1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „Warto stawiać na siebie, grać główną rolę w swoim życiu”. Rozmowa z Olgą Bołądź

„Warto stawiać na siebie, grać główną rolę w swoim życiu”. Rozmowa z Olgą Bołądź

Olga Bołądź (Fot. Paulina Manterys)
Olga Bołądź (Fot. Paulina Manterys)
To jest w końcu twoja własna historia, nie będzie żadnych dubli – mówi Olga Bołądź, która nie tylko zawodowo, ale i życiowo stale wciela się w nowe postaci, na przykład ostatnio została restauratorką…

Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 11/2025.

Joanna Olekszyk: Siedzimy na kawie w Muszelce. To twoje miejsce?

Olga Bołądź: Perełka i Muszelka to dwa lokale obok siebie, ale właściwie jedno miejsce. Muszelka jest kawiarnią, Perełka – restauracją, ale osobom, które z nami pracują, powtarzamy, żeby traktowali je właściwie jako jedność. My też tak robimy.

W końcu perełka często znajduje się w muszelce. Mnie te nazwy kojarzą się bardzo kobieco, żeby nie powiedzieć: waginalnie. Taki był pomysł? Chodziło wam o przekaz w energii „girl power”?

Też, ale głównie o to, by były sensualne, zmysłowe. Parę żartów słyszałam, rzeczywiście wiele osób mówi „muszelka” na kobiece części intymne, ale żarty te są zwykle miłe. Poza wszystkim ja kocham zdrobnienia.

Rzeczywiście, przypomniała mi się „Alicja i żabka”, twój debiutancki krótkometrażowy film…

To była piękna przygoda – nakręcić ten film... Pytałaś, czy Muszelka to moje miejsce. Tak, w obu czuję się jak w domu. Do tego stopnia, że kiedy nie mogę podczas przerwy na planie wyrwać się i przyjechać tu po kawę, to bardzo cierpię.

Robiliśmy wiosną „Sen nocy letniej” z Michałem Zadarą w Teatrze Komedia, który zresztą ci bardzo polecam, i czasem przez tę kawę się spóźniałam na próby, ale za to wpadałam z dzbankiem pysznego gorącego przelewu.

Nie tylko ty czujesz się tu jak w domu, także wasi goście. Dominuje tu kuchnia prosta, polska, ale z ciekawym twistem. Skąd taki pomysł?

Zależało nam na tym, by w Perełce odtwarzać smaki dzieciństwa, ale też esencję naszej rodzimej kuchni. Bardzo się cieszyłam, że mogłam mieć wpływ na wystrój obu lokali, pomogło nam w tym genialne studio projektowe Cudo z Wrocławia. Chcieliśmy wpasować się w klimat samego budynku, który pochodzi z lat 50., ale też sprawić, by to miejsce ożyło. Dlatego między innymi zrobiliśmy otwierane okna. Wcześniej tu, gdzie jest Muszelka, był sklep dla osób z niepełnosprawnościami, a tam, gdzie Perełka – szewc, jeszcze później torty i fryzjer. Okna były właściwie tylko witrynami.

Bardzo lubię tu być, ogromnie sobie cenię to, że przychodzą do nas stali klienci, czasem do siebie zagadujemy. Jest u nas sporo lokalsów, także tych starszych, którzy czują się chyba tak samo dobrze w tych miejscach jak ja. Uważam, że kiedy mamy blisko siebie przestrzenie, w których lubimy przebywać, usiąść i porozmawiać z sąsiadem, to bardziej nam się chce do nich wracać. Poza tym nie musimy jechać przez pół miasta, by miło spędzić czas, napić się dobrej kawy, coś zjeść.

Olga Bołądź (Fot. Paulina Manterys) Olga Bołądź (Fot. Paulina Manterys)

Zawsze o tym marzyłaś, czy wszystko stało się za sprawą Kuby, twojego partnera, a od roku też męża?

Marzenie o kawiarni speciality [chodzi o kawę, której pochodzenie jest znane i pewne, a proces produkcji – starannie kontrolowany – przyp. red.] było zdecydowanie jego marzeniem.

Bez Kuby nic by się nie zaczęło, ale też nic by się nie udało. To on ma w naszym związku głowę na karku, to on twardo stoi na ziemi i mówi: „Oleńko, to trzeba zrobić tak i tak, a to się nie uda”. Lubię zwłaszcza jeden, zresztą jego ulubiony argument: „Wszystko pokaże nam Excel”. I ma rację.

