„Tam, gdzie liczy się dobry wygląd, a pachy mają być białe i gładkie, kobiety wszędzie z radością powitają Milady Décolletée Gillette”, głosiła jedna z pierwszych reklam z 1917 roku. Dziś wiele kobiet chce podziwiać nasze ciała jak „cuda”, którymi niewątpliwie są – „z włosami i wszystkim”.
Fragment książki „Historia kobiet w 100 przedmiotach”, Annabelle Hirsch, wyd. Słowa/Obraz/Terytoria
Kiedy w kwietniu 1999 roku na ekrany brytyjskich kin wszedł film Notting Hill, chyba nikt nie przypuszczał, że ten wspaniały wyciskacz łez zostanie w przyszłości powiązany z kwestiami feminizmu. Julia Roberts wypowiada w nim zdania takie jak „Nie zapominaj, że jestem zwykłą dziewczyną, która stoi przed chłopakiem, prosząc go, by ją kochał” i nawet jeśli to ona grała gwiazdę, a Hugh Grant tylko fajtłapowatego księgarza, film niekoniecznie oglądało się jak wołanie o emancypację. Do czasu, kiedy ktoś wygrzebał z szuflady kilka zdjęć z londyńskiej premiery i nagle uczyniono z Julii Roberts wojowniczkę przeciwko powszechnie obowiązującym normom urody.
Wydarzyło się bowiem coś niespodziewanego: Gdy tamtego wieczoru Roberts stała w czerwonej, cekinowej sukni przed kinem i machała fanom, pod jej pachami zamiast gładkiej, jasnej skóry ukazały się, o zgrozo, kasztanowe włosy. Dzisiaj, kiedy jedna kobieta na cztery nie goli się już pod pachami, a na Instagramie krążą wyzwania takie jak Januhairy („włochaty styczeń”), wygląd pach Roberts wygląda jak statement – komunikat w rodzaju „hej, patriarchacie, mam cię gdzieś!”. Najwyraźniej jednak nie stała za tym taka intencja. W programie telewizyjnym Roberts wyjaśniła, że po prostu źle oceniła długość rękawków sukni i nie przewidziała, że będzie wszystko widać.
Rzeczywiście, depilowanie pach przez kobiety związane było z pojawieniem się nowej długości rękawów. Aż do XX wieku, czy też raczej do lat dwudziestych XX wieku, poza sypialnią niemal nie istniały stroje, które odsłaniałyby kobiece pachy. Najkrótsza wersja rękawków skrywała co najmniej jedną trzecią ramienia, uniemożliwiając spojrzenie na pachy. Bez względu na to, jak często gwiazda machała do fanów, jej pachy pozostawały niewidoczne. Dopiero wraz z pojawieniem się nowej mody (dla nowych kobiet) w postaci luźnych flapperek
Coco Chanel i Jeanne Lanvin, odsłaniających nie tylko nogi i plecy, ale także ramiona, a tym samym pachy, powstało pytanie, co robić z włosami. Czy wolno je pokazywać, czy to zbyt intymne? Pachy widać było podczas tańczenia charlestona, gry w tenisa, pływania, jazdy autem, podczas tych wszystkich nowych hobby, którymi zainteresowały się kobiety i które wymagały ruchu oraz zamaszystych gestów, nie zaś ramion ciasno przyciśniętych do tułowia. Z tego punktu widzenia depilacja stała się zjawiskiem, które towarzyszyło modowemu wyzwoleniu, ale również nowemu ideałowi piękna. Chciano bowiem wyglądać raczej jak chłopiec niż kobieta, a więc jak istota, u której nie zaczął się jeszcze okres dojrzewania. Bez piersi, bez pupy i oczywiście bez włosów pod pachami.
Czytaj także: Depilacja – nowy konflikt pokoleń?
Przemysł i wpływowe magazyny modowe wykorzystały ten w zasadzie bardzo krótkotrwały trend, aby stworzyć nową normę i sprzedać swoje produkty. Co najmniej od początku lat dwudziestych XX wieku czasopisma takie jak „Harper’s Bazaar” pełne były reklam proponujących rozwiązanie „problemu” owłosienia pod pachami – przy użyciu tej oto, opracowanej specjalnie dla kobiet maszynki do golenia, Milady Décolletée Safety Razor firmy Gillette. Służyć miała nowoczesnej kobiecie, która pragnęła stać się „najlepszą wersją siebie”, i ratowała ją przed nieprzyjemnymi sytuacjami: „Tam, gdzie liczy się dobry wygląd, a pachy mają być białe i gładkie, kobiety wszędzie z radością powitają Milady Décolletée Gillette”, głosiła jedna z pierwszych reklam z 1917 roku. Maszynka miała być idealnym prezentem dla nowoczesnej kobiety, obowiązkowym wyposażeniem każdej damy chcącej podążać z duchem czasu. Gillette, najbardziej znany ówczesny producent golarek, około 1900 roku opracował model Safety Razor dla mężczyzn, a podczas pierwszej wojny światowej dostarczał golarki amerykańskim żołnierzom. Kobiety podobno pożyczały maszynki od mężów, zanim koncern nie złapał wiatru w żagle i nie opanował także rynku kobiecego sprzętu do golenia, a to dzięki temu oto szykownemu modelowi, przeznaczonemu specjalnie dla Mi-lady. Teraz pozostało jeszcze nowy produkt sprzedać, i to nie tylko tym paru chłopczycom, które wymachiwały ramionami na dancingach, a nie-długo potem zniknęły, lecz wszystkim kobietom. Zaczęto więc wywierać presję: na stronach reklamowych magazynów dla pań podkreślano stale, jak „wstydliwe” byłoby, gdyby ktoś zobaczył włosy pod pachami. Często padało słowo „zakłopotanie”. Tak często, że depilacja stała się obowiązkiem – niezależnie od panującej mody i długości rękawów.
Czytaj także: Ciało bezwłose. Cała prawda o depilacji
Niedługo później, w czasie wojny, tę samą zasadę zastosowano w odniesieniu do nóg. Ponieważ trudno było jeszcze wtedy zdobyć pończochy i chodzono z gołymi nogami, Remington wykorzystał sytuację, by po-żegnać owłosienie na nogach za pomocą specjalnej maszynki. W latach pięćdziesiątych, równolegle z wynalezieniem bikini, zaczęto pomału zmierzać w kierunku depilacji intymnej. Podstawowy zamysł zawsze był taki sam: gładka, jasna skóra wygląda czysto i porządnie, czyli atrakcyjnie, a włosy w każdym miejscu oprócz głowy są odstręczające. Luźno parafrazując ideał z lat dwudziestych: kobieta jest seksowna, kiedy wygląda nie jak kobieta, lecz młoda dziewczyna. W latach sześćdziesiątych XX wieku dziewięćdziesiąt osiem procent Amerykanek między piętnastym a trzydziestym piątym rokiem życia podawało, że się depiluje, zupełnie niezależnie od mody. Wiele się nie zmieniło, jeśli chodzi o tę normę, wynalezioną na potrzeby rynku przed niemal stu laty. Kiedy feministyczna aktywistka Gloria Steinem na początku lat siedemdziesiątych promowała liberated leg, wypowiadając wojnę „pozbawionemu włosów ideałowi” naszej kultury, kobiety podążały za nią jedynie rok lub dwa. Już w 1974 roku tytuł artykułu w „New York Times” głosił Back to shaving legs – w reportażu stwierdzono, że młode kobiety znów chwyciły za maszynkę. Dziś w tej samej gazecie możemy przeczytać eseje takie jak It’s just hair, przekonujące, że powinnyśmy celebrować nasze naturalne piękno i podziwiać nasze ciała jak „cuda”, którymi niewątpliwie są – „z włosami i wszystkim”. Tak jak przypadkowa bohaterka Julia Roberts.