Bieganie jest modne, sporo Polaków biega. Ale to, co robi Patrycja Bereznowska, wychodzi poza skalę. Ultradługie dystanse. Niewyobrażalny wysiłek. Wyścigi trwające dobę bez przerwy, czasem dwie doby. Ona je wygrywa. Przesuwa granice wydolności organizmu. Walczy z własnymi ograniczeniami. I o własne marzenia.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 11/2025.
Kiedy otwierają się zapisy na popularne uliczne maratony, trzeba się spieszyć, czasem już po paru godzinach wszystkie pakiety są sprzedane. O maratonie mówi się „królewski dystans”. 42 kilometry. Trzeba sporo trenować, żeby dać radę to przebiec.
Tymczasem Patrycja Bereznowska w ramach codziennych treningów pokonuje 50 kilometrów. Takich jak ona nie jest wiele. To elitarna grupa. I nic dziwnego. Wyobrażacie sobie, jak to jest biec przez dobę? Albo przez dwie? Biec. Nie iść, nie stawać na odpoczynek. Nie spać, jeść w biegu. Nawet ci, którzy regularnie trenują, raczej nie porywają się na takie wyzwania. Patrycja od lat w takich właśnie biegach startuje i je wygrywa. Wygrywa mistrzostwa Europy, świata, bije rekordy. Nie zatrzymała jej nawet choroba – rak piersi. Nie przerwała treningów na czas leczenia.
Przyjeżdżam do niej do Wieliszewa. Witają mnie najpierw dwa koty, potem przybiega drobna uśmiechnięta dziewczyna. Właśnie skończyła jeden trening, wieczorem będzie drugi. Ale nie rozmawiamy na fotelach przy kawie, „Chodź na spacer”, proponuje Patrycja. I opowiada. O bieganiu i o chorowaniu, o tym, jak jedno z drugim się w jej życiu splotło.
– W lutym 2024 roku brałam udział w 48-godzinnym biegu na Tajwanie. Zrobiłam drugi wynik na świecie, rekord Europy i swoją życiówkę. Byłam w świetnej formie. 1 marca, już w domu, brałam prysznic i wyczułam w piersi zgrubienie wielkości groszku.
W szpitalu lekarz od razu uprzedził mnie, że to nie wygląda dobrze. W trakcie USG stwierdzono, że w piersi jest druga zmiana. Okazało się, że to dwa różne nowotwory, jeden o wysokim stopniu złośliwości, trudny przeciwnik. Takie przypadki się zdarzają, ale równoczesne zachorowanie na dwa różne nowotwory w jednej piersi jest ekstremalnie rzadkie. Diagnostyka trwała trzy miesiące. To był, jak teraz o tym myślę, najtrudniejszy okres, dużo niewiadomych, niepewności. I lęku.
Czytaj także: „Moje ciało ucierpiało, ale ocaliłam siebie”. O raku i profilaktyce, która ratuje życie, rozmawiamy z Martą Iwanowską-Polkowską, psycholożką, autorką książki „Nażyć się”
Pytam Patrycję, czy kiedy poznała diagnozę, bała się przede wszystkim, że to koniec biegania. – Pierwsza myśl była inna: co się stanie z moim kotem Julianem, jeśli umrę? Oczywiście kiedy to powiedziałam głośno, mój przyjaciel Adrian wydarł się na mnie: „Co za głupoty opowiadasz?! Ale jakby co, to biorę kota i koniec tematu”. Jestem zadaniowcem, staram się nie rozczulać, tylko działać, ale przychodziło mi do głowy: a jeśli leczenie nie przyniesie efektów? Moja mama zmarła w wieku 48 lat, ja w tym wieku zachorowałam, może to znak? Szybko doszłam jednak do wniosku, że nie mam na to wpływu, zrobię wszystko, żeby wyzdrowieć, ale nie będę się zadręczać.
„Niezadręczanie się” jest łatwiejsze, kiedy mamy fachowe wsparcie. – Niestety na początku nie pomyślałam o szukaniu pomocy u psychologa – mówi Patrycja. – Uważam, że to nic dziwnego, pacjent w szoku po diagnozie może na to nie wpaść. Ale lekarze powinni to zasugerować. Przecież psychoonkolodzy są dostępni. Kiedy ktoś mi to w końcu podpowiedział i poszłam się zapisać, nie było problemu z terminem. Teraz zawsze i każdemu powtarzam, że powinno się do takiego specjalisty trafić na samym początku, najlepiej w dniu diagnozy. Po pierwszej wizycie u pani psychoonkolog wyszłam z wielkim wow, tyle dostałam fajnych rad! Choćby tę dotyczącą chemii. Na początku miałam białą chemię, potem czekały mnie cztery czerwone. Pod koniec białej chemii powiedziałam pani psychoonkolog, że znoszę ją dobrze, trenuję, biegam, wiadomo, różnie się czuję, ale dużo lepiej, niż sobie wyobrażałam. Tylko że czeka mnie czerwona i na pewno będzie strasznie. Ona: „A niby dlaczego? Czemu to sobie projektujesz? Są pacjenci, którzy dobrze znoszą chemię, jedni lepiej czerwoną, inni białą, ale nastawienie dużo może zmienić”. Wyszłam i zastanawiałam się, dlaczego nikt mi tego wcześniej nie powiedział.
Co jeszcze pomagało? – Oczywiście bieganie – śmieje się Patrycja. – Starałam się nic nie zmieniać w treningowej rutynie. Choć lekarze na hasło ultramaraton załamują ręce i w ogóle nie chcą o tym rozmawiać. Na szczęście trafiłam na fajną onkolożkę, która nie miała nic przeciw temu, żebym trenowała. Umówiłyśmy się, że będę się starała nie robić więcej niż 50 kilometrów dziennie. Przyznam, że kilka razy złamałam obietnicę. Ale jak mówiłam, że dobrze się czuję i wygrałam kolejne zawody, to słyszałam tylko: „Super, gratulacje! Jak organizm powie »nie«, to tego nie przeskoczysz”. Zdarzały mi się treningi bardzo wolne, choć wydawało mi się, że biegnę szybko. I kilka takich, że po dwóch kilometrach bałam się, czy dam radę wrócić do domu. Ale też myślałam, że każdy trening podczas leczenia spowoduje, że potem będę szybciej wracać do formy. Że jak teraz odpuszczę pięć kilometrów, to ten jeden dzień, ten jeden trening będę musiała nadrobić.
Czytaj także: Rak piersi – coraz więcej szans na wyleczenie. Rozmowa z chirurgiem onkologiem dr. n. med. Aleksandrem Grousem
Patrycja od lat jest swoją trenerką, ale i trenuje innych. – Chemię miałam w poniedziałki – opowiada. – Trwało to cały dzień, wychodziłam ze szpitala około 18. A w poniedziałki prowadzę zajęcia ogólnorozwojowe dla biegaczy klubu Wieliszew Heron Team. Ani razu ich nie odwołałam, przyjeżdżałam do domu po chemii, przebierałam się i truchtem, około pięciu kilometrów, biegłam do hali, robiłam zajęcia, potem truchtem do domu. Wiem, ludzie mówią, że po chemii jest strasznie, a ja prowadziłam zajęcia, na które docierałam biegiem. Ale czułam się dobrze, czasem trochę lepiej, czasem trochę gorzej, nie robiłam tego ostatkiem sił.
Nie tylko trenowała, także startowała w zawodach. Na 100 kilometrów, na 63, na ponad 80. – Wybierałam biegi, o których wiedziałam, że nie będą mnie wyczerpywać do cna, że nie zarwę nocy, że na pewno je ukończę. Nie patrzyłam na wynik, najważniejsze było pojechać, być w tym środowisku, wśród ludzi, którzy mają taką samą pasję, robić to, co kocham. Ale, prawdę mówiąc, zwykle wygrywała.
Mówi o tym, jak ważne było wsparcie środowiska biegowego. Znajomi i przyjaciele zrobili zbiórkę na immunoterapię (ostatecznie okazało się, że to leczenie było refundowane). Kiedy informacja poszła w świat, cała suma uzbierała się w ciągu kilkunastu dni.
Poza pieniędzmi Patrycja dostała, jak mówi, góry wsparcia, nie tylko od biegaczy. Także masę sygnałów od ludzi: że wierzą, że taki ktoś jak ona, kto tyle razy pokazywał, że niemożliwe nie istnieje, pokaże to jeszcze raz. – A najbliżsi okazali się, jak zwykle, niezawodni – dodaje. – Nie tylko rodzina, ale i przyjaciele. Podejrzewałam nawet, że mają jakiś radar, bo jak tylko mi łezka poleciała, zaraz był telefon. Kiedy czekałam na wyniki czy szłam do szpitala, zawsze się odzywali: gdzie jesteś, czy cię zawieźć, odebrać, zrobić zakupy, posprzątać? Przeprowadzałam się wtedy, kończyłam remont domu, przyjaciele spakowali mnie, przewieźli, rozpakowali – to, co wydawało się trudne, stało się lekkie i proste.
Patrycja mieszka sama. I sama mieszkała też podczas leczenia. – Planowałyśmy, że będzie ze mną przyjaciółka, ale ostatecznie umówiłyśmy się, że jeśli będę potrzebowała, to dam znać. Nie okazało się to konieczne. Miałam mdłości, ale brałam leki i nigdy nie skończyło się wymiotami. Nie odczuwałam głodu, ale wiedziałam, że jeść muszę. I kiedy przygotowałam sobie posiłek i zaczynałam jeść, to nawet mi smakowało.
Wiemy, że podczas chemii zwykle traci się włosy. Ale są i inne problemy, o których nie zawsze się pacjentów uprzedza. – Marzłam – wylicza Patrycja. – Pojawiły się zajady, był czas, że wszędzie robiły mi się siniaki, całe nogi miałam w wylewach. Na czerwonej chemii straciłam włosy, brwi, rzęsy. I zaczęły mi schodzić paznokcie. Pracuję w stajni, jeżdżę konno – milion razy dziennie w coś uderzałam dłonią i za każdym razem czułam ból. Nie mówi się też o tym, że zdarza się stan zapalny skóry, boli cała głowa, nawet jak wiatr zawieje, trudno spać. To wszystko przeszkadza, ale nie aż tak, żebym się miała położyć do łóżka. Wtedy czułabym się gorzej.
Oczywiście pojawił się moment, kiedy było trzeba zrobić przerwę – to operacja. Odbyła się 15 listopada. Mastektomia z jednoczesną rekonstrukcją. Lekarze wiedzieli, że Patrycja codziennie przebiega wiele kilometrów, badania pokazują, że mastektomia bez rekonstrukcji powoduje problemy z kręgosłupem, a przy bieganiu mogą się one tylko pogłębiać. Lekarz miał problem z dobraniem wielkości protezy. – A, jak się okazało, na NFZ mógł zamówić tylko dwa rozmiary, by zdecydować w trakcie zabiegu, którego użyje. Co, jeśli żaden nie będzie okej? Ale rano przed operacją zobaczyłam, jak wchodzi do sali z wielkim uśmiechem i z dumą mówi: „Mam pięć, załatwiłem!” – opowiada Patrycja.
Chirurg uprzedzał ją, że czekają ją trzy miesiące przerwy od jazdy konnej i biegania. – Wytrzymałam… trzy tygodnie. Dopóki rana się nie wygoiła, dopóki nie ściągnięto szwów, spacerowałam i jeździłam na rowerze stacjonarnym. Kiedyś poszłam na spacer, byłam 10 kilometrów od domu, jak zrobiło się zimno i zaczęło padać. Miałam na sobie buty biegowe, myślę: nie, mam wracać spacerem jeszcze godzinę w deszczu? Zaczęłam truchtać. Na próbę. Nic nie bolało, stanik trzymał pierś mocno. Następnego dnia założyłam kamizelkę kompresyjną i odważyłam się wolno potruchtać.
Wsiadłam też na konia. Żadnego bólu czy dyskomfortu. Chirurg załamał ręce, ale sam przyznał, że pierś wygląda okej. Jakiś czas po operacji dziewczyny z akcji #PomacajSie zaprosiły mnie na sesję fotograficzną. Jak mnie zobaczyły bez stanika, było wielkie wow!
„Kto ci tak pięknie zrobił cycki?”, dopytywały. „A nieznany ( jeszcze!) doktor Alan Grabowski”, mówię. Przyjaciółka powiedziała, że od niego pacjentki najszybciej wychodzą ze szpitala i nie ma powikłań. Dla mnie to była najlepsza rekomendacja. Po operacji Patrycja miała jeszcze cztery podania chemii i immunoterapię. Leczenie zakończyła w Dzień Matki, 26 maja. A 29 maja, w piątek, stanęła w Pabianicach na starcie mistrzostw świata w biegu 48-godzinnym.
Jak to jest biec non stop przez dwie doby? Jak to jest nie spać dwie doby? – Dla mnie to nie problem, nie mam podczas biegu potrzeby snu – mówi Patrycja. – Rywalizacja, adrenalina, tempo mnie nakręcają. Zatrzymałam się dwa razy, raz na zmianę butów i skarpetek, drugi na zmianę skarpetek. I cztery razy byłam w toalecie. Zajęło mi to w sumie 19 minut.
Bieg odbywał się na pętli 1700 metrów. Jest strefa serwisowa z namiotami z jedzeniem i piciem. Patrycja zawsze przyjeżdża ze swoją ekipą serwisową. – To moi przyjaciele, przez 48 godzin są tam dla mnie, mają wszystko, czego potrzebuję. Ich rola jest niezmiernie ważna, to oni kontrolują mój bieg. W jakimś momencie osłabłam, ale ekipa mówiła: „Nie martw się, jesteś pierwsza, rób swoje, ciesz się tym, co się dzieje”. I zaczęłam poprawiać tempo.
Bałam się, czy je utrzymam, ale wtedy, przyznam się szczerze, pomyślałam, że to będzie piękna puenta do książki. Bo jestem w trakcie pracy nad książką. Opisujemy w niej mój ostatni duży bieg przed leczeniem – rok wcześniej, w tym samym parku – już wiedziałam, że jestem chora, ale chciałam poprawić rekord świata w biegu 24-godzinnym. Byłam w sporym stresie, ileś treningów uciekło, dobrze szło do 12. godziny biegu, ale potem doszło do obrzęku rogówki i zaczęłam tracić wzrok. I poprawiłam jedynie rekord Europy. Tym razem organizator podjął decyzję, że zrobi mistrzostwa świata w biegu 48-godzinnym. Okej, to biegnę 48. Jestem właścicielką rekordu Europy, ale chciałam go poprawić. Po roku wracam do tego samego parku, z tymi samymi ludźmi, po zakończeniu leczenia, i znowu walczę o rekord świata.
Czytaj także: Ruch – najlepszy eliksir młodości
Idealna klamra, piękna puenta książki. Taką miałam podczas dwóch ostatnich godzin motywację. Myślałam też o tym, że moja historia będzie ważna dla ludzi, którzy chorują, bo pokazuje, że można osiągnąć cel i wrócić do tego, co było przed chorobą, a nawet zrobić więcej. Pewnie, że w trakcie leczenia zadawałam sobie pytanie, czy kiedykolwiek będę w stanie zmusić ciało do tak wielkiego wysiłku. A różne „dobre ciocie” mówiły: „Odpuść sobie to bieganie, czy leczenie i sport to nie za dużo?”. Tyle że sportowiec nie może odpuszczać. Jeśli chcesz stawać na najwyższym stopniu podium, wszystko musi być na maksa: i wysiłek, i przygotowanie, i głowa. Bałam się, czy będę w stanie tak głęboko wchodzić do tej jaskini cierpienia… I co się okazało? Osiągnęłam więcej. I choć ciało ultrasa jest do niewygody przyzwyczajone, to jednak co innego, kiedy sama mówisz: tu jest mój limit, a co innego, kiedy poddajesz się czemuś, na co nie masz wpływu. Nie decydujesz o tym, ile razy cię pokłują, nie możesz powiedzieć: rezygnuję, schodzę z trasy, tylko czekasz, aż pielęgniarka w końcu wkłuje się w żyłę, aż spłynie kroplówka.
To był rok pokornego znoszenia leczenia, procedur, kolejek w szpitalu, czekania przed gabinetem, patrzenia, jak ktoś się wpycha, „bo mu się należy”. Może to jeszcze bardziej pobudziło moją determinację, chęć pokazania, że rak nie musi mnie zabić, że chemia nie musi mnie wyniszczyć.
Pytam Patrycję, co czuła na mecie. Odpowiada, że u niej największe emocje są wcześniej. – Zawsze przychodzi moment, kiedy wiem, że tego się nie da zepsuć. Minutę przed końcem biegu jest strzał, kiedy pada drugi, musisz stanąć. Moja ekipa na przedostatnim kółku powiedziała mi: „Od teraz wszystko, co przebiegniesz, to już rekord świata”. Chłopak z mojej ekipy, Adrian, w dwóch miejscach na pętli napisał kredą „Pati”, jedno w wielkim sercu, a drugie z hasztagiem #gopati, który od dawna mi towarzyszy. Ostatnia minuta, sędzia ze mną jedzie na rowerze, bo jak wiadomo, że padnie rekord, to na ostatnim odcinku zawodnikowi towarzyszy sędzia, za nami biegnie moja ekipa i strzał pada w chwili, kiedy stawiam nogę na tym hasztagu. Wszyscy płakaliśmy. Organizator, sędzia, moja ekipa. Sporo było tych łez.
Kończymy spacer, wyłączam dyktafon, ale Patrycja mówi: – Poczekaj, jeszcze jedna rzecz, chyba ważna, może nie tylko dla mnie. Wiele lat temu podczas treningu słuchałam podcastu o chłopaku, który walczył z nowotworem, miał kilka operacji, usunięto mu jedno płuco i dalej biegał. Powiedział, że ludzie po diagnozie „rak” dostają ADHD, zaczynają spełniać marzenia, rzucają pracę, której nie lubili – i że to jest bez sensu, bo powinniśmy tak żyć na co dzień. Trafiło to do mnie. Wielokrotnie potem mówiłam, choć nie wiedziałam, że dostanę taką diagnozę, że chcę żyć na maksa.
Czytaj także: Onkologia pędzi jak pendolino: nowe metody leczenia raka piersi dają powody do optymizmu
Mój zawód to moja pasja, bieganie to moja pasja, w pewnym momencie przeorganizowałam życie, żeby było zgodne z tym, co czuję. Rozwiodłam się, przeprowadziłam, zmieniłam pracę. Miałam szansę się przekonać, czego nie chcę. Zrobiłam doktorat, ale stwierdziłam, że praca naukowa, papiery, obliczenia – to nie dla mnie. Kiedy więc przyszła diagnoza, pomyślałam: fajnie, że nie muszę sobie mówić, że żałuję. Nie muszę wszystkiego zmieniać, bo zmian dokonałam wcześniej. Kiedyś napisałam komuś dedykację: „Żyj tak, żeby nie mieć czasu na wspomnienia, ale żeby ciebie wspominano”. Ta myśl jest mi bliska.