Błędy, porażki to część naszego życia. Jeśli za mocno je przeżywamy lub przeciwnie: bagatelizujemy, wyrządzamy sobie krzywdę. Jak wyciągać lekcje z własnych niepowodzeń radzi dr Paweł Fortuna.
Artykuł archiwalny
Porażka – trudny temat. Pan poświęcił jej całą książkę…
Pracuję dużo z ludźmi biznesu, zauważyłem, że ich podstawowym problemem jest zamiatanie niepowodzeń pod dywan. Porażka jest sierotą, także poza biznesem. Narzekamy na trudności, rzucane kłody, ale nie mówimy o naszych błędach. Porażka jest tematem wypieranym społecznie – gdy drużyna Polski przegrywa mecz, to śpiewamy: „nic się nie stało”. Dlaczego? Ponieważ żyjemy w społeczeństwie osiągnięć i za wzór stawiamy sobie człowieka sukcesu – nadczłowieka. On ma w CV pełno osiągnięć i to w wielu sferach: zawodowej, rodzinnej, sporcie, nawet wczasy spędza w tak niezwykłym miejscu, że może się tym pochwalić. Jest szybki, wielozadaniowy, uśmiechnięty, zadowolony z życia i skuteczny. Uzyskanie tylu sukcesów nie jest możliwe bez manipulacji. Więc taki nadczłowiek wypiera porażki, przypisuje sobie sukcesy innych.
Radzi pan, by w CV pisać o swoich błędach?
Nie, bo w rankingu potencjalnych pracowników liczy się jednak ten, kto ma lepsze atuty. Ale gdybym przyjmował pracowników do firmy, na rozmowie kwalifikacyjnej prosiłbym, by opisali swoją największą porażkę i wyjaśnili, dlaczego była tak ważna. Headhunterzy wiedzą, że odpowiedź wiele powie o kandydacie, między innymi to, czy umie wyciągać lekcje ze swoich błędów. To, co uznajemy za porażkę i sukces, to efekt naszego subiektywnego postrzegania sytuacji, konfrontacja oczekiwań z rzeczywistością. Najmniej zadowoloną osobą z trzech stojących na podium nie jest ten na trzecim miejscu, ale zawodnik na drugim. Bo żałuje, że nie był pierwszy. Za to trzeci cieszy się, że w ogóle jest w gronie medalistów.
Dla niektórych ludzi sukcesem jest ukończenie biegu albo nawet start w nim. Genialny przykład – brytyjski sportowiec na olimpiadzie w Barcelonie był faworytem w biegu na 400 metrów przez płotki. Na 200. metrze pękło mu ścięgno. Potężny ból, zaczął kuśtykać. Wtedy przez gąszcz ochroniarzy przedarł się jego ojciec. Podbiegł do niego, podprowadził go pod metę i biegacz przekuśtykał przez nią. Cały stadion bił brawo Brytyjczykowi, a nie zwycięzcy.
Każdy musi w obiektywny sposób przyłożyć miarkę do siebie i nie patrzeć na wynik, ale na proces. Ludzie, którzy są skoncentrowani na wyniku, bardzo boleśnie reagują na porażki. Zaś dla tych, którzy są skupieni na procesie, wygrana jest wartością dodaną, a nie celem. Mało tego, takie osoby porażka motywuje do dalszej pracy. Bo jeśli im się nie udało teraz, to znaczy, że nie odkryli właściwego klucza do zamka. Dlatego oczekują informacji zwrotnej. Natomiast osoby skoncentrowane na wyniku często taką informację traktują jak krytykę, wypierają.
Być może dlatego, że to burzy ich idealny obraz siebie.
Ale porażki trzeba akceptować, one są częścią naszego życia. Jeśli przyjrzymy się mu z szerszej perspektywy – możemy zauważyć pożytki, jakie przyniosły nam pewne niepowodzenia. Kiedyś były traumą, a teraz dziękujemy Bogu, że nam się przydarzyły. Bo gdyby nie ten kubeł zimnej wody, to dalej brnęlibyśmy w coś złego. Te kluczowe porażki to doświadczenia egzystencjalne, które mogą nas budować jako ludzi. Nie nadludzi, ale dojrzałe osoby, których samopoczucie nie zależy od liczby odznaczeń i medali. Ludzi, którzy potrafią pokonać swoją słabość, odkryją pokorę, wdzięczność czy pozytywne znaczenie negatywnych emocji. Fantastycznym przykładem jest tu Grek Zorba, bohater książki Nikosa Kazantzakisa.
Zorba uczył mądrości życiowej pewnego Brytyjczyka, który na Krecie budował swój biznes. Gdy interes padł, Zorba powiedział słynne zdanie: „jaka piękna katastrofa!”. Nie chodzi o to, żeby cieszyć się z porażki. Porażka powinna boleć. To system wczesnego ostrzegania. Tak jak zepsuty ząb – jeśli nie będzie bolał, stracimy szybko całe uzębienie. Ból niepowodzenia powinien nas motywować do zmian, wyjścia ze strefy komfortu.
Jak – cytując pana książkę – zrobić z cytryn lemoniadę?
Istotne jest przepracowanie porażki. Życie daje nam wiele nauczek, ale rzadko wyciągamy z nich naukę. Żeby to zmienić, trzeba najpierw przyjrzeć się faktom. Jako zaangażowani emocjonalnie, przepuszczamy je przez mechanizmy obronne i nie odróżniamy faktów od ich interpretacji. Od tego jest coaching, są przyjaciele i partnerzy życiowi. Oni przeniosą nas przez to Morze Martwe, pozwolą zastanowić się nad sytuacją, zaprezentują ich punkt widzenia. Ich dystans jest potrzebny.
Ważna jest też realistyczna samoocena oraz to, by porażkę oddzielać od siebie samych – to nie ja jestem klęską, tylko dotknął mnie kryzys, którym trzeba zarządzić. Analizując przyczyny, trzeba starać się równomiernie patrzeć na swoje błędy i czynniki zewnętrze. Osoby, które ciągle upatrują winy w sobie, tkwią w przeświadczeniu, że są nieudacznikami. Z kolei ludzie, którzy nie mają sobie nic do zarzucenia i winią raczej innych – stosują mechanizmy obronne, nie mogą się rozwijać.
Wyciągając wnioski z porażki, trzeba wyprowadzić jakąś regułę, którą będziemy mogli wykorzystać w przyszłości, np. szef mnie zwolnił po tym, jak napisałem mu obraźliwego e-maila, postanawiam więc, że nie będę pisał e-maili, gdy jestem zdenerwowany. Od nas zależy, czy będziemy mieli dość dobrej woli, by to zrobić.
Nie powinniśmy więc pocieszać się, że „nic się nie stało”.
Absolutnie nie. Wyobraźmy sobie sytuację, że zawalam kolejny projekt, przychodzę do firmy, a cały management mi śpiewa „nic się nie stało”. Albo, że ojciec znowu nie znalazł czasu, by pobawić się z dziećmi, a gdy przychodzi do domu, one mu skandują: „nic się nie stało”. Jaką taka osoba ma motywację, by zmienić swoje działanie? Żadnej. Niby solidaryzujemy się z nią, ale tak naprawdę obniżamy pułap naszych oczekiwań.
Kiedy człowiek powinien zrozumieć, że jego tolerancja dla własnych błędów jest zbyt duża? Pytam o granice rozsądku.
Taką wskazówką powinno być powtarzanie tych samych błędów. To sygnał, że praca domowa nie została odrobiona. Ludzie uzależnieni od mechanizmów obronnych zawsze sobie wytłumaczą, że to nie był błąd. Ale kiedyś w końcu zderzą się ze ścianą, na przykład nagle odejdzie małżonek. Może to być dla nich punkt zwrotny. Oby był. To tak, jakbyśmy sami napisali do siebie list. Albo dostali go od losu.