Człowiek świeżo osierocony nie wierzy, że ukochana osoba zniknęła na zawsze. Czeka pod drzwiami na powrót, a nawet słyszy zgrzyt klucza w zamku. W nocy wsłuchuje się w drugi oddech obok albo odpowiada na wołający go po imieniu głos. I czuje dotyk ręki na ramieniu.
„Śmierć najbliższych nas nie omija, ona przechodzi przez sam rdzeń naszego życia. Jak wiedza ostateczna. Pogrąża w bólu, zarazem jednak sprawia, że przytomniejemy i nabieramy właściwego dystansu do spraw i sprawek tego życia” – te słowa napisała do mnie Ania Janko, kiedy pierwszy raz zaproponowałam jej napisanie „Tematu miesiąca” poświęconego żałobie. Efektem naszej korespondencji jest ten oto esej, a właściwie „list żałobny", jak go nazwałam. Pisany w pierwszej osobie, ale oddający – jak sądzę – przeżycia wielu z nas.
Joanna Olekszyk, redaktorka naczelna
Cudownie, powtarzałam w kółko, cudownie, nareszcie koniec tego cierpienia, teraz wszystko będzie dobrze. Naprawdę tak mówiłam: „cudownie, cudownie" i naprawdę obiecywałam, że „wszystko będzie dobrze" – gdy mój mąż umierał... On żegnał się z życiem, a ja zwariowałam. Bo kto mówi takie rzeczy w obliczu śmierci? Z całą pewnością nie byłam sobą. Do dziś nie jestem. A już na pewno nigdy nie będę sobą z tobą. Bo mi umarłeś, a śmierć najbliższej osoby dezintegruje mózg, zmienia świadomość i powoduje rozpad tożsamości. Przymierzam nieznane mi nazwy: „wdowa” i „żałoba”; brzmią obco, jak niesprawiedliwy wyrok.
Kilka miesięcy przed moim mężem umarła mi mama. Wiele lat wcześniej przeżyłam śmierć dziecka. Na koniec, w lipcu tego roku, odszedł