Jest jak ciemna jaskinia, do której wchodzimy, żeby się w niej rozpaść i poskładać na nowo. Dawniej wierzono, że to naturalny proces, który prowadzi do kolejnego etapu życia, większej mądrości. Dlaczego więc zaczęliśmy tak bardzo bać się smutku? – zastanawia się psycholożka Joanna Flis.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 11/2025.
Izabela Nowakowska-Teofilak: Dlaczego choć tak często doświadczamy smutku, nie potrafimy się z nim oswoić i unikamy go jak ognia?
Joanna Flis: Nie lubimy smutku, bo nie daje o sobie zapomnieć, jest dość intensywną emocją, która szybko przechodzi w obniżony nastrój, refleksję nad niemożnością zaspokojenia określonych potrzeb, utratą kogoś lub czegoś: czasu wolnego, zdrowia, pracy, relacji albo chociażby szansy na spełnienie marzeń. Smutek ma nas prowadzić przez przetworzenie tej straty, czyli po pierwsze, konfrontuje nas z tym, że coś ważnego być może bezpowrotnie zniknęło z naszego życia, a po drugie, przekierowuje naszą uwagę do wewnątrz, sprawia, że stajemy się bardziej refleksyjni, a tym samym trudniej nam cieszyć się tym, co dookoła. Można więc powiedzieć, że to emocja, która trochę izoluje nas od świata zewnętrznego, metaforycznie zaprasza do ciemnej jaskini, w której mamy na chwilę się schować, odciąć od wszystkiego i przeżyć stratę, której właśnie doświadczyliśmy. To dla nas trudny moment, ale dzięki niemu układamy swoją hierarchię wartości od nowa.
Czasem jednak pojawia się bez wyraźnej przyczyny.
Tak się tylko wydaje. Smutek zawsze ma jakieś źródło, ale my często nie zdajemy sobie z tego sprawy, bo brakuje nam zdolności do autorefleksji, świadomego przeżywania pewnych utrat.
Wielu ludzi na poziomie konfrontacji z szeroko rozumianymi stratami uruchamia bardzo szybko cały arsenał różnego rodzaju racjonalizacji: „nic się nie stało”, „wszystko jest po coś”, „jedne drzwi się zamykają, inne otwierają”, „tak miało być”, „to nie było aż takie ważne” itd. Wszystko to ma nas uchronić przed doświadczeniem straty, której się boimy. Im mniejsza zdolność do przeżywania żałoby, tym większa umiejętność używania racjonalizacji. Niektórzy ćwiczą się w tym od dziecka poprzez obserwację swoich rodziców, dlatego w dorosłym życiu bardzo szybko reagują racjonalizacją, dzięki czemu w ogóle nie przechodzą przez proces utraty, nie mają kontaktu z tym, co się tak naprawdę wydarzyło. Serce wie, że coś się stało, ale głowa tego nie transformuje, nie doświadcza, a przez to smutek, który się nagle pojawia, może się wydawać im trochę nie na miejscu.
Ale są też tacy, którzy lubią się w smutku pogrążać, kontemplują go wręcz. Skąd w ludziach taka potrzeba?
Mówi się, że niektórzy mają smutne DNA, ponieważ faktycznie istnieje biologiczna skłonność do smutku, wynikająca z pewnych cech temperamentu i naszej osobowości. Jest związana między innymi z większą zdolnością do autorefleksji, podwyższonym poziomem lęku i mniejszą zdolnością do optymizmu. Takie osoby często nie mają też wyćwiczonych mechanizmów racjonalizacji, co nie jest dobre, bo jednak działają one ochronnie.
Jeśli nie jesteśmy nauczeni od dziecka obchodzić się ze stratami, nadawać im sens, to możemy mieć tendencję do ciągłego ich przeżywania i pogrążania się w smutku. Dla niektórych to jest też poniekąd wygodne, bo kiedy koncentrujemy się na smutku, patrzymy na świat przez pryzmat wszystkich swoich krzywd, rozczarowań, tego, czego nie możemy mieć lub co utraciliśmy – to nie musimy już się bać kolejnych strat. A więc taki obronny negatywizm lub obronny pesymizm może być strategią na życie.
Kiedy widzimy, że ktoś jest smutny, natychmiast chcemy go pocieszyć, rozweselić. To rzeczywiście pomaga?
Żyjemy w świecie, w którym od dziecka słyszymy komunikaty: „weź się w garść”, „uśmiechnij się”, „nie płacz”, czyli uczymy się, że smutek nie jest mile widziany i trzeba go ukryć albo jak najszybciej zwalczyć, stąd odruch pocieszania. Poza tym ta emocja spowalnia naszą aktywność, obniża energię życiową, a mózg nie lubi stanów, które odbierają nam motywację, więc często czujemy naturalny opór przed wejściem do tej metaforycznej jaskini i kontemplacją strat, które przeżyliśmy. Jest w tym jakaś mądrość, bo rzeczywiście im więcej chaosu w naszym życiu, im więcej trudnych zadań i wyzwań, tym mniej miejsca na smutek.
Zdolność do bycia w tej emocji jest w pewnym sensie przywilejem czasów i przestrzeni, w których żyjemy. Jeżeli mamy dobry moment, zaspokojone podstawowe potrzeby, wspierających ludzi wokół siebie, to wtedy możemy się zastosować do rady, która pojawia się w wielu poradnikach psychologicznych, czyli: przyjrzyj się temu smutkowi, pobądź z nim, opłacz tę stratę, nadaj jej sens. Ale kiedy ktoś doświadcza kryzysu życiowego, funkcjonuje w świecie, w którym panuje chaos, przeżywa utratę za utratą, towarzyszy mu ciągłe poczucie braku bezpieczeństwa i wsparcia społecznego, to taka osoba z pewnością nie będzie zanurzać się w tych wszystkich smutkach, bo cała jej uwaga i energia życiowa są skoncentrowane na walce o przetrwanie.
Czytaj także: Do szczęścia potrzebny jest… smutek
Kiedy patrzę na procesy terapeutyczne, widzę, że ludzie zazwyczaj pozwalają sobie doświadczyć tej emocji dopiero wtedy, kiedy intuicyjnie czują, że mogą już wykonać jakiś manewr nadania sensu temu, co się wydarzyło. Często przestrzeń na smutek robi się dopiero po tragicznych wydarzeniach, więc odkładanie go na później jest bardzo pomocne. Można powiedzieć, że miejsce na smutek mają uprzywilejowani. A zatem pocieszanie i rozweselanie może być pomocne, pod warunkiem że nie jest to jedyna strategia radzenia sobie z tą emocją, bo kiedy w naszym życiu nigdy nie pojawia się miejsce na smutek, to często mamy chaos w hierarchii wartości. Nie umiemy ocenić, co było dla nas ważne, bo w związku z pewnymi utratami dokonujemy konkretnych transformacji.
Myślę teraz na przykład o kryzysie wieku średniego, o którym ostatnio dużo się mówi w związku z tym, że milenialsi się starzeją, czyli powoli tracą sprawność fizyczną, młodość, wigor, energię, możliwości, marzenia. Starzenie się to jedna wielka strata. Jeżeli temu zaprzeczamy, mówiąc: „Nie chciałabym już być taka młoda i głupia”, to nie dajemy sobie szansy na przyznanie, że pewna młodzieńcza naiwność i witalność są dla nas wartością. Co więcej, możemy je pielęgnować na każdym etapie życia, bo przecież pod tą powłoką, która się starzeje, one nadal są, ale racjonalizując uparcie swój smutek, zwyczajnie o tym zapominamy. A to czasem kończy się depresją, czyli bezruchem, bo choć mówi się, że depresja to niewyrażone gniew i złość, to wcale nie oznacza, że nie ma ona związku również z silnie tłumionym przez wiele lat smutkiem. Warto więc ten smutek wpuszczać, ale trzeba pamiętać, że potrzebuje on warunków do tego, żeby go przyjąć.
Z mojego doświadczenia wynika, że pozwolenie sobie na przeżycie smutku może być wyzwalającym doświadczeniem, nawet wtedy, kiedy jest nam bardzo trudno. Podczas ataków paniki często miałam ochotę zwyczajnie się rozpłakać, ale zawsze tłumiłam to w sobie, żeby jak najszybciej się uspokoić. Gdy jednak pewnego razu w końcu się rozpłakałam i przyznałam głośno, że jest mi smutno, kiedy mnie to spotyka, nagle wszystko minęło.
Wyrażenie emocji pozwala nam je zauważyć, nadać im sens, znaczenie, rozładować je, a przede wszystkim zwalnia nas z trzymania gardy, bo czasem nie tylko racjonalizujemy i tłumimy to, co czujemy, ale wręcz maskujemy emocje reakcjami pozorowanymi, czyli kompletnie przeciwnymi do tego, co się w nas dzieje. Im bardziej mi smutno, tym głośniej się śmieję. Im mocniej się boję, tym usilniej się pionizuję. Ta strategia bardzo zużywa naszą odporność psychiczną i zasoby życiowe. Współczesny świat nas jednak do tego zaprasza, bo wymaga, żebyśmy nieustannie odnosili sukcesy, ciągle się uśmiechali, uciekali w różnego rodzaju znieczulacze. Uczymy się więc tłumić smutek alkoholem, cukrem, serialem, pracą. Kiedy jednak wyrywamy się w końcu z tego schematu, pozwalamy sobie wreszcie na słabość, na płacz – przeciwstawiamy się temu kulturowemu zaproszeniu do bycia zawsze dającą radę, uśmiechniętą osobą. I to jest bardzo uzdrawiające i wyzwalające.
Ale takie otwarte pozwalanie sobie na wyrażanie i przeżywanie smutku nie jest raczej mile widziane. Mówimy przecież wprost, że nie lubimy towarzystwa smutasów. Kiedy pisałam tekst o życiu wdów, większość kobiet, z którymi rozmawiałam, przyznawała, że z ich smutkiem nie byli w stanie sobie poradzić nawet bliscy. W efekcie bardzo szybko zostawały zupełnie same. Chodzi o to, że smutek jest zaraźliwy?
Raczej o to, że osoba pogrążona w smutku nie może nas zmotywować do działania, a jednocześnie konfrontuje nas z własnymi utratami. Nie robimy przestrzeni na cudzy smutek, bo człowiek smutny to człowiek, który się zepsuł, trzeba więc zrobić wszystko, żeby się naprawił i wrócił do życia. A wtedy znów wszyscy będziemy mogli żyć w iluzji, że świat jest dobrym, bezpiecznym, wspaniałym miejscem, które kreujemy własnym umysłem i motywacją. Smutek nas tej iluzji pozbawia, a czasami faktycznie jej bardzo potrzebujemy, bo gdybyśmy cały czas tak realnie patrzyli na świat, to moglibyśmy stracić zapał do życia.
Kiedy w wywiadach mówię o rozczarowaniu życiem, rozgoryczeniu, kryzysie wieku średniego, o tym, że świat nie jest sprawiedliwy, że bywa różnie, że nie mamy wpływu na wiele rzeczy – często od pewnej grupy ludzi dostaję komunikaty, że jestem pesymistką, nie poprawiam nastroju, a przecież jako psycholożka powinnam. Niektórzy diagnozują u mnie depresję, bo coś musi być nie tak, skoro opowiadam takie niewesołe rzeczy, choć mam przecież narzędzia do tego, żeby kolorować sobie rzeczywistość. To pokazuje wyraźnie, że smutek bardzo mocno wiąże się z prawdą, a nie wszyscy chcemy tę prawdę o świecie zobaczyć, bo nie wiemy, co mielibyśmy z nią zrobić. Dawniej ludzie bardziej się z nią konfrontowali, smutek czy żałoba miały swoje rytuały, były płaczki, okresy odosobnienia. W niektórych kulturach mówiono, że smutek to stan przejścia, że ktoś idzie do tej jaskini po to, żeby się tam rozpaść w dezintegracji pozytywnej, a potem poskładać. Wierzono, że to prowadzi do nowego etapu życia, do mądrości. Pożądany był więc pewien rodzaj melancholii, zresztą wyróżniano nawet osobowość melancholiczną, która miała dar wrażliwości, czyli łączenia nas z czymś głębszym. Współcześnie kiedy ktoś powie, że jest melancholikiem, to raczej nie postrzegamy tego jako daru, tylko myślimy sobie, że to nieszczęśliwy osobnik i być może powinien ustawić się na lekach.
A może chodzi o to, że niewłaściwie przeżywamy ten smutek? Może moglibyśmy lepiej sobie z nim radzić? Mniej wyrażać na zewnątrz, a więcej przepracowywać w sobie?
Pytanie, co to znaczy lepiej przeżywać smutek? Mniej smutno? To trochę tak, jakbyśmy chcieli lepiej doświadczać czegoś, co jest dla nas wyjątkowo nieprzyjemne, na przykład bólu zęba. Małe prawdopodobieństwo, że nam się to uda, możemy natomiast znosić to bardziej świadomie, czyli zrobić przestrzeń dla tej emocji, mieć akceptację tego, że jest ona nieprzyjemna, że wyłącza nas z życia, ale w zamian też coś nam daje. Trochę jak z porodem, kiedy wiemy, że właśnie przychodzi na świat nowe życie, ale na tym etapie przyjemne to dla nas raczej nie będzie.
Aby lepiej znosić smutek, trzeba go po prostu zaakceptować takim, jaki jest. Są jednak osoby, które do takiej autorefleksji potrzebują słuchacza. I tu faktycznie może być pewien problem, bo choć rozmawianie o emocjach jest bardzo pomocne, bo wtedy je nazywamy, oglądamy, oswajamy i normalizujemy, to nie zawsze tak samo służy obu stronom. Osoby, które lubią zanurzać się w melancholii, rozmawiając o swoim smutku, często podbijają ten stan, co może być męczące dla innych, szczególnie jeśli ktoś znajduje się na zupełnie innym etapie, na przykład potrzebuje poczuć coś przyjemnego, jakąś motywację do życia.
Kobiety inaczej przeżywają smutek niż mężczyźni?
Na pewno takie różnice są mocno widoczne tam, gdzie mówi się chłopcom, że nie powinni płakać, że okazywanie słabości jest niemęskie. Wychowani w takich przekazach, przeżywają smutek w ciszy, w izolacji, zaprzeczeniu i bardzo często we wstydzie, bo przecież prawdziwy mężczyzna nie boi się utraty niczego, nie pokazuje wrogom swoich miękkich części. W młodszych pokoleniach to się już bardzo zmienia, mężczyźni coraz częściej mówią, że płacz jest okej, że mają prawo być smutni. Pytanie tylko, jak to się przekłada na praktykę, bo przecież z drugiej strony nasilają się też ekstremistyczne środowiska prawicowe, w których odżywają różne niezdrowe archetypy męskości.
Mam wrażenie, że najlepiej ze smutkiem radzimy sobie w dzieciństwie. Kiedy umarł ukochany chomik mojego sześcioletniego wówczas syna, byłam przerażona, nie wiedziałam, jak to zakomunikować. Tymczasem syn wypłakał swój smutek i wrócił do codzienności. Kiedy teraz zdarza mu się opowiadać o swoim chomiku, zawsze mówi o nim z radością, jakby bardziej cieszył się z tego, że miał takiego przyjaciela, niż smucił, że już go nie ma.
W dzieciństwie trochę inaczej przeżywamy smutek, jest intensywniejszy, ale krótszy, bo u dziecka z jednej strony są mniej rozwinięte mechanizmy samoregulacji, a z drugiej nie ma ono jeszcze wdrukowanych kodów kulturowych, może więc sobie popłakać, nie wstrzymuje smutku. Poza tym dzieci żyją tu i teraz, nie mają zdolności do długiej autorefleksji nad utratą, trudno im wyobrazić sobie przyszłość. Nawet nastolatki często mają jeszcze ograniczoną zdolność przewidywania konsekwencji wydarzeń. Kiedy dorosły traci ukochanego psa, pracę czy zdrowie, bazując na doświadczeniu, może sobie wyobrazić, jak będzie to wyglądało, że czegoś w jego życiu już nie będzie. Tymczasem dzieciaki nie mają umiejętności projektowania przyszłości, którą tak naprawdę opłakujemy, kiedy coś tracimy. Poza tym młodzi ludzie rzadziej rozmyślają o przemijaniu, śmierci, sensie życia, więc mają mniej ciężaru egzystencjalnego, raczej towarzyszy im poczucie, że jeszcze wszystko przed nimi. Smutek związany z utratą nie kumuluje się u nich tak, jak u dorosłych, nie przekłada się na rdzenne przekonania o świecie, przyszłości i własnych możliwościach. A dodatkowo dzieci mają wokół siebie bliskich, którzy kontenerują ich smutek, robią na niego przestrzeń, organizują sposób na przeżycie tej emocji. Dorośli raczej zostają ze swoim smutkiem sami, bez wsparcia, w poczuciu wstydu. A przez to ta utrata często rzutuje na całość ich myślenia o świecie.
Czytaj także: Depresja sezonowa – objawy i leczenie. Rozmowa z Joanną Ibisz, lekarką medycyny stylu życia
Jak rozpoznać, kiedy smutek adaptacyjny przeradza się w stan wymagający psychologicznego wsparcia?
Zanim to rozróżnimy, warto wspomnieć, że smutek to też biologia i hormony, a zatem nasze ciało ma duży wpływ na to, jak często ta emocja się w nas pojawia. Wahania hormonów płciowych, spadki dopaminy, serotoniny, noradrenaliny, niski poziom żelaza, witaminy D czy B12, mogą powodować utratę witalności i spadki energii, a wtedy trudno być wesołym. Smutek czasami może być więc fizjologiczną odpowiedzią na różnego typu niedobory, ale też na stres, przeciążenie, brak odpoczynku.
Mózg wyłącza naszą ciekawość, żeby zmusić nas do zatrzymania, ograniczenia kontaktu ze światem zewnętrznym, do pobycia w samotności. A zatem kiedy smutek towarzyszy nam przez jakiś czas, powinniśmy rozpoznać, co może go wywoływać. Zastanowić się, czy jesteśmy w stanie połączyć ten smutek z czymś, co się dzieje w naszym życiu, czy nie doświadczamy jakichś utrat, kryzysów, nie znajdujemy się w momencie transformacji – również tej pozytywnej, bo przecież można czuć smutek na przykład z powodu utraty wolności po wyjściu za mąż czy urodzeniu dziecka. Jeśli żadna z tych rzeczy się nie pojawia, to zastanowiłabym się nad pójściem do lekarza, niekoniecznie w pierwszej kolejności do psychiatry, zaczęłabym od lekarza rodzinnego po to, żeby zrobić podstawową morfologię, sprawdzić, w jakim stanie jest organizm.
Najpierw warto więc uczciwie i rzetelnie odpowiedzieć sobie na pytanie, jak żyję. Jaki jest mój cykl dobowy, ile pracuję, kiedy miałam ostatnio urlop? Kiedy wykluczy się czynniki fizjologiczne, a smutek nadal trwa, nie zmienia się w czasie albo wręcz się nasila, odbiera nam zdolność do przeżywania emocji – warto skonsultować się z psychologiem, bo nie jest to już z pewnością naturalny, adaptacyjny smutek, który z czasem łagodnieje i nawet w najsilniejszej fazie nie odbiera nam elastyczności w reagowaniu na inne wydarzenia w naszym życiu. Nawet ludzie w procesie żałoby mają takie momenty, kiedy udaje im się uśmiechnąć. I często czują się z tego powodu niezręcznie, wstydzą się tego uśmiechu, bo kłóci się z przekonaniami na temat żałoby, ale w ten sposób nasz organizm trzyma nas przy życiu. Kiedy jednak smutek obejmuje wszystko, zabiera nam energię, sprawia, że nie możemy wykonywać codziennych obowiązków, a do tego trwa tygodniami czy miesiącami, towarzyszy mu poczucie winy, beznadziei, bezwartościowości, a nawet pojawiają się myśli rezygnacyjne – to wtedy mówimy już o zaburzeniu nastroju, o depresji lub dystymii.
Jak długo powinien trwać zdrowy smutek po stracie? Czy ten rok, który kiedyś umownie przyjęliśmy jako czas żałoby, ma jakieś logiczne uzasadnienie?
Trudno mówić o normach czasowych, bo każdy inaczej przeżywa stratę. Nasi przodkowie założyli, że żałoba powinna trwać rok. Wynikało to zapewne z obserwacji zachowania ludzi, którzy doświadczyli straty. Najnowsze badania potwierdziły słuszność tych obserwacji. Wynika z nich, że najintensywniejszy smutek trwa zwykle od kilku tygodni do kilku miesięcy i rzeczywiście po sześciu, dwunastu miesiącach wiele osób zauważa, że częściej pojawiają się w ich życiu chwile radości. Jest to związane z naszą fizjologią, ponieważ organizm po prostu broni się przed śmiercią, nie możemy być zbyt długo wycofani z życia. Poza tym adaptacyjna żałoba nigdy nie jest jednym wielkim smutkiem. Choć ta pierwsza fala jest ogromna i zalewa nas w całości, kolejne są już nieco mniejsze, a z czasem ich odpływy trwają coraz dłużej. Kiedy tracimy kogoś bardzo ważnego, to falowanie, choć znacznie słabsze, staje się stałą częścią naszego życia, bo te przypływy smutku co jakiś czas wracają pod wpływem różnych wspomnień, zdjęć, wydarzeń, momentów, snów. Miłość do utraconej osoby zamienia się w smutek i tęsknotę. Jest to dokładnie to samo uczucie, tylko przeżywamy je w inny sposób, nie w ekscytacji połączenia z kimś, kto jest dla nas ważny, tylko w bólu rozdzielenia. Mam jednak wrażenie, że mimo całej wiedzy, jaką teraz posiadamy, coraz trudniej przechodzimy przez czas żałoby. Dawniej pomagały w tym ludziom tradycje, dostawali przestrzeń na to, żeby przez ten rok funkcjonować nieco inaczej, mieli wsparcie społeczności. Teraz nie ma miejsca na ich smutek w przestrzeni publicznej.
Jak zatem wspierać człowieka pogrążonego w smutku?
Często wystarczy nasza obecność, milczenie, przytulenie, bo samo poczucie, że ktoś jest, działa kojąco. Nie musimy na siłę wyprowadzać kogoś ze smutku, lepiej dać mu przestrzeń na bycie z tą emocją, pozwolić mówić, płakać, milczeć, nie spieszyć się z radami. I przede wszystkim słuchać, niczego nie dopowiadać, nie dzielić się swoimi doświadczeniami. Jeśli ktoś jest pogrążony w głębokiej żałobie, warto zaoferować mu wsparcie praktyczne, bo smutek naprawdę odbiera siły. Dlatego ugotowanie posiłku, popilnowanie dziecka, zrobienie zakupów, przypilnowanie jakichś spraw i terminów często jest cenniejsze niż inne wsparcie. Warto też dawać nadzieję, ale nie mówiąc: „Będzie dobrze”, bo przecież nie wiemy, jak będzie. Już lepiej powiedzieć: „To minie, wszystko mija”, ale to też nie zawsze się sprawdza. Trudno wspierać w ten sposób kogoś, kto stracił dziecko, bo on często nie chce, żeby ten smutek minął. Jeżeli smutek się pogłębia, spróbujmy zachęcić taką osobę do rozmowy z psychologiem, terapeutą czy lekarzem. Nie bagatelizujmy smutku, nie uciekajmy od niego, ale spróbujmy się też oprzeć pokusie, by od razu naprawiać świat.