1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Kryzys wieku średniego – duszące poczucie, że życie nas przerosło

Kryzys wieku średniego – duszące poczucie, że życie nas przerosło

Kryzys wieku średniego (Fot. Getty Images)
Kryzys wieku średniego (Fot. Getty Images)
Kryzysy coraz liczniej dotykają naszego życia: prywatnego, społecznego i globalnego. Bartłomiej Dobroczyński i Agnieszka Jucewicz w książce „Tańcząc. Rozmowy o kryzysie i przemianie” dedykują swoje poszukiwania dróg wyjścia z tej sytuacji „wszystkim, którzy czują, że znaleźli się w miejscu, gdzie boli, czasem bardzo, i nie wiadomo, dokąd iść dalej ani co robić, bo stare sposoby radzenia sobie zawodzą”.

Fragment książki „Tańcząc. Rozmowy o kryzysie i przemianie”, Bartłomiej Dobroczyński, Agnieszka Jucewicz, wydawnictwo Agora

Gdyby ktoś spytał, co jest dla mnie najlepszą metaforą życia, tobym powiedział, że przypomina mi ono poruszanie się po ogromnym lejku. Na początku tej umownej dorosłości znajdujesz się na samej górze, na zewnętrznej krawędzi tego lejka, gdzie masz potężny obszar do spenetrowania i bardzo szeroki horyzont, ale w miarę upływu czasu, z każdym kolejnym ruchem, schodzisz coraz niżej, kręgi, które zataczasz, robią się coraz węższe, coraz mniej widzisz i coraz bliżej jesteś wylotu, który prowadzi przez długą i wąską rurę gdzieś na zewnątrz, czyli do śmierci.

Gdyby miał pan umiejscowić na tym lejku kryzys wieku średniego, to gdzie by się on znalazł?
To jest moment, tuż zanim wpadniesz w ten tunel.

Kanadyjski psychoanalityk z lat 60. ubiegłego wieku Elliott Jacques, któremu przypisuje się autorstwo terminu „kryzys wieku średniego”, choć wiadomo, że te doświadczenia opisywali przed nim inni, naszkicował to tak: do połowy życia człowiek wspina się na szczyt, ten szczyt go motywuje, a on wyobraża sobie, że jak tam dojdzie, to nie wiadomo, co się wydarzy. W końcu staje na górze i widzi, że droga dalej prowadzi już tylko w dół i nagle się kończy.
To jest genialny obraz. Przy czym paradoksalnie on się wcale nie różni od tego z lejkiem. Oba opowiadają o tym, że kryzys wieku średniego to jest moment, w którym ty, mając często sporo umiejętności, wiele rzeczy już zrealizowanych, dostrzegasz, że jesteś ograniczona. Te ograniczenia są różnego rodzaju i nie da się ich określić jednym słowem czy tweetem. Gdybyśmy jednak chcieli to zrobić dość brutalnie, to można powiedzieć tak: nagle zdajesz sobie sprawę, że umrzesz. I nie jest to już abstrakcja.

Zmieścił się pan w 280 znakach.
Z tym że tu chodzi o coś więcej niż o świadomość własnej śmiertelności. Mówiąc po platońsku, nagle uprzytamniasz sobie, że znajdujesz się w więzieniu. To więzienie stanowi twoje ciało, twój umysł, twoja przeszłość, twój charakter, temperament. Wszystko, co dla 17-latki było okazją, teraz staje się kratami. Ty już wiesz, co możesz, czego nie, i zaczynasz odczuwać bolesny, przyprawiający wręcz o panikę dysonans, rozziew pomiędzy swoimi pragnieniami i możliwościami a tym, co rzeczywiście zrobiłaś. I zdajesz sobie sprawę z tego, że pewnych rzeczy już nie zrobisz nigdy.

Pewne drzwi już się zamknęły, jak to się mówi.
Właśnie. Myśl, która budzi moją największą grozę, a która często się w tym momencie pojawia, brzmi tak: „To tylko tyle”. Nie ma nic więcej.
Oczywiście to „to tylko tyle” może dotykać różnych rzeczy. Może dotknąć twojego rozumienia samej siebie: „Nie będę inna. I muszę się z tym pogodzić”. Może dotknąć twoich osiągnięć: „Nie napiszę powieści, o jakiej marzyłem, żebym nie wiem, jak się wysilił, bo muszę spłacać kredyt i zasuwać na to w korpo”, albo, co gorsza, „Brak mi do tego wystarczających zdolności”, „Nie pojadę w podróż dookoła świata, bo mam chorą matkę, którą chcę się zająć”.

Jesteś jak ten Guliwer przygwożdżony do ziemi przez Liliputów ogromną liczbą nitek. Każdą z osobna może stosunkowo łatwo dałoby się zerwać, ale są ich dziesiątki, setki.

Zaczynasz też rozumieć różne mechanizmy, którymi rządzi się świat, że na przykład to, co robisz, jest dobre, ale nie dostaniesz nagrody czy uznania, o jakim marzysz, bo dają tylko tym ze „środowiska” itp.

Poza myślą „to tylko tyle” pojawiają się też myśli „a co by było, gdyby…”. Pisarka Hilary Mantel powiedziała, że w połowie życia często przelatują nam przez głowę różne niezrealizowane scenariusze: mężczyzna czy kobieta, z którymi mogliśmy się związać, inne studia, inna praca. Wracają duchy przeszłości.
To jest właśnie ten moment. Kiedy miałeś 18 czy 20 lat, wydawało ci się, że możesz być z tym, z tamtą, w tym mieście, w innym, wędrować po dżungli amazońskiej, odkrywać nowe gatunki motyli, tworzyć arcydzieła, budować imperia. Tymczasem jest, jak jest. Psychologowie ewolucyjni, z którymi się można nie zgadzać, ale których nie warto ignorować, widzą to bardzo prosto: biletem ewolucji nie jest twoje szczęście, tylko DNA. Ewolucji nie obchodzi, czy jest ci fajnie, czy się zrealizujesz, ją obchodzi jedynie to, czy wydasz potomstwo. I możesz sobie w pewnym momencie uświadomić, na przykład właśnie w wieku lat czterdziestu paru, mając męża i dzieci czy żonę i dzieci, że tak naprawdę jesteś singielką czy singlem z przekonania i że wolałabyś/wolałbyś żyć inaczej. Ale jesteś już uwikłana/uwikłany w relacje i niewiele możesz zrobić.

Niektórzy się porywają na różne życiowe rewolucje.
Oczywiście można to wszystko rzucić w cholerę, ale to już nie będzie to samo. Człowiek nie może się zresetować. Wymazać tych zobowiązań, zignorować uczuć, które w konsekwencji się pojawią, na przykład poczucia winy. To jest właśnie ten rodzaj zdefiniowania, który się boleśnie odsłania.

Rozumiem, że reakcje na ten kryzys mogą być różne. Jedni będą się powoli godzić z tym, jak jest, inni – walczyć.
One będą zależeć od tego, co ludzie uważają za wartość czy też w jakim intersubiektywnym świecie żyją, jak by powiedział Harari.

Jedni się załamią, popadną w depresję, inni podwoją wysiłki i zaczną wyznaczać sobie jeszcze więcej celów. „Nagrałem dziesięć płyt, to nagram jeszcze dwadzieścia”, „Zarobiłem milion, to zarobię jeszcze dwa”. Jeszcze inni ten moment przekroczą i zaczną robić coś zupełnie nowego. Na przykład taki Mark Hollis, główny animator grupy Talk Talk. Zaczynali jako zespół synthpopowy, nagrali sporo przebojów, które sprzedawały się w milionach egzemplarzy. Ale w pewnym momencie Hollis zamknął się z zespołem na całe miesiące w katedrze, gdzie stworzyli wybitne, antykomercyjne, medytacyjne dzieło, wyznaczając nowy gatunek w muzyce (post rock), a po nagraniu jeszcze dwóch płyt oświadczył, że odchodzi, bo zespół uniemożliwia mu bycie z rodziną, dziećmi.

Są tacy, którzy próbują wyszarpać tę młodość siłą, zaprzeczyć upływowi czasu, ci od szybkich samochodów, operacji plastycznych, szalonych romansów.
Próbują wejść z powrotem na górę tego lejka, ale komu oceniać, czy to jest dobre, czy złe? Czy to akt rozpaczy, czy raczej akt człowieczeństwa? Każdy radzi sobie z lękiem przed nicością, a czasem wręcz z paniką egzystencjalną, jak potrafi.

Niektórzy na stwierdzenie „to tylko tyle” odpowiedzą jak Madonna: „A ja się nie zgadzam, chcę więcej”, „I need more”. Wstrzykną sobie botoks tu i tam, będą farbować włosy i skórę jak niegdyś Berlusconi, jeździć na złamanie karku, wezmą sobie dwie kochanki i kochanka, żeby tylko zaprzeczyć tej świadomości, że są skończeni i samotni, bo to jest istota tego stanu.