Kuba zaraził mnie swoją pasją do kawy, nigdy się tym zbytnio nie interesowałam, a teraz z przyjemnością rozpoznaję różne jej rodzaje i lubię pytać naszą obsługę: „To dokąd się dzisiaj wybieramy? Ekwador, a może Brazylia?”. Nie mówiąc już o tym, że kiedy gdzieś z Kubą wyjeżdżamy, to w każdym mieście najpierw musimy przejść przez wszystkie kawiarnie speciality [śmiech]. Cieszę się, że wkręca się też w moje wizje i pomysły. Zależało mi na tym, byśmy serwowali tu kawę ze zniżką dla zasłużonych, czyli dla seniorów i kombatantów, by na ścianach nie było żadnych obrazków, tylko czysta architektura, żeby wnętrze było jasne, proste, nieprzeładowane i trochę vintage, żeby szybko się nie starzało. Kocham swoją pracę w teatrze i filmie właśnie dlatego, że tam tworzy się coś z czegoś, co najpierw mieszka tylko w wyobraźni, i my tutaj zrobiliśmy to samo. Myślę, że jesteśmy zgranym teamem. Kuba jest dla mnie największym wsparciem, a ja staram się być takim samym dla niego.

Spytałam cię o twoje miejsce, bo mam wrażenie, że ty już swoje miejsce w życiu odnalazłaś. Długo miałaś łatkę pierwszej buntowniczki polskiego kina, ostro stawiającej granice, niedającej sobie w kaszę dmuchać. Teraz wyczuwam w tobie mniej walki czy oporu, więcej pogody ducha i spokoju. Tak jakbyś w minimalnym stopniu przejmowała się tym, co mówią inni. Mam rację?

Jak tak cię słucham, to myślę, że może masz rację. Może tak właśnie było... Nie mam w zwyczaju robić sobie podsumowań: jaka byłam kiedyś, a jaka jestem dzisiaj, ale na pewno dziś mam w sobie większy spokój. Aktorstwo to nie jest łatwy zawód dla dziewczyny, zwłaszcza jak szybko udaje ci się wejść w fajne rzeczy, które dodatkowo przynoszą ci rozpoznawalność. Tak się dobrze dla mnie złożyło, że pod koniec szkoły zaczęłam dużo grać i kolejne role niosły za sobą następne.

Olga Bołądź (Fot. Paulina Manterys) Olga Bołądź (Fot. Paulina Manterys)

Zaczęłaś z przytupem, choćby od uwielbianego przez widzów „Czasu honoru”.

Zrobiłam wtedy kilka projektów, z czego trzy były naprawdę duże. „Czas honoru”, „Skrzydlate świnie”, a jeszcze potem „Nad życie”. Jednocześnie kompletnie nie kumałam, o co w tym wszystkim chodzi, w tym byciu dorosłym i samodzielnym.

Musiałam kilka razy się potknąć, pomylić, sama na własnej skórze o czymś przekonać. A jeszcze trafiali się wokół ludzie, którzy mówili mi, jaka według nich powinnam być i jak żyć. I tak wykuła się we mnie asertywność, ale i skóra zrobiła się grubsza. Myślę, że mogłaś mnie tak postrzegać przez to, że budowałam wokół siebie mur bezpieczeństwa.

Stawianie granic brało się nie tylko z mojej niezgody, ale też ze strachu. Czułam, że muszę stworzyć sobie jakąś zbroję, która ochroni moją wrażliwość. Z biegiem czasu zbroja zaczęła w naturalny sposób odpadać. Poza tym ja po prostu dojrzałam i umiem lepiej o siebie zadbać.

Na początku wydawało mi się, że muszę zadowolić bardzo wiele osób, ale kiedy powoli zaczęłam odpuszczać te oczekiwania, to okazało się, że nic strasznego się nie dzieje. Postanowiłam być absolutnie w zgodzie ze sobą, nie gniewać się na siebie, ale też nie gniewać się na życie. Pozwoliłam sobie na słabość, na ułomność. Dziś już wiem, że nie muszę się wszystkim podobać i nie muszę się z każdym przyjaźnić. Wcześniej latałam z wywieszonym językiem, żeby tylko zrobić to czy tamto, bo komuś zależy, bo ktoś prosił, bo obiecałam. Dziś nie robię mniej, ale robię to, co chcę. I polegam wyłącznie na dobrych relacjach: w życiu prywatnym, przyjaźni, ale też biznesie. Może tak się nie powinno robić, ale nie umiem inaczej. Wiem, że nie jestem rekinem biznesu, nie mam do tego ani predyspozycji, ani takich planów. Praca przychodzi, zawsze mam coś do grania, czy w teatrze, czy w filmie, czy w serialu, plus mam nieskończoną wyobraźnię i pracuję nad swoimi projektami, które raz wypalają, a raz nie. A przede wszystkim mam dwójkę świetnych dzieci, więc nic dziwnego, że dziś jest we mnie spokój.

A czy są takie rzeczy, które zaczęłaś robić lub zrozumiałaś później niż inni?

Dziś zaprzeczamy bardzo wielu prawdom, które kiedyś uważałyśmy za objawione. Ale też jako kobiety robimy mnóstwo rzeczy, o których nasze matki czy babki mogły tylko pomarzyć. Udupiano nas tym ageizmem przez wieki. W rozmowach z wieloma wspaniałymi kobietami okazuje się, że wszystkie dorastałyśmy w przekonaniu: do pewnego wieku jesteś super, ale potem to już zapomnij, na „coś” jest już za późno. Ktoś nam taką dziwną matrycę wyskrobał w głowach. Widzę, jak na moich oczach dokonuje się kolejna ważna zmiana w życiu kobiet, w moim też. Przecież nadal mam to samo ciało, ten sam umysł, w dodatku coraz więcej pieniędzy i doświadczenia oraz dużo więcej luzu, tylko teraz już naprawdę na serio.

Po tym, jak urodziłam Ritę, poszłam na boks. Miałam 39 lat, a że byłam w tym kompletnie zielona, na początku nic mi się nie udawało i byłam na siebie zła, że tak słabo mi wychodzi. Aż przypomniałam sobie, że kiedy miałam 14 lat, koło mojego domu otworzono klub kick boxingu, trener stamtąd rozmawiał któregoś dnia z moim tatą i powiedział do mnie: „A ty nie chcesz przyjść do nas i poćwiczyć?”. Wiesz, co mu wtedy odpowiedziałam? „Nie, ja to już jestem na to za stara”. Bo myślałam, że jak zacznę tak późno, to nie ma już szans, żebym została mistrzynią świata. W takim razie po co w ogóle zaczynać? [śmiech]

Nie mam do tamtej siebie o to pretensji, już prędzej mam z tego ubaw i cieszę się, że teraz jestem Olgą, dla której na nic nie jest za późno. W ostatnich latach trenowałam taniec na rurze, wspinaczkę ściankową, teraz trenuję boks, zaczęłam też biegać. I nie tylko ja tak robię. Dzwonię niedawno do Grażynki Wolszczak i pytam: „Grażynko, jak twój trening?”, bo wiem, że szykuje się do biegu w półmaratonie. „Jezu, tak tego nie lubię, ale tak się cieszę, że to robię i że codziennie wychodzę na ten trening” – odpowiada. A że gramy w jednym spektaklu, widzę, jak niesamowicie zmienia się jej ciało, jak rozkwita. Nie mówiąc już pewnie o samopoczuciu.

Sądzisz, że jest w ogóle jakiś wiek, w którym na pewne rzeczy jest już za późno, jak to nam kiedyś mówiono?

Na pewno nie ma wieku, w którym kobieta nie mogłaby zacząć robić czegoś nowego ze swoim życiem. Poza tym to daje świetny przykład innym – jak ona może, to ja też.

Jestem pewna, że za 10 lat dziewczyny będą miały jeszcze bardziej otwarte głowy, więc myślę sobie, że powinnam poszerzać swoje horyzonty każdego dnia, bo mam jedno życie. Wiem, że jak moja mama patrzy na mnie i moją siostrę, to jest z nas dumna, bo widzi, że jesteśmy niezależne i fajnie ogarniamy swoje życie. Wyniosłam zresztą bardzo dobry przykład z domu i mam też świetną, silną teściową. Dzisiaj kobiety są jak torpedy, na każdym etapie życia samostanowiące o sobie, ale też scalające wspólnoty ludzkie. Kiedyś wyświetliła mi się rolka na Instagramie z Sigourney Weaver. Jakiś dziennikarz zadał jej pytanie: „Dlaczego pani zawsze gra silne kobiety?”. Odpowiedziała: „Bo każda fajna rola kobieca to rola silnej kobiety”. Sama często byłam podobnie stygmatyzowana, że wybieram tylko role mocnych kobiet. To raczej te role wybierały mnie, a ja wkładałam w nie wszystko, co umiałam im dać. Ale fajnie mi to dziś odwracać i grać bohaterki w kontrze do nich.

Na przykład ja nie wiedziałam, że umiesz tak dobrze naśladować innych, mówię tu o Hannie Gucwińskiej, którą zagrałaś w „Simonie”, ale też o Magdzie Gessler, którą przez moment parodiowałaś – zresztą na jej prośbę – w jej programie.

Różne propozycje i prośby teraz do mnie przychodzą [śmiech]. I dobrze. Bo to zawód na całe życie, jeśli chce się go tak długo uprawiać. A mnie aktorstwo cały czas kręci, lubię też grać postaci z przymrużeniem oka. Obecnie jestem w zdjęciach do serialu „Komisarz Alex”, gdzie przeważnie… biegam z psem i staram się za nim nadążać. I też to uwielbiam, nawet jak leżę na glebie, bo zdarza się, że tytułowy Alex, cudowny wilczur Tao z ogromnym psim ADHD, za bardzo mnie pociągnie. Pod tym kątem naprawdę świetnie się bawię i bardzo lubię to, że my, ludzcy aktorzy, jesteśmy tu właściwie drugorzędni. To serial, w którym cieszy obecność psa superbohatera, trup ściele się gęsto, a bandzior zawsze trafia za kratki. Bardzo się cieszę z pracy z reżyserem Mariuszem Palejem, jego twórcza energia jest niesamowita. W ogóle mamy świetną ekipę na planie, a to w tej robocie najważniejszy czynnik.

Olga Bołądź (Fot. Paulina Manterys) Olga Bołądź (Fot. Paulina Manterys)

Od końca listopada można zobaczyć cię w filmie, w którym powracasz do swojego rodzinnego miasta. „Piernikowe serce” rozgrywa się w Toruniu. Często tam bywasz?

Film jest oparty na serii książek, a moja bohaterka wraca z mężem do Torunia, ponieważ życie, które dotychczas wiedli w Warszawie, im się posypało. Zamieszkują u teściowej, z którą ona nie ma zbyt dobrych relacji, razem z jednym dzieckiem chodzącym do liceum i drugim w drodze. W filmie są pokazane losy trzech rodzin, nasza jest jedną z nich.

Jest Toruń, są pierniki, jest świątecznie i wzruszająco. A czy często bywam w Toruniu? Bardzo często, mieszkają tam w końcu moja siostra i tata, a syn kocha Toruń – pewnie dlatego, że kojarzy mu się z weekendowymi wypadami, w dodatku ma kuzynów w swoim wieku, więc ma z kim spędzać tam czas. Jestem bardzo zżyta z rodziną; my sobie rozmawiamy, a z Rysią siedzi moja mama, w zeszłym tygodniu był u nas tata, często wpada też teściowa z partnerem. Nasza wspólna rodzina jest całkiem spora. Kuba mówi, że scalam rodziny, na co mu odpowiadam, że mamy fajne rodziny, więc fajnie je scalać. Na przykład kiedy 16 grudnia otworzyliśmy Perełkę, pierwszą imprezą, jaka się tu odbyła, była nasza rodzinna Wigilia.

Jaka byłaś, kiedy miałaś 12 lat, tyle, co twój syn teraz, i mieszkałaś w Toruniu?

Z tego, co pamiętam, byłam całkiem spoko dziewczynką. Odpaliłam wrotki dopiero w liceum, wtedy wypadł mój czas buntu, badania granic i tego, co można, a przez co się już wpada w kłopoty.

Miałaś szczęście do nauczycieli? Był wśród nich ktoś, kto odkrył twój talent?

Na pewno zapamiętałam polonistkę Jadwigę Magrytę-Łapicz. Jako jedna z niewielu umiała sprawić, że czułam się na jej lekcjach dobrze. Chodziłam do dobrego liceum, bardzo trudno było mi w nim się wyróżnić czy zasłużyć na pochwałę.

Myślałam, że skoro i tak zawsze jestem gorsza od innych, to jaki ma sens starać się do nich doskoczyć? Ale na polskim, na którym mi zależało, czułam się doceniana i wspierana.

Na szczęście chodziłam też na świetne kółko teatralne, nazywa się Studio Poetyckie, uczęszczały tam takie sławy jak Małgosia Kożuchowska czy Magda Czerwińska. Do tej pory kieruje nim niezwykła Lucyna Sowińska. Mieliśmy zajęcia ze śpiewu, z dykcji, z oddychania przeponowego. Ale najfajniejsze były spektakle, z którymi potem jeździliśmy na różne festiwale i warsztaty, także poza Polskę. To miejsce wzbudziło we mnie wielką miłość do teatru, ale też wskazało kierunek, w jakim dalej poszłam. Bo ja długo nie wiedziałam, co chcę robić w życiu, nic innego mnie tak nie cieszyło, jak aktorstwo. Dlatego w czwartej klasie wymyśliłam, że będę zdawała do szkoły aktorskiej, i się dostałam, za pierwszym razem. Gdyby mi się nie udało, pojechałabym pewnie jako au-pair do Stanów. Taki był mój plan B. Ale się nie zdarzył, za to zdarzyło się aktorstwo. I chyba wyszło mi to na lepsze.Kompletnie nie nadaję się do tego, by mieszkać poza Polską, choć próbowałam. Przez kilka miesięcy uczyłam się w szkole aktorskiej w Stanach i nie czułam się tam dobrze. Szkoła była genialna, ale wszystko poza tym mnie tylko przybijało. Czułam się tam totalnym outsiderem. Mój coach aktorski powtarzał: „Wszystko masz, popracuj tylko nad akcentem”. „No ale co ja będę tu robiła? Pracowała na nielegalu w knajpie, czekając, aż się gdzieś zaczepię?” – pytałam. A wiedziałam, że jak wrócę, to czeka na mnie film. Kiedy wreszcie wylądowałam w Polsce, miałam ochotę pocałować ziemię. Tak się cieszyłam. Pewnie, że marzyłam o karierze w Hollywood, ale wiedziałam, że nie będę tam szczęśliwa. Dziś myślę, że jeśli miałoby się to kiedyś zdarzyć, to równie dobrze może się zacząć tutaj.

Nie wiedziałam też, że potrafisz tak świetnie bawić się modą. Ostatnio moją uwagę przyciągają twoje stylizacje: ogromny czerwony kapelusz w połączeniu z ubraniem w biało-czerwone paski na premierze serialu albo torebka w kształcie poduszki na wręczeniu modowych nagród.

To była torebka-poduszka JW Andersona do oversize’owego garnituru duetu MMC. Nie uwierzysz, ile dostałam pozytywnego feedbacku i to od bardzo różnych osób, w tym także takich zajmujących się designem, chwalili ten look. Bardzo to było miłe. Dobrze, że mój przyjaciel Artur lubi kolekcjonować różne niezwykle torebki. Wspaniałych mam przyjaciół, naprawdę.

Jaki masz dziś stosunek do swojego wyglądu?

Mam wobec sobie dużo wymagań. Pogodziłam się z tym. Po części wynika to z zawodu, który uprawiam. Ciało jest moim narzędziem, więc muszę być przede wszystkim sprawna i silna. Ale chcę być też sprawna i silna dla moich dzieci, dać im przykład, jak dbać o siebie i zdrowo żyć. Lubię regularny ruch, nie lubię stosowania przemocy wobec ciała, a jak się dużo ćwiczy, to ciało się jednak stresuje. Dlatego dziś szukam dróg do tego, by robić to bezstresowo. Nie narzucam sobie żadnego reżimu.

Odkryłam niedawno metodę, o której wcześniej nie słyszałam. Nazywa się LPF (low pressure fitness), pochodzi ze Stanów i polega na wzmacnianiu za pomocą oddechu wewnętrznych mięśni brzucha. Znalazłam trenerkę tej metody w Krakowie. Wytłumaczyła mi, że mój brzuch jest stale spięty – tego zresztą się nas uczy, wciągania brzucha – a powinien być luźny, ale jednocześnie się trzymać. Ćwiczenia, które się w tej metodzie wykonuje, polegają właściwie na zasysaniu brzucha za pomocą oddechu przeponowo-żebrowego. W ten sposób budujemy wewnętrzny gorset mięśniowy, dzięki któremu narządy wewnętrzne układają się tam, gdzie powinny. A to jest bardzo ważne zwłaszcza u kobiet, bo u nas z wiekiem narządy w naturalny sposób się obniżają. Te ćwiczenia nie tylko wzmacniają brzuch, ale też wypełniają spokojem.

A ubranie? Lubisz wyrażać się za pomocą ciuchów?

Kocham modę i jestem bardzo ciuchowa. Mam to po mamie. Zawsze zwracała mi uwagę, że ubranie ma podkreślać moją indywidualność. To jak język, którym opowiadamy o sobie. Do tego mamy z siostrą ten sam rozmiar, więc często wybierałyśmy sobie jakieś ciuchy i stylizowałyśmy je po swojemu. Lubię się wyrażać przez to, co mam na sobie. Mój nastrój i strój często ze sobą współgrają. Lubię też ubrania, które niosą za sobą jakiś przekaz, dodają siły, przebojowości. Tak też zaczęła się moja współpraca z marką Answear.LAB. Poznałyśmy się kilka lat temu, przyszła do mnie propozycja, by stać się jedną z kobiet, które pokażą u siebie kolekcję GIRL BOSS, składającą się również z garniturów. Spodobała mi się nie tylko jeśli chodzi o projekty, ale też o przesłanie, bo dziewczynom z Answear.LAB zależy na kobiecych historiach. Współpraca wyszła świetnie, a myśmy się z dziewczynami po prostu polubiły. Od tego momentu zaczęłam wpadać na prelekcje i kobiece spotkania organizowane przez markę. Parę miesięcy temu dziewczyny zaprosiły mnie na kawę i zapytały, czy nie zostałabym ambasadorką i muzą ich nowej kolekcji HER STAGE. Tym razem dużo jest w niej świetnie skrojonych skórzanych kurtek i płaszczy. Kolorem kolekcji, który mnie zachwycił i jest absolutnie mój, jest cherry lacquer. Zrobiliśmy też świetną sesję, udało mi się nawet zatańczyć w fontannie [śmiech]. Uwielbiam ich skóry, bardzo lubię też główną projektantkę marki Sylwię, a vibe tej kolekcji po prostu do mnie pasuje.

HER STAGE to w wolnym tłumaczeniu: jej scena. Scena, na której jesteś gwiazdą?

Wiesz, jak to interpretuję? Że warto stawiać na siebie, grać główną rolę w swoim życiu. Bo to jest w końcu twoja własna historia, nie będzie żadnych dubli.

Olga Bołądź (Fot. Paulina Manterys) Olga Bołądź (Fot. Paulina Manterys)

To w jakim filmie ty grasz w swoim życiu? Co to za gatunek?

Prowadzę wewnętrzną rozmowę z Bogiem, właściwie modlitwę, o takiej treści: „Obyś doświadczał mnie łagodnie. Chcę przechodzić przez wszystkie doświadczenia, ale jeśli jest taka możliwość, to nie stawiaj mnie od razu na krawędzi, nie dawaj mi czegoś do zrozumienia dopiero pod koniec, pozwól, żeby zmiany zachodziły w moim życiu powoli”.

Dlatego powiedziałabym, że film, w którym gram, jest raczej filmem obyczajowym – dużo się dzieje, ale jednak nigdy nie jest to tempo kina akcji – albo komedią romantyczną ze szczęśliwym zakończeniem. Moje dzieci już wiedzą, że będę z nimi w wieku 100 lat tańczyła przebrana za ananasa.

Pamiętam, mówiłaś to w naszym poprzednim wywiadzie… Na razie Bóg wysłuchuje twojej modlitwy?

No my chyba jesteśmy na to umówieni… Wierzę w Boga głęboko, ale po swojemu, ufam Mu. Myślę, że jestem obdarzona łaską wiary, i ona mnie wzmacnia. Ale jestem w tej relacji tylko człowiekiem, pozwalam sobie na to, że jestem czasem zła, że mówię, że coś mi się nie podoba, albo pytam, dlaczego jest taka sytuacja w Ukrainie czy Strefie Gazy. Dlaczego nic z tym nie robi? Czemu tak jest? Dużo jest we mnie niezgody na to, co obserwuję na świecie. Staram się podejmować wszystkie obywatelskie kroki, jakie mogę podjąć, ale wiem, że mój wpływ jest ograniczony. Równie głęboko wierzę w to, co mówił Władysław Bartoszewski: „Ostatecznie warto być przyzwoitym”, i robię swoje najlepiej, jak potrafię.

Olga Bołądź rocznik 1984. Aktorka filmowa, serialowa i teatralna. Także reżyserka – nagrodzona w Gdyni i na Dwóch Brzegach za swój debiutancki krótkometrażowy film „Alicja i żabka”. Popularność przyniosły jej seriale „Czas honoru” czy filmy Patryka Vegi, w tym seria „Służby specjalne”. Ostatnio można było ją zobaczyć w serialu „Matka”, filmach „Simona” oraz „Wyrwa”. Razem z mężem Jakubem Chruścikowskim prowadzi w Warszawie kawiarnię i restaurację. Jest mamą Brunona i Rity.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE