Przez osobiste doświadczenia straty podjęła temat, który w naszej kulturze wciąż jest tabu. Śmierci i żałoby, przeżywanych często w samotności. Za sprawą Instytutu Dobrej Śmierci, który założyła, znów zaczynamy się uczyć. Anja Franczak, doula końca życia, nie tylko przywraca rytuały, ale i świadomość, że śmierć jest transformacją życia, a relacja ze zmarłym nie mija.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 11/2025.
Remigiusz Grzela: Czy jako społeczeństwo jesteśmy gotowi na rozmowę o śmierci?
Anja Franczak: Zaczynam widzieć otwartość, większe zainteresowanie. Myślę, że jest to również zasługa Instytutu Dobrej Śmierci, istniejącego od pięciu lat. Pamiętam pierwsze spotkania, warsztaty, które organizowaliśmy. Rzadko i w kameralnym gronie, dzisiaj regularnie i dla coraz większej grupy. Nasza fundacja się rozwija, więc jest i potrzeba, i ciekawość.
Wychowałem się na wsi. Dzieci uczestniczyły w pożegnaniach krewnych, widziały ich w trumnach, uczyły się, że są rytuały. Dzisiaj już tego prawie nie ma. Dlatego trzeba ludziom tłumaczyć, co stoi za śmiercią?
Praktyki rytualne się transformują, a tradycyjne obrzędy potrafią powracać we współczesnych formach. Dawniej było więcej rytuałów, także więcej bezpośredniego doświadczenia i kontaktu ze śmiercią. Ktoś z rodziny umierał, ciało zostawało w domu przez dobę, a nawet przez trzy dni. Rytuały czuwania istnieją na całym świecie. Pozwalają doświadczyć, że śmierć jest częścią życia. Dzisiaj, z chwilą zgonu bliskiej osoby, zazwyczaj oddalamy się od niej, zlecamy dalsze obcowanie z jej ciałem pracownikom szpitali i domów pogrzebowych. A przecież w całej historii to się odbywało we wspólnocie. Z różnych powodów wpadliśmy na pomysł, że człowiek nie powinien mieć kontaktu ze śmiercią. Większość ludzi umiera w instytucjach. Kontakt z osobą zmarłą wydaje się wielu ludziom groźny, straszny.
Próbujesz to zmieniać.
W moim życiu mam bliski kontakt ze śmiercią – i do tego zapraszamy w Instytucie Dobrej Śmierci. Proces wokół końca życia został w Polsce podzielony systemowo na trzy etapy. Pierwszym jest umieranie – człowiek w kontekście szpitalnym, rodzina ma kontakt z personelem medycznym. Drugi – zgon. Pojawia się branża funeralna – kontakt z firmami pogrzebowymi, cmentarzem, kościołem. Trzecim jest żałoba. Większość ludzi dostaje wsparcie od rodziny, przyjaciół, niektórzy sięgają po wsparcie profesjonalnie. Ale te etapy zazwyczaj nie są ze sobą połączone. W swojej pracy mam kontakt z ludźmi przez cały ten proces. Niedawno organizowałam pożegnanie pana Sławka. Byłam w kontakcie z jego rodziną już od dawna, jego żona brała udział w naszych szkoleniach. Zmarł w szpitalu, ale od razu zrobiliśmy coś, co nie przychodzi do głowy wielu ludziom: zabraliśmy go do domu. Tak, osoba, która zmarła w szpitalu, może wrócić do domu. Firma pogrzebowa zajęła się transportem ciała. Następnie w gronie rodziny i przyjaciół opiekowaliśmy się Sławkiem. Umyliśmy go razem – na warsztatach w Instytucie Dobrej Śmierci uczymy, jak to zrobić, żeby ta wiedza mogła wrócić do rodzin.
Opiekowaliśmy się jego ciałem olejkami, użyliśmy jego ulubionych zapachów. Owinęliśmy go w całun i złożyliśmy do trumny, leżącej na łóżku w sypialni. Był tam przez 24 godziny. Przyjechali przyjaciele. Było całonocne czuwanie. Przepiękne doświadczenie. Mogę ci pokazać zdjęcia, jeśli chcesz. Większość ludzi po raz pierwszy doświadczyła takiego pożegnania. Popatrz na ich twarze, jest czułość i miłość, choć płacz także był. Ludzie kładli do trumny kwiaty, pióra, jego ulubione papierosy, książki. Wnuki rysowały laurki.
Siedzieliśmy w świetle świec, wymieniliśmy się wspomnieniami, było dużo milczenia, trochę śpiewania, trochę modlitwy. Obok było wieko trumny, dużo pędzli i farb, i ludzie malowali i pisali na tej trumnie. Powstało wspólne dzieło sztuki, kolorowe i pasujące do tego człowieka. Następnego dnia kremacja, cała rodzina pojechała do krematorium, a tydzień później pochówek urny na cmentarzu. To był pogrzeb bardzo osobisty, projektowaliśmy wszystkie elementy razem z rodziną zmarłego, co potwierdza jej świadomość i odwagę.
Kiedy ktoś nam umiera, pojawia się szok, może więc tej świadomości wystarcza rodzinom na tyle, żeby oddać ciało firmie pogrzebowej?
Gotowe struktury mogą być stabilizujące. W świeżej żałobie można nie mieć siły, żeby cokolwiek robić po swojemu. Ja pomagam ludziom odnaleźć siłę – poprzez włączenie wspólnoty i działania symboliczne, czyli rytuały osobiste – wyraz troski. Rytuały pomagają w żałobie, oddają poczucie sprawczości w doświadczeniu egzystencjalnej bezradności.
Słowo „żałoba” w języku polskim często kojarzymy z reakcją na stratę, która zaczyna się w momencie śmierci. Istnieje również żałoba antycypacyjna, która może się zacząć w momencie diagnozy choroby albo kiedy widzimy kruchość rodziców, kiedy uświadamiamy sobie, że ktoś bliski umrze, nawet jeśli nie ma zdiagnozowanej choroby. Poszłabym dalej, żałoba jest wpisana w doświadczenie życia.
Za każdą relacją stoi niewidzialna umowa, że będzie żałoba. Bo albo ty umrzesz pierwszy i ja będę w żałobie, albo ja umrę pierwsza i ty będziesz w żałobie. To nieuniknione. To zmienia naszą postawę wobec życia i tej relacji. Żałoba po prostu jest. Jak nić w tkance życia.
Spotykamy się ze zmianami, a więc również ze stratami nieustannie – tracimy relacje, młodość, zdrowie, marzenia i wizję siebie. Zachwyt i miłość do życia oraz opłakiwanie jego kruchości istnieją tylko razem.
Sama przeżyłaś żałobę?
Jest stale obecna w moim życiu. W każdej relacji. I jest w tym dużo piękna. Świadomość nieuchronnego końca pogłębia szacunek i wdzięczność za to, co teraz jest. Kiedy na stronie Instytutu opublikowaliśmy post o pochówku zwierząt, jedna z internautek napisała, że chciałaby psa, ale nie ma ochoty na żałobę, bo psy żyją krócej niż ludzie. Nikt nie ma „ochoty” na żałobę. Z powodu lęku przed utratą zrezygnowała z miłości. Zasmuciło mnie to. Nie chcę tak żyć. Wolę bardzo kochać i być w żałobie, niż niczego nie doświadczać.
Uczycie, jak zachować relację z osobą, która zmarła.
Bo żałoba to nie jest wyłącznie ból, złość, smutek, bezradność, ale także miłość. Ktoś zmarł, ale nie przestaje być dla nas ważny, choć może ta relacja była pełna wyzwań. To, co koi w żałobie, to nie emocjonalne oddalanie się, opuszczanie relacji, ale przeprowadzka osoby zmarłej ze świata zewnętrznego do naszego świata wewnętrznego. Zostało to, co nam dała, jak nas zmieniła, jakie ślady w nas zostawiła. Kim dla nas była – i nadal jest. Można to pielęgnować, rozmawiając o tej osobie, odwiedzając ważne dla niej miejsca, robiąc świadomie to, czego nas nauczyła. Słowem, chodzi o pielęgnowanie jej dziedzictwa materialnego i niematerialnego. Wiele osób robi to instynktownie, na przykład kiedy tęskni, zakłada sweter taty lub biżuterię mamy.
Koleżanka, która straciła męża, powiedziała mi, że po jego śmierci ich relacja stała się lepsza.
Też mam taką osobę. Wujek był trudny, złośliwy, a bycie z nim było wyzwaniem. Mieliśmy różny światopogląd. W ostatnich tygodniach jego życia byłam z nim bardzo blisko, stał się moim nauczycielem odprowadzania. Teraz czuję do niego ogromną wdzięczność. Myślę o nim z ciepłem i troską. Bliskie relacje potrafią trwać i rozwijać się po śmierci.
Czytaj także: Bo mi umarłeś i teraz nagle zostałam „wobec nikogo”
Urodziłaś się w Jugosławii. Pamiętasz tamtejsze rytuały związane ze śmiercią?
Jako dziecko mieszkałam w Jugosławii, a potem w Niemczech. Rytuały w Chorwacji były podobne do tych w Polsce. Było normalne, że osoba zmarła jest w domu. Albo że po śmierci wraca ze szpitala do domu. Tak było z moim dziadkiem. Przez dwa dni trumna pozostawała w domu. Ciekawe, że akurat w naszej wsi tę tradycję zerwała moja rodzina. W pewnym momencie jeden z wujków stwierdził: – Nie będziemy taty zabierać do domu, niech zostanie w szpitalu. To było w Dalmacji, regionie turystycznym, mała wieś nad morzem. Mieszkańcy uznali, że trumna w domu wystraszy turystów ze świata. Wciąż istniała tradycja lamentu w trakcie pogrzebu, kobiety głośno łkały, krzyczały. To także stopniowo zniknęło, uznano, że tylko starsze osoby to robią. Na ostatnim pogrzebie, na którym tam byłam, głównym wątkiem były leki uspokajające, które kto bierze i w jakiej dawce. Zamiast zachować jakiś kanał wyrazu emocji, na przykład przez lament, płacz, krzyk, lepsze wydaje się teraz stłumienie. Mnie to niepokoi, choć jest normą, także w Polsce.
Twoja rodzina wyjechała z Jugosławii z powodu wojny?
Nie, wyjechaliśmy niespełna rok przed nią, z powodów zawodowych rodziców. Mieliśmy być w Niemczech krótko. Wybuchła wojna i nigdy nie wróciliśmy. W każdej emigracji, szczególnie uchodźczej, zawsze jest wątek żałoby. Nie musi być związany ze śmiercią bliskiej osoby, ale wynika z utraty domu, poczucia bezpieczeństwa, przynależności.
Za czym tęskniłaś?
Za morzem. Za klimatem. Nadal za tym tęsknię. Kiedy wracam do Dalmacji, odczuwam coś, co jest poza językiem. Tam zaczęła się moja historia, tam są zapachy domu, który dzisiaj nie jest moim domem, bo nie mogę i nie chcę tam już mieszkać. To nostalgia za utraconym dzieciństwem, do którego nie ma powrotu.
Jak sobie radzi siedmioletnie dziecko w nowym kraju?
Dla mnie to nie było nowe, bywałam w Niemczech regularnie, tam miałam babcię, dziadka – moja mama jest Niemką. Znałam język. Od początku mieszkałam między krajami, między kulturami. To mnie ukształtowało.
Moja praca jest także pomiędzy – życiem i śmiercią. Być może dlatego tak intuicyjnie się w niej odnajduję. Nie wiem, skąd mam ten spokój, to jakaś predyspozycja. W innych obszarach życia bywam lękowa, a w kontakcie ze śmiercią jestem spokojna, działam stabilizująco na innych. Oczywiście szkoliłam się intensywnie, ale skąd ten spokój? Może ma źródło w kobiecości. Kobiety częściej go mają.
O czym marzyłaś jako dziecko?
No, na pewno nie o prowadzeniu pogrzebów. Chociaż jedną scenę widzę wyraźnie. Znaleźliśmy z bratem i kuzynem martwą wiewiórkę. Było absolutnie jasne, że trzeba ją pochować. Jako dzieci instynktownie stworzyliśmy narrację rytualną. Znaleźliśmy odpowiednie miejsce na działce cioci, przynieśliśmy kwiaty, były mowy pożegnalne.
Natomiast jeszcze długo nie miałam wizji siebie w tym obszarze. Zawodowo przez lata zajmowałam się produkcją filmową, ale tam zawsze byłam spięta i zestresowana… Dużo chorowałam w swoim starym życiu. Miałam poczucie, że do niego nie pasuję. Na studiach kulturoznawstwa był kurs wprowadzający w teorię teatru, sporo o rytuałach. Myślałam, że to się nigdy nie przyda. A koła się domykają, dramaturgia, storytelling to do dziś domena mojej pracy – tylko w innej formie.
Zajmowanie się śmiercią cię uzdrowiło?
W pewnym sensie tak. Jestem o wiele bardziej stabilną i spokojną osobą. Mam głębokie poczucie sensu pracy. Ludzie mówią, że to, co robimy, jest ważne.
Rozmawiałem z wieloma ludźmi prowadzącymi fundacje – najczęściej za skutecznym działaniem, za zmianą stoi osobista historia. Sprawne fundacje biorą się z trudnych doświadczeń.
Bo wiemy, o czym mówimy, sami tego doświadczyliśmy i dlatego chcemy coś zmienić. Ból, który w mojej historii był związany z osobistymi stratami, staram się przekuć w coś dobrego, zamiast pójść w kierunku żalu i goryczy, dać światu impulsy w kierunku zdrowego rozwoju.
Bo tobie nikt nie pomógł?
Na pewno system mi nie pomógł. Żyjemy w kulturze, w której jest tendencja, żeby patrzeć na żałobę przez psychologię – to jest twój osobisty problem, radź sobie. A gdzie jej wymiar społeczny oraz potrzeby wspierającej wspólnoty? Centralnym punktem bólu jest to, że wszyscy jesteśmy śmiertelni. To nieuniknione, że tracimy swoich bliskich i że to bardzo boli. Ale śmierć nie istnieje w próżni, tylko w rzeczywistości, w kontekście kulturowym. W nim są szpitale, cmentarze, domy pogrzebowe, rodziny, przyjaciele i tak dalej.
I bardzo dużo bólu bierze się z tego, jak się traktujemy nawzajem, jak rozmawia z nami personel medyczny, jak działają domy pogrzebowe, jak wyglądają procedury społeczne. Czyli do bólu egzystencjalnego dochodzi ból wynikający z tego, jak obcujemy ze śmiercią. Z centralnym bólem przemijania nic nie możemy zrobić, ale z tym, co wokół niego, już tak. To zależy tylko od nas. Więc zmiana jest możliwa.
Dla ciebie ten centralny punkt to była strata ciąży?
Tak. W samej stracie relatywnie szybko znalazłam jakiś spokój, wyniosłam miłość do mojego dziecka na inny poziom. Natomiast wokół wydarzyło się tyle zranienia, że musiałam się z tego leczyć latami. Chociaż uświadomiłam to sobie dopiero kilka lat później, kiedy koleżanka miała podobne doświadczenie, ale w Niemczech. Została zaopiekowana jeszcze w szpitalu. Dostała kontakt do psycholożki oraz do towarzyszki w żałobie, która razem z nią zaprojektowała rytuał pożegnania. Kiedy to słyszałam, pojawiło się w mojej głowie: What?! Towarzyszk w żałobie? Kto to w ogóle? To wywołało ogromną chęć zbadania tematu. A zarazem poczucie wielkiego gniewu – że ja nie miałam do tego dostępu. Ta mieszanka zainicjowała zmianę zawodową. Przecież lekarze, lekarki, pielęgniarki mają często kontakt ze śmiercią. Ale ich edukacja pominęła ten temat. Nie mają zasobów, aby go udźwignąć. Pojawia się znieczulica jako jedyny sposób chronienia siebie.
Czytaj także: Poronienie – doświadczenie, w którym potrzebne jest wsparcie. Powstała platforma siostryronie.pl
Dziś ty im pomagasz.
W Instytucie Dobrej Śmierci prowadzimy otwarte warsztaty o towarzyszeniu osobom umierającym. Kiedy po raz pierwszy zostałam poproszona o warsztaty dla personelu hospicjum, oczekiwałam, że będzie łatwiej, bo to profesjonalistki, które ze śmiercią mają do czynienia od lat. Myliłam się. Nie minęło pół godziny, jak prawie wszystkie pielęgniarki płakały. Zapytałam je po prostu, czego potrzebują. Tego i podobnych pytań nikt im nie zadaje. System ich nie zauważa. Są zostawione same sobie. Patrzą na śmierć, którą system redukuje do ciała, sprawdzenia funkcji i parametrów medycznych. Nie miałam pojęcia, jaka to skala bólu. Zaczęliśmy więc w Fundacji rozwijać ofertę szkoleniową dla medyków. Teraz to obszar, na którym się najbardziej skupiamy, chcąc wnieść do szpitali, domów opieki czy uczelni medycznych perspektywę holistyczną.
Czy ludzie zmieniają siebie, swój stosunek do świata, wiedząc, że umierają?
Czasami proces umierania doprowadzi do osiągnięciu stanu akceptacji u pacjenta i rodziny. To coś pięknego i wzruszającego. Umierający dokonuje przeglądu życia, próbuje wykorzystać czas na zamknięcie otwartych spraw, zbliża się do spokoju. Równolegle zmianę przechodzą rodzina i przyjaciele, bo pozwalają bliskiemu odejść. Nie mówią: „Nie zostawiaj mnie, nie rób mi tego”. Zamiast tego okazują miłość przez pozwolenie i zgodę na umieranie. Jest to trudny proces i niestety nie jest normą. Góruje narracja – trzeba walczyć, cały arsenał słów wojennych. Walczy z chorobą, przegrał z chorobą. To okropne. W odprowadzaniu i żegnaniu Sławka brało udział dużo osób i to je zmieniło. Myślę, że będzie to miało wpływ na to, jak w przyszłości będą organizować pogrzeby swoich bliskich.
A jak ciebie zmieniła ta praca?
Im dłużej pracuję w obszarze śmierci, tym większy mam szacunek do jej misterium, tajemnicy. Śmierć to transformacja życia. Mam większą świadomość, że jestem z tego samego materiału, co reszta planety. Wszystkie atomy we mnie są pożyczone, może były kiedyś w jakimś lisie, a może w drzewie? A kiedy umrę, wrócą znów do jakiegoś cyklu.
Trumny dębowe, metalowe, nawet murowane ściany grobów są po to, aby nie było powrotu do tego cyklu. Więc mam nadzieję, że w Polsce zaczną się rozwijać naturalne metody pochówków. Bardzo chcę, żeby kiedyś odbył się naturalny rozkład mojego ciała. Ciało to tylko naczynie. Niech atomy wyruszą w dalszą drogę.