Jeszcze inaczej będą reagować na ten kryzys osoby, które wierzą w to, że „jesteśmy na tej ziemi tylko na krótką chwilę” – jak pisał dawno temu pewien aztecki poeta – i że tak naprawdę to życie jest przygotowaniem do innego, pełniejszego, lepszego. Wierzący muzułmanin, żyd, buddysta czy „dziki” wiedzą, że to rozdanie, któremu podlegają, jest być może uciążliwe, trudne, ale jest rozdaniem sensownym i sprawiedliwym, bo jest zamierzone i kontrolowane przez rozumnego, miłującego Boga albo wynika z ich poprzednich czynów.

Chce pan powiedzieć, że ludziom wierzącym łatwiej jest przejść przez kryzys wieku średniego?
Może nawet przez każdy kryzys. Dlatego że oni mają aplikację, która się nazywa: „To jeszcze nie koniec. Masz kolejną szansę, kolejne życie”. Istota rzeczywistości w tym religijnym czy też kreacjonistycznym światopoglądzie jest w gruncie rzeczy optymistyczna, bo zakłada, że kosmos jest niejako spiskiem na twoją korzyść. Natomiast druga wizja, nazwijmy ją darwinistyczną czy ewolucjonistyczną, czyli wizja świata bez Boga, czy też bez jakiejś siły wyższej, jest masakrująca: nie ma celu, nikt świata nie stworzył, nie ma żadnego kontrolera tego wszystkiego. Jak by powiedział Sartre: życie to absurd, piekło to inni. Radź sobie sam.

Natomiast, jak pisał Miłosz w Ziemi Ulro, żyjemy dziś w cywilizacji, w której istnieje silne napięcie między tymi dwiema wizjami człowieczeństwa. Można powiedzieć, że jesteśmy takimi rozkraczonymi na wpół kreacjonistami, na wpół ewolucjonistami. I wielu z nas, może poza Richardem Dawkinsem, teoretykiem ewolucji biologicznej i zdeklarowanym krytykiem kreacjonizmu i jemu podobnymi, tego rozdarcia doświadcza. Nawet osoby niewierzące potrzebują nadać swojemu życiu jakiś sens, osadzić je w kontekście, który będzie lepszy od tego, czego doświadczają na co dzień. Bo umówmy się, że większość ani nie zdobywa dwóch Nobli jak Maria Skłodowska-Curie, ani nie opływa w dostatki. 1 procent opływa w dostatki. (…)

Relacje receptą na kryzys

Najdłużej prowadzone badania podłużne nad szczęściem pokazały, że jedną z najważniejszych rzeczy w życiu, ważniejszych niż zdrowie czy poziom majętności, są relacje. Czyli paradoksalnie najlepiej przysłużysz się sobie, jeśli zainteresujesz się i zajmiesz kimś innym. Oddasz jemu bądź jej część siebie.
Jest taki piękny film z Joaquinem Phoenixem, który bierze pod opiekę swojego siostrzeńca, co całkowicie odmienia mu życie.

C’mon C’mon.
O, właśnie. W popularnych filmach przedstawiono dziesiątki podobnych sytuacji, ze słynnym Rain Manem Barry’ego Levinsona na czele, kiedy taka decyzja jak zaopiekowanie się kimś, podzielenie się dobrami materialnymi czy umiejętnościami, nawet jeśli się tego początkowo bardzo nie chce, zmienia czyjeś życie na korzyść. A właściwie oba życia. Co przy okazji wywołuje dość zaskakującą kwestię, a mianowicie: czy my w ogóle wiemy, co przyniesie nam szczęście?

Ktoś mógłby się oburzyć: „Ale ja przecież doskonale wiem, co jest dla mnie dobre”?
Jednak okazuje się, na co wskazują liczne badania, że tak naprawdę bardzo słabo orientujemy się w naszych potrzebach. Co gorsza, rozwiązania, które w tej materii podsuwa nam otoczenie – szkoła, marketing, media, politycy, duchowni – nie są wcale dla nas najlepsze. To zaś, co nam samym przychodzi do głowy, kiedy szukamy szczęścia czy choćby sensownej drogi życiowej, jest nierzadko cudzą receptą udającą nasz własny pomysł. To te dawne i nie tak dawne głosy naszych rodziców, nauczycieli, mniej lub bardziej życzliwych znajomych, kolegów i koleżanek, które bierzemy za własne myśli. (…)

Psycholog Daniel Gilbert, twórca koncepcji „szczęścia zsyntetyzowanego”, przekonująco wykazał, że sytuacje, których za wszelką cenę chcemy uniknąć, mogą być dla nas zbawienne. Że wiele osób, którym przydarzyła się wielka niesprawiedliwość, niesłusznie je skazano i poszły do więzienia, zapadły na nieuleczalną chorobę albo dostały w spadku niechciane zobowiązania po zmarłym krewnym, po latach stwierdza, że dopiero od tego momentu zaczęło się ich prawdziwe życie!

Brzmi to trochę, za przeproszeniem, jak z katolickiego kazania, że niesienie własnego krzyża to największe szczęście człowieka.
W 2014 roku na czacie z czytelnikami „Guardiana” – który z pewnością nie jest katolickim pismem – słynny słoweński filozof Slavoj Žižek – który z pewnością nie jest księdzem – został zapytany o to, czy szczęście jest ważne, jak możemy być szczęśliwi oraz jakie kroki on w tym celu doradza. W odpowiedzi sformułował dość brutalną poradę czy raczej diagnozę, właściwie zgodną z tym, co sugeruje Gilbert. Warto ją przytoczyć w całości, choć pojawia się w niej całkowicie skompromitowany sztandarowy wręcz symbol neoliberalizmu (…): „Szczęście nigdy nie było ważne. Problem w tym, że tak naprawdę nie wiemy, czego chcemy. Nie uszczęśliwia nas to, że dostajemy to, czego pragniemy, lecz raczej marzenie o tym. Szczęście jest dla oportunistów. Dlatego myślę, że jedynym życiem dającym głęboką satysfakcję jest życie polegające na bezustannej walce, zwłaszcza walce z samym sobą. Wszyscy pamiętamy Gordona Gekko, postać, którą grał Michael Douglas w filmie Wall Street. On tam mówił, że śniadanie jest dla mięczaków, a jeśli potrzebujesz przyjaciela, to kup sobie psa. I ja myślę, że powinniśmy powiedzieć coś podobnego o szczęściu. Jeśli chcesz pozostać szczęśliwy, po prostu pozostań głupi. Autentyczni mistrzowie nigdy nie są szczęśliwi; szczęście jest kategorią dla niewolników”. Jest w tym oczywiście spora doza prowokacji i pozy, ale nie musimy się tym przejmować…

Bo?
Bo główna myśl jest czytelna i trudna do podważenia: to, co w naszym życiu najważniejsze i najbardziej dla nas korzystne, wiąże się z wysiłkiem i aktywnością, a nie z biernością i czekaniem na to, co zaproponują nam inni. Gilbert tylko dodaje do tego paradoksalną prawidłowość, że często dopiero naprawdę trudne warunki potrafią nas zmusić do tego, żeby w pełni zadbać o swoje zranione, zagrożone czy niesprawiedliwie potraktowane przez los życie. I że sens i tak zwane szczęście łatwiej urzeczywistnić, kiedy jest nam ciężko, niż wtedy, gdy żyjemy w spokoju i opływamy w luksusy. No, ale przy tym nie możemy oczywiście zapomnieć, że z większości badań nad dobrostanem wynika, iż nasze poczucie spełnienia najbardziej zależy od relacji z innymi ludźmi.

Czyli progresywną reakcją na kryzys może być po prostu pielęgnowanie tych relacji?
Moim zdaniem nie ma nic lepszego niż stworzenie silnej grupy wsparcia. Ale to muszą być inne relacje niż te instagramowo-facebookowe. Bo mimo wszystkich pożytków, które one przynoszą, ich istotą jest jednak to, że człowieka utowarowiają. Natomiast prawdziwe relacje, czyli trwałe i wspierające, powinny być nieczułe na kwestie wizerunkowo-marketingowe, a więc na to, co na siebie włożyłaś, czy masz nowy samochód, czy poruszasz się „zbiorkomem”, czy używasz najnowszego iPhone’a, czy też masz starą, porysowaną komórkę. Dla prawdziwych relacji jest to obojętne, bo ich istota polega na tym, że nawzajem dla siebie stanowimy lustro i dostarczamy sobie realnego wsparcia, troski, zainteresowania.

„Tańcząc. Rozmowy o kryzysie i przemianie”, Bartłomiej Dobroczyński, Agnieszka Jucewicz, wydawnictwo Agora (Fot. materiały prasowe) „Tańcząc. Rozmowy o kryzysie i przemianie”, Bartłomiej Dobroczyński, Agnieszka Jucewicz, wydawnictwo Agora (Fot. materiały prasowe)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze