1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Marcin Meller i Anna Dziewit-Meller: Seria małych wybuchów

Zdjęcia Radek Polak/harT warsaw
Zdjęcia Radek Polak/harT warsaw
Gdy zobaczyli się po raz pierwszy, on pomyślał, że spotkał zarozumiałą małolatę, ona, że niezłego buca. W pewnym sensie wyswatała ich literatura. W końcu pojechali razem do Gruzji, gdzie po roku wzięli ślub.  Anna Dziewit-Meller i Marcin Meller są małżeństwem już dziesięć lat, a ich życie wciąż toczy się wokół książek.

(Wywiad pochodzi z archiwalnego numeru: Zwierciadło 3/2017)

Jak się żyje pesymistce z optymistą, a optymiście z pesymistką?

Marcin:
Talent Anki do znalezienia dziury w całym bądź negatywnej strony rzeczywistości jest niczym nieograniczony. Jeśli pojawi się dziesięć recenzji jej książki, w tym trzy entuzjastyczne, sześć pozytywnych i jedna negatywna, to Anka skupi się na tej ostatniej.

Anna:
Faktycznie wszystkim się przejmuję trochę za bardzo. Marcin zaś przed laty ujął mnie tym, że nie tylko nie widzi szklanki do połowy pustej, ona wciąż jest dla niego pełna w co najmniej trzech czwartych. Z takim podejściem życie jest pewnie przyjemniejsze, ale ja tak nie umiem. Funkcjonujemy jednak jako tandem, naczynia połączone i przez te różnice ostatecznie znajdujemy równowagę pomiędzy optymizmem a pesymizmem.

Jak na ciebie działają kolorowe koszule Marcina?

A:
Cóż, jedynym absolutnie nietrafionym prezentem, który dostałam od mojego męża, był kolorowy płaszcz.

Jak bardzo kolorowy?

M:
Totalnie. Mnóstwo pozszywanych materiałów, każdy w innym kolorze, zakochałem się w nim. I ten piękny płaszcz, nigdy nienoszony, wisi w szafie.

Pierwsze wrażenie, gdy się poznaliście?

A:
Pomyślałam, że jest niezłym bucem.

M:
A ja, że to zarozumiała małolata intelektualistka.

A:
Poznaliśmy się przez znajomych ponad 15 lat temu, ale muszę przyznać, że wówczas Marcin raczej działał mi na nerwy. Pamiętam zimę bodaj 2004 roku, jakieś towarzyskie spotkanie w kawiarni, wchodzi opalony, słynny dziennikarz.

M:
Przyleciałem z Brazylii. Widzę, że przy herbacie marzną dziewczyny, zaczęliśmy rozmawiać, w pewnym momencie zapytałem Ani, ile ma lat, wyznała, że 23. Dla żartu zacytowałem Franza Maurera, czyli Bogusława Lindę z „Psów”: „To ty stara dupa jesteś”. Co – jak się domyślasz – nie spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem.

A:
Zawsze byłam wyczulona na wszelkie objawy mizoginizmu, tym bardziej że wtedy śpiewałam w rockowym zespole Andy, który tworzyły same kobiety. Co chwilę ktoś chciał nam udowodnić, że jesteśmy gorsze, głupsze, że do prądu nie potrafimy się podłączyć. No, nie uwiódł mnie wtedy pan redaktor.

M:
A wiesz, że za trzy lata będę w wieku twojego taty, w którym on był, gdy zaczynaliśmy być razem?

Nie widać między wami różnicy wieku.

A:
Wyglądam tak staro?

M:
Nie, jesteś nad wyraz dojrzała, a ja opóźniony w rozwoju.

W tym roku minie dziesiąta rocznica waszego ślubu – jak to się stało, skoro początek nie rokował?

M:
Od tamtego spotkania w kawiarni widywaliśmy się raz na jakiś czas. W pewnym sensie wyswatał nas Jurij Andruchowycz. Pracowałem wtedy jako naczelny „Playboya”, Anka zadzwoniła do redakcji, że ma ciekawy wywiad z pisarzem. Przyszła i zauważyła ją moja pani prezes, która zapytała mnie później o modelkę, którą minęła na korytarzu redakcji. Wyjaśniłem jej, że to nie jest żadna modelka, lecz dziennikarka. Później, już na etapie podrywu, opowiedziałem historię Ani, przekonany, że jako feministka poczuje się urażona reakcją pani prezes, tymczasem ona sprawiała wrażenie urażonej moją odpowiedzią.

Dlaczego przeszkadzała ci rozpoznawalność Marcina?

A:
Bo długo byłam traktowana jak bezimienna żona Mellera. W ogóle uważam, że bycie rozpoznawalnym ma więcej wad niż zalet, jest rodzajem więzienia albo klatki.

Też tak myślisz?

M:
Popularność to raczej zaleta, w większości przypadków rozpoznawalność budzi pozytywną reakcję, czasami ułatwia szybsze załatwienie jakiejś sprawy, czasami przeciwnie, utrudnia życie – np. w kontaktach z policją.

A:
Być może miałam paranoję, ale przez pierwsze lata naszego związku unikałam kamer, wywiadów, spotkań. Ciągnęły się za mną te wszystkie wypowiedziane i niewypowiedziane opinie, że istnieję dzięki Marcinowi, a przecież ja już wtedy miałam na koncie dwie książki, wiele tras koncertowych, dziesiątki wywiadów, które robiłam. No, ale taka karma.

„Góra Tajget” – historia bestialskiego traktowania bezbronnych, chorych psychicznie – to przede wszystkim opowieść o lęku. Zajmowanie się strachem pomaga poradzić sobie z własnym?

A:
Nie, chociaż przez chwilę miałam naiwną nadzieję, że tak się stanie. Historia eksterminacji chorych psychicznie podczas II wojny światowej nie pomogła mi, raczej zaszkodziła, powołała do życia jeszcze więcej małych potworów, które gnieżdżą się w głowie. Wydaje mi się, że ta książka rezonuje z obawami wielu ludzi, szczególnie dzisiaj.

A ty, Marcin, czego się boisz?

A:
Mnie się boisz, co?

M:
No tak, boję się Anki, nawet idąc tutaj, długo żułem gumę, żeby nie poczuła, że paliłem papierosa. A poważnie, to nigdy nie miałem w sobie żadnych poważnych strachów. Jednak od kiedy mam dzieci, boję się, że coś się przydarzy im albo Ani, że pijany kierowca będzie pędził na czerwonym świetle. Do tego dochodzi sytuacja geopolityczna, ryzyko wojny, tego, co może się wydarzyć w Polsce, Europie, ale też na świecie. Budzą się demony, o których wspomniała Ania. Znajdujemy się w niebezpiecznym momencie. Czasami zastanawiam się, kiedy przychodzi chwila, w której robi się za późno. A może przetrwamy Trumpa, Kaczyńskiego, nacjonalistyczną wzbierającą falę i kiedyś będę śmiał się z moich strachów.

Napisałeś kiedyś, że skoro twoi rodzice w 1968 roku nie wyjechali z Polski, to już z tego powodu tobie również nie wolno. Wciąż tak myślisz?

M:
Miałem na myśli zagrożenie, które przychodzi z zewnątrz, sytuacja się zmienia, gdy zagrożenie pojawia się wewnątrz kraju. W 1968 to mama, która nie była Żydówką, chciała wyjechać, ale tata upierał się, by zostać. Prawdziwy niepokój budzą we mnie nie tyle agresywne, ksenofobiczne, faszyzujące ruchy, ile władza, która przyzwala na to, kokietuje ekstremistów albo wręcz podkręca takie nastroje, zamiast stabilizować sytuację w kraju.

A:
Blednę na myśl o wyjeździe i emigracji. Nigdy, nawet teraz, ta myśl, by opuścić Polskę, nie stała się realna.

Część waszej pracy to pisanie, można w ten sposób zmienić człowieka, świat?

A:
Nie wiem, ale wierzę, że tak. Książki są dla mnie ogromnie ważne, karmię się nimi, mają na mnie wielki wpływ. Gdy ludzie skaczą sobie do gardeł, zdaje się, że pisanie traci swój sens, ale przecież żyjemy opowieściami o świecie, człowieku, na opowieściach zbudowane są historie narodów. Każdym z nas rządzą opowieści, które w sobie nosimy.

Powiedziałaś kiedyś, że „mężczyźni nie czują się w obowiązku czytać książek autorstwa kobiet”.

A:
Do tego dochodzi ten zupełnie idiotyczny podział na literaturę dobrą i kobiecą. To moje nieustające źródło irytacji, szczególnie gdy słyszę z ust kolegi po fachu, że on książek autorstwa kobiet nie lubi czytać, bo takie doświadczenia go nie interesują. Takie, czyli jakie?

Marcin, a  ty czytasz książki autorstwa kobiet?

M:
Ostatnio przede wszystkim, m.in. czteropak Eleny Ferrante i dwupak, czyli „Ósme życie” Nino Haratischwili – razem ze trzy i pół tysiąca świetnych stron. O literaturę, tak zwaną kobiecą, zresztą się pokłóciliśmy.

Jak się kłócicie?

M:
Serią małych wybuchów.

A:
Nic mnie tak nie złości, jak ignorowanie mojej złości, bo generalnie lubię się kłócić.

M:
Czasami chcę mieć spokój, a czasami wiem, co powinienem zrobić, by rozzłościć Anię jeszcze bardziej, i z tego korzystam.

A:
Moja koleżanka nazwała mnie poetycko okurwieńcem. Szybko i mocno wybucham.

A godzenie się?

M:
Jest równie szybkie, bo nie lubimy być daleko.

Przed publikacją artykułu, książki – czytacie nawzajem swoje teksty?

A:
Marcin bardzo chętnie i szybko dzieli się tym, co napisał, czasami, jak nie jestem blisko, wysyła mi e-maila. Ja sama dzielę się napisanymi przeze mnie tekstami mniej chętnie. „Górę Tajget” dałam mu do przeczytania, gdy była praktycznie gotowa.

Dlaczego?

A:
Bo mi coś zasugeruje, skrytykuje. Mam tak jak w skeczach Manna i Materny o siostrze Irenie, gdy lekarz mówi: „Niech mi siostra nie patrzy na ręce!”.

M:
Były takie felietony, po których płynęła fala hejtu, zależało mi na tym, żeby Ania sprawdziła, czy w tym, co piszę, nie narażam siebie, nas jako rodziny.

Hejterzy określali wasz związek „parchoszwabskim”, „gestapowsko-żydowskim” – to cały czas boli?

A:
Pochodzę ze Śląska, a Marcin z typowo żydowskiej rodziny, zmiażdżonej Holokaustem, poza jego siostrą i bratem żyje tylko 104-letni wuj. Pewnie stąd te epitety, które coraz mniej mnie dotykają. Dziesięć lat zaprawy zrobiło swoje, a w przypadku Marcina jeszcze więcej.

M:
Zauważyłem taką różnicę w hejcie, że gdy napiszę coś złośliwego o stronie liberalno-lewicowej, to poczytam, że jestem idiotą, debilem i tyle. Ale jak pojadę sobie po PiS-ie czy narodowcach, to jestem zapraszany na szubienicę albo do gazu. Taka różnica. Cały czas sprawdzam, co piszą komentujący, kim są, czasami po to, by zabezpieczyć siebie, zrobić zdjęcia tekstom zawierającym mowę nienawiści. Ale mam w sobie naturalną skłonność do zapominania tego, co złe, resetowania nieprzyjemnych sytuacji.

Napisałeś, że wychowano cię „w poczuciu, że życie jest piękne i że chodzi o miłość, przyjaźń, lojalność, uczciwość i dobre chwile. I parę jeszcze rzeczy, ale wszystkie ze znakiem plus. To mi kładli do głowy mama Beata i tata Stefan”.

M:
Dostałem od rodziców coś bardzo cennego, wyposażenie, które zabrałem ze sobą, idąc w świat. Wartości, które przytoczyłeś, zwłaszcza miłość, są i zawsze były w moim życiu. Dodałbym jeszcze muzykę, dobre filmy i jedzenie. To nie tylko ratunek przed złem,lecz także spora część naszego życia.

A:
Marcin i jego rodzeństwo dostali od rodziców niezwykły przekaz, siłę, wiarę w siebie bez względu na to, co się dzieje na zewnątrz. Mam nadzieję, że przekażemy to naszym dzieciom.

Niedawno każde z was wydało książkę, ty prowadzisz stronę poświęconą czytaniu, Marcin pracuje w telewizji, jako szef wydawnictwa i felietonista, do tego dwójka małych dzieci – skąd macie na to czas?

A:
W ostatnich tygodniach pierwszej ciąży kończyłam pierwszą powieść. Było trudno, zwłaszcza fizycznie, ale motywację miałam silną – trzeba było skończyć przed porodem. Zadziwiające, ale od kiedy pojawiły się dzieci, jesteśmy bardziej zorganizowani. W domu są trzy kalendarze, mój, Marcina i wspólny, który wysyłamy również do naszych rodziców. Teraz, gdy rozmawiamy, naszą córką zajmuje się mój tata. Nieraz zastanawiamy się nad tym, co robiliśmy z czasem, gdy nie było dzieci.

M:
Więcej spaliśmy, to na pewno. Dzieciaki to absolutna niespodzianka, zabawa stulecia. Zwykłe czynności, takie jak poranne śniadanie, słuchanie monologów Gucia czy patrzenie na Baśkę, dają ogromny zastrzyk szczęścia i sensu, może przez to i łatwiej, i szybciej się pracuje. Każde z nich jest odrębną, bardzo wyraźną osobowością, niezwykle żywą. Niedawno poszedłem z Guciem pierwszy raz na mecz, oczywiście, że było to ważniejsze dla mnie niż dla syna, ale to jeden z tych symbolicznych, wzruszających i wielkich momentów, na które czeka wielu ojców.

Wspieracie się czy sobie zazdrościcie?

M:
Wspieramy, promujemy siebie nawzajem, radzimy, debatujemy, możemy na siebie liczyć, to dosyć niezwykłe. Nie jest to zazdrość, ale chciałbym kiedyś napisać powieść, tak jak Ania.

A:
Jesteśmy połączeni we czwórkę, co dobre dla jednego z nas, służy też pozostałym. Wiesz, to pojawia się naturalnie, dopinguję Marcina i czuję od niego to samo. To również nie jest zazdrość, ale myślę z dumą o czasach, w których mąż był reporterem wojennym, wykonywał niezwykle ważną i ciekawą pracę.

To na koniec powiedzcie, czym jest miłość.

A:
Dla mnie podstawą udanego związku jest miłość oparta na przyjaźni. Jestem zainteresowana jego życiem, ciekawi mnie, co robi, co myśli, dużo rozmawiamy. Moim zdaniem to właśnie lubienie się jest najważniejsze.

M:
Pamiętam ostatnio, jak wzruszałem się, patrząc na Anię, słuchając, co mówi na swoim wieczorze autorskim. To chyba miłość, nie?

Anna Dziewit-Meller ur. 1981, pisarka i dziennikarka. Wspólnie z mężem napisała reporterską książkę o Gruzji „Guamardżos! Opowieści z Gruzji”, w 2012 roku debiutowała powieścią „Disko”, a w 2016 wydała „Górę Tajget”. Jest felietonistką „Tygodnika Powszechnego”, prowadzi stronę o książkach www.bukbuk.pl

Marcin Meller ur. 1968, dziennikarz, reporter, historyk i felietonista. Autor książek „Między wariatami. Opowieści terenowo-przygodowe” (2013) i „Sprzedawca arbuzów” (2016), dyrektor wydawniczy Grupy Wydawniczej Foksal. Prowadzi programy telewizyjne „Drugie śniadanie mistrzów” i „Dzień Dobry TVN”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze