1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Moda
  4. >
  5. „Opowiadają naszą historię”. Od globalnych marek po lokalne rzemiosło – co kryje się za obsesją na punkcie na charmsów?

„Opowiadają naszą historię”. Od globalnych marek po lokalne rzemiosło – co kryje się za obsesją na punkcie na charmsów?

(Fot.  Gustavo Caballero/Getty Images for PANDORA Jewelry)
(Fot. Gustavo Caballero/Getty Images for PANDORA Jewelry)
Charm bary rosną jak grzyby po deszczu, Pandora bije rekordy popularności, a marki luksusowe, od Boucheron po Cartier, wprowadzają własne wersje biżuterii modułowej. Między globalnymi graczami a lokalnymi pracowniami jak Świst i MAAR rodzi się pytanie: czy w epoce marketingu biżuterią da się jeszcze opowiedzieć własną historię?

Gdańsk, Zaspa. Między blokami z muralami, w pracowni przy ulicy Pilotów na stołach leżą tacki. Na jednych ułożone są bazy – łańcuszki, bransoletki, kolczyki; na drugich – setki malutkich zawieszek. Są muszle, rybki i rozgwiazdy, ale też truskawki, delfiny, syreny, jednorożce i charty. Jesteśmy w Świst Studio, pierwszym polskim charm barze, miejscu na granicy butiku, warsztatu i miejsca spotkań. To tu, w sercu Gdańska, możemy zaobserwować trend, który łączy dziś Kopenhagę, Berlin i Tokio – biżuterię modułową, czyli własnoręcznie skomponowaną, dla tych, którzy chcą nosić nie tylko rzeczy, ale historie.

Świst Studio: jak działa pierwszy charm bar w Polsce?

W powietrzu unosi się atmosfera twórczego zamieszania. Klienci, mieszanka starszych clean girls w białych koszulach i młodszych, z kolorowymi włosami i niedopasowaną biżuterią, wybierają bazę, a potem układają na tacce własne zawieszkowe historie. Proces przypomina zabawę klockami, ale z emocjonalnym ładunkiem. Część zawieszek pochodzi z drugiego obiegu. Część to autorskie projekty Julii, założycielki Świstu, która dwa lata temu, szperając w lumpeksie, znalazła nietypowe kolczyki w kształcie chartów. Postanowiła zawiesić je na naszyjniku. „Wtedy coś mi kliknęło”, wspomina Julia.

Dziś Świst to fizyczny charm bar w Gdańsku i sklep online z konfiguratorem, w którym stworzymy spersonalizowane bransoletki i naszyjniki. Ale sercem biznesu są warsztaty z upcyclingu, gdzie uczestnicy przerabiają biżuterię z drugiej ręki na nowe zawieszki i łańcuszki. Julia dba o to, by atmosfera była przyjazna i inspirująca. Często zagaduje klientów, którzy przychodzą parami lub w małych grupkach. Wiele z nich to już stali bywalcy – dobierają nowe zawieszki, traktując biżuterię jak żyjącą, niekończącą się kompozycję. „To super, kiedy dziewczyny przychodzą same i zaczynają się kolegować tylko dlatego, że podają sobie narzędzie albo chwalą naszyjnik - mówi Julia. - Jest megaprzyjacielsko”. Ten aspekt wspólnoty to jeden z najważniejszych elementów fenomenu Świstu.

Fenomenu, który opanował świat. Charms bary takie jak Świst wyrastają dziś w największych miastach, od Europy po Azję. Na uwagę zasługują trzy miejsca: słodkie jak cukierek Haricot Vert na nowojorskim Brooklynie, popularne na TikToku, utrzymane w estetyce coquette Lyna z londyńskiej Portobello Road czy kopenhaskie Smykbar, bardziej luksusowe ujęcie trendu, w którym biżuterię z pereł i kamieni szlachetnych komponujemy przy lampce szampana. Choć każde z nich ma lokalny charakter, wszystkie działają na tej samej zasadzie: tacka, baza, zawieszki, kompozycja. Efekt? Biżuteria, która wydaje się tylko i wyłącznie moja.

Popularność charm barów to część szerszego zjawiska – globalnej obsesji na punkcie personalizacji. Jeśli wierzyć influencerom, nie powinno się wychodzić z domu bez pierścionka na każdym palcu (u rąk i stóp), trzech lub więcej naszyjników oraz bransoletek ułożonych aż do łokci. Kolorowe charmsy i po kilka maskotek Labubu zwisają już nie tylko z torebek, ale też ze sznurowadeł.

Nawet akcesoria mają swoje akcesoria: Louis Vuitton ma miniaturową serię torebek Nano, do noszenia jako zawieszki. Prada sprzedaje ozdobione charmsami gumki do włosów, Coach – zawieszki od razu w kiściach. Natomiast Fendi, we współpracy z Chupa Chups, stworzyło luksusowe skórzane etui na lizak, które – tak, zgadliście – można nosić jako charms. Doczepianie do wszystkiego zawieszek to już nie przelotny trend – to nowy, ekspresyjny język mody. Dlaczego nagle chcemy wszystko obwieszać?

Od Egiptu po epokę Wiktoriańską – krótka historia zawieszek

Zawieszki są z nami od dawna. Już w starożytnym Egipcie, około 3000 lat p.n.e., noszono je jako amulety, które miały chronić przed złymi duchami i przynosić szczęście. Rzymianie nosili na bransoletkach małe portrety i symbole, które odzwierciedlały ich status społeczny i tożsamość. W epoce wiktoriańskiej królowa Wiktoria spopularyzowała zawieszki „sentymentalne” – symbolizujące każde z jej dzieci, a także żałobę po śmierci księcia Alberta. W latach 40. XX wieku amerykańscy żołnierze przywozili je jako pamiątki, a w latach 70. nosiły je Joan Crawford czy Elizabeth Taylor.

Pandora i narodziny biżuterii modułowej

A jednak to, co dziś nazywamy biżuterią systemową, zaczęło się dekadę później, w 1982 roku. Wtedy powstała firma Pandora, mały rodzinny warsztat jubilerski w Kopenhadze, prowadzony przez Per’a i Winnie Enevoldsenów. Przez niemal dwie dekady sprzedawali biżuterię innych marek, zanim w roku 2000 wpadli na pomysł, który odmienił rynek: bransoletkę z wymiennymi charmsami. Gotowy system, przystępny cenowo i produkowany masowo, do którego każdy mógł dowolnie dowieszać zawieszki spośród olbrzymiego uniwersum. Ten prosty, ale genialny mechanizm, w połączeniu z marketingiem dookoła osobistych wspomnień uczynił z modułowego systemu Pandory globalny hit – czystą kartkę, na której każdy mógł opowiadać własną historię.

Czytaj także: Tak chcemy się ubierać, malować i pachnieć. Pinterest ujawnia najgorętsze trendy jesień–zima 2025, które zawładnęły moodboardami na całym świecie

Dziś to historia o wielkim biznesie. Pandora sprzedaje ponad 900 wzorów charmsów i notuje najwyższe wzrosty w historii, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych – swoim największym i najszybciej rozwijającym się rynku – gdzie jej przychody podwoiły się w latach 2020-2024. Biżuteria modułowa to światowy fenomen na każdej półce cenowej. Od hiszpańskiej marki TOUS, oferującej zabawne, miniaturowe wersje swoich symboli w ramach linii Atelier Icons i Atelier Colors; przez kryształowego giganta Swarovskiego, który w kolekcji Millenia wprowadza modułowe, kryształowe elementy inspirowane antykiem; po włoskie Nomination z jego unikalnymi, wymiennymi ogniwami Composable, zdobionymi symbolami, literami czy kamieniami. Kolekcje te oddają optymistyczne nastroje panujące w globalnym sektorze biżuteryjnym – w 2025 wartym już ponad 381 miliardów dolarów i wciąż odnotowującym wzrosty.

Generacja Zet i personalizacja

Boom na modułowość to coś więcej niż trend – to efekt głębszej zmiany zachowań konsumenckich. Diana Pearl z Business of Fashion doszukuje się jej źródła wśród generacji Z, osób wychowanych w estetyce minimalizmu mediów społecznościowych. Dla nich tego typu personalizacja do przesady jest formą buntu: już nie dodatkiem, a rdzeniem ich stylu. Julia ze Świstu potwierdza tę tezę. „Charmsy dają możliwość opowiedzenia czegoś o sobie. Myślę, że dla młodych to bardzo ważne, żeby się wyróżnić i mieć coś własnego” – dodaje. Fenomen Labubu oddaje nastroje tej generacji: potrzebę zabawy, kolekcjonowania i dopasowywania rzeczy do siebie, a nie siebie do rzeczy.

Modułowe kolekcje marek luksusowych: Cartier, Boucheron, Bulgari

Trend dotarł także do segmentu luksusowego. Boucheron w kolekcji Quatre oferuje pierścionki, które można łączyć, nakładając na jeden palec. Cartier do swoich ikonicznych bransoletek Love i Juste un Clou oferuje charmsy, a Bulgari oferuje usługi personalizacji wybranych produktów, w tym grawerowanie. Diana Pearl z BoF zwraca uwagę na paradoks: im bardziej popularna, tym bardziej biżuteria staje w kontrze do idei wyrażania siebie. Bo czy zawieszka, która jest masowo wyprodukowana, rzeczywiście pomaga wyróżnić się w tłumie? „Ten trend z pewnością pomaga markom luksusowym, ale jeszcze bardziej sprzyja małym, niezależnym brandom, które potrafią tworzyć rzeczy naprawdę unikalne” – mówi.

Biżuteria MAAR: polska odpowiedź na masową personalizację

W Polsce tę niszę zajmuje MAAR – marka biżuteryjna założona przez Agatę Wojtczak i Antoniego Bielawskiego. W ich warszawskiej pracowni zamiast renderów, modeli 3D czy półfabrykatów króluje ręczna praca. W porównaniu do oferty globalnych graczy, u których personalizacja jest masowym produktem, a biżuteria – sezonowym trendem, MAAR działa jak głęboki oddech.

Czytaj także: Miłość do niebanalnych przedmiotów z drugiej ręki – odwiedzamy mieszkanie właścicieli marki MAAR Jewellery

„Większość rzeczy robię ręcznie, z wosku jubilerskiego. Dopiero potem odlewane są w srebrze. Każdy ruch dłoni zostawia ślad” – mówi Antoni. Agata dodaje: „Ręki Antoniego nie da się podrobić. Cyfrowy render można łatwo skopiować, a ręcznego ruchu nie”. Wosk pod palcami zachowuje się jak żywy materiał – czasem topnieje inaczej niż planowano, czasem podpowiada nowy kształt, jak w przypadku ulubionej przez Antoniego techniki „kapania woskiem” – budowania formy z drobnych kuleczek stawianych jedna przy drugiej.

Tak powstało ulubione serduszko Antoniego z różowym topazem, w którym kropelkowa struktura trzyma kamień niczym sieć. W kolekcjach MAAR kamienie są naturalne i zawsze zakuwane, nigdy klejone. Prototypy powstają w warszawskiej pracowni, a produkcja odbywa się lokalnie. Stąd też rzemieślniczy charakter rzeczy Agaty i Antoniego: lekko nierówny, miękki, ludzki. To rzemiosło w starym znaczeniu tego słowa: precyzyjne, ale noszące coś, co w świecie luksusu stało się rzadkością – ślad autora.

Charmsy pojawiły się w MAAR dopiero po kilku latach od założenia marki. Najpierw były to same litery – to pomysł Agaty, zainspirowany jej tatuażem z literą „A”, później doszły symbole i kamienie szlachetne. Dziś to jedna z najlepiej sprzedających się kategorii marki, zwłaszcza latem. Kupują je kobiety i mężczyźni, często na prezent – ale nikt nie przychodzi tu z myślą o „kolekcjonowaniu”. Filozofia MAAR to odwrotność strategii globalnych graczy: nic nie trzeba mieć kompletnego.

Czy biżuterią da się dziś opowiedzieć własną historię?

„Ja lubię rzeczy personalizowane, ale pod warunkiem, że opowiadają naszą historię, a nie spodobały nam się na Pintereście” – mówi Agata. Jej ulubiona zawieszka to kotwica, inspirowana wzorem na vintage pareo, który nosiła na swojej Melody Bag, kojarząca się jej z Kate Moss w latach 90. Dziś przy swojej torebce nosi nitkę zerwaną z metki ulubionego swetra, kawałek włóczki pozostałej z robótki i maskotkę – nie Labubu, a małego kotka przywiezionego z podróży do Japonii. „To są rzeczy, które mają historię” – mówi Agata. Z Antonim tak samo traktują biżuterię. „W dobie intensywnego marketingu marki mówią ludziom: ‘wyrazisz siebie, pod warunkiem, że kupisz nasz produkt. A najfajniejsze jest to, kiedy ktoś sam coś dołoży, bo mu się podoba, a nie dlatego, że ‘to jest modne’” – mówi Antoni.

Można też kupić gotową kompozycję zawieszek, na przykład marki Coach. Tylko czy to jeszcze będzie nasza historia? Czy historia, którą ktoś ułożył za nas?

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE