?” – zapytała. Ja jej na to, że jak ja dostałam okresu pierwszy raz, to poszłam do mamy do banku, weszłam do jej gabinetu i mówię, co mnie spotkało. A mama buch mnie w twarz i tłumaczy: „Trzeba klepnąć dziewczynę w twarz, bo od tego momentu będzie piękniała”. Nie miałyśmy tematów tabu.
U nas było tak, że to ja byłam ten zły policjant, a Andrzej ten dobry, wyrocznia, autorytet, ona kochała go bez pamięci, o wszystkim z nim rozmawiała. Ja mogłam zdzierać gardło, a jak tato coś powiedział, to jego słowa przyjmowała.
Nigdy bym się nie zgodziła, żeby być z nią na „ty”, uważam, że matka to matka. Ale udawanie, że z tego powodu jestem mądrzejsza, jest okropne. Rodzice nie umieją przyznać się do błędów. Zosia mówi, że ja też nie umiem, i trochę ma rację. Nigdy jednak nie było tak, że mówiłam: masz to zrobić, i już, zawsze tłumaczyłam jej dlaczego. A tak na marginesie – ona też nie umie przyznać się do błędu.
Niedawno powiedziała mi, że jak miała 15 lat, to kazałam jej zrobić coś, co ona uważała za głupie. A ponieważ zawsze myślała, że jestem najmądrzejsza, to nagle zobaczyła, że jest inaczej. I powiedziała: „Nie zgadzam się z tobą”. Ja ponoć (w ogóle tego nie pamiętam) trzasnęłam drzwiami i wyszłam, ale za chwilę wróciłam i przyznałam: „Masz rację, to bez sensu, co powiedziałam”. Zosia opowiada, że to był dla niej przełom – zobaczyła, że też może mieć swoje zdanie.
Ewa Telega z córką Zosią (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Od pewnego czasu jest singielką. Przez jej życie przewinęło się sporo różnych chłopaków. W żadnym przypadku nie czułam, że coś z tego będzie. Ale to są jej wybory, których my nie kwestionujemy. Ja jestem bardziej tolerancyjna, Andrzejowi w zasadzie nikt się nie podoba, bo to jego ukochana córeczka. Tak więc faceci nie mają łatwo.
Zosia jest kompletnie inna niż ja w sprawach męsko-damskich. Ja nie zajmowałam się tym, co jakiś facet sobie o mnie myśli. To jego sprawa, jak mu się nie podoba, niech się zwija. Może dlatego miałam powodzenie, bo nigdy nie przeglądałam się w męskich oczach. Jak stała grupka chłopaków i mi się przyglądała, to myślałam: podobam im się. A Zosia mówi: „Obgadują mnie”. Pytam ją: „Skąd to wiesz, a może mówią, że świetnie wyglądasz?”. Zastanawiałam się, czy może byłam wobec niej krytyczna. Ona temu zaprzecza. Na szczęście teraz to się zmienia. Kręcą się wokół niej różni chłopcy, a ona – i tu mi bardzo zaimponowała – chce pobyć sama.
Bardzo się kochamy, ale i kłócimy. A jak się kłócimy, to drzazgi lecą, bo mamy podobne temperamenty. O termin tej sesji zdjęciowej też była niezła awantura. Zazwyczaj zadyma trwa pół godziny, a potem dzwonimy do siebie, albo ona, albo ja, i się przepraszamy. Zawsze jej mówiłam, że jestem jej matką, ale mam takie samo prawo, żeby się wściec, jak ona. Ona: „No bo ty krzyczysz!”. „No krzyczę, bo ty mnie denerwujesz”. Nigdy jednak niczego nie zamiatamy pod dywan.
Kiedy pytano ją, czy chce być aktorką tak jak mama, odpowiadała, że nie. Pewnego razu Agnieszka Glińska robiła w Teatrze Dramatycznym „Lulu na moście” i potrzebowała dziewczynki. Agata Kulesza wpadła na pomysł, żeby wziąć Zosię. Zaproponowałam jej to, a ona – że nie. Wtedy tata wkroczył do akcji: „Zosia, co ci zależy, jak nie spróbujesz, to nie będziesz wiedziała, czy ci to odpowiada”. Weszła na scenę i powiedziała: „Nie będę nic grała, przyszłam tylko na chwilę”. Dostała tę rolę, bo o taką dziewczynkę chodziło. No i bardzo jej się spodobało.
Potem była cisza. Jako 15-latka pojechała do kuzynek, do Wrocławia, a tam odbywał się casting do „Pierwszej miłości”. Nic nam nie mówiąc, poszła na ten casting i dostała rolę. Jeździła raz w tygodniu pociągiem do Wrocławia na zdjęcia, a jechało się wtedy sześć godzin. I nie tylko nie zawaliła z tego powodu szkoły, ale tak się zaczęła uczyć w pociągu, że miała najwyższą średnią w szkole i dostała stypendium premiera.
Do szkoły teatralnej w Warszawie dostała się za pierwszym razem. Na czwartym roku zagrała główną rolę w filmie „Wszystko dla mojej matki”, za którą otrzymała nagrodę w Gdyni (za debiut). Najbardziej bałam się, że nie będzie miała pracy, no bo wiem, jak jest w tym zawodzie. Ostatnio na premierze w kinie podeszła do mnie jakaś pani z gratulacjami, że Zosia tak świetnie sobie radzi, i z pytaniem, czy chciałybyśmy zagrać razem. Odpowiedziałam: „Mam nadzieję, że Zosia zostanie taką gwiazdą, że wtedy mnie zaangażują jako jej matkę”. I naprawdę bym chciała, żeby była najsłynniejsza, najbogatsza, najzdolniejsza i najszczęśliwsza.
Czy oceniam jej role? Jeżeli już, to bardzo delikatnie, bo wiem, jak bardzo trudno w tym zawodzie przyjąć krytykę. Gdybym powiedziała jej, że coś zrobiłabym inaczej, odebrałaby to jako atak na nią. Zresztą jak starałam się przygotować ją do szkoły teatralnej i wzięłyśmy na warsztat „Pana Tadeusza”, to pamiętam, że skończyłyśmy na jednym zdaniu, bo takie były awantury. W końcu przygotowywał ją mój kolega.
Był taki film „Czułe słówka”. Matka z córką to są takie czułe słówka. Jakkolwiek by się kochały, to jest między nimi pewien rodzaj napięcia, już na poziomie komórkowym. Dlaczego córki tak kłócą się z matkami? Bo są do siebie podobne, a bardzo trudno matce zobaczyć w córce siebie i odwrotnie. Czasami jak widzę, że mogłaby coś poprawić, proszę Andrzeja: „Powiedz jej, żeby mówiła głośniej, wolniej”. Ale sama staram się nie zwracać jej uwagi, ona zresztą też się stara. W sprawach wyglądu uwagi też są trudne. Ona kompletnie inaczej się nosi niż ja. Ja ubieram się na luzie, a ona poszła w klasykę. Myślę, że wynika to z potrzeby poszukania siebie, ale też z tego, że Zosia ma zupełnie inny gust.
Nie jestem miłą, łagodną matką, tylko dość ekspansywną, zdaję sobie sprawę, że – jak to mówi mój mąż – czasem słowo wyprzedza myśl. Coś powiem, potem żałuję i ją przepraszam. Zawsze uważałam, że nie można drugiego człowieka za bardzo kontrolować, dlatego starałam się dawać Zosi wolność. I ona mnie nie okłamywała, może raz to jej się zdarzyło. Zawsze powtarzałam: „Nie zabraniam ci wychodzić z domu, ale muszę wiedzieć, gdzie mam jechać w razie czego”.
Zosia to chodząca prawda, jedna z najbardziej uczciwych osób, jakie znam. Empatyczna, uczciwa. Jak zahaczy czyjeś lusterko, choć nic się nie stało, zostawia kartkę. A potem ten ktoś jej zarzuca, że mu obiła zderzak [śmiech]. Jestem z niej bardzo dumna.
Opowiadam tu o swoich błędach, tymczasem sukcesów mamy zdecydowanie więcej. To, że Zosia jest tym, kim jest, taka, jaka jest – to nasz największy sukces. Że mimo wielkiej nieśmiałości zbudowała swoje poczucie własnej wartości, nauczyła się życia. Że zawsze powtarza: miałam szczęśliwe dzieciństwo. A mężczyzny nie może sobie znaleźć dlatego, że dla niej wzorem jesteśmy my, i do tego wzoru, zwłaszcza ojca, bardzo trudno komuś doskoczyć. A ona by chciała mieć takie małżeństwo jak nasze.
Ewa Telega aktorka teatralna (związana z teatrem Ateneum w Warszawie), filmowa (można ją zobaczyć w filmie „Bejbis”) i telewizyjna. Współautorka właśnie wydanej książki o wybitnej węgierskiej reżyserce pt. „Márta Mészáros. Kobiety jej życia”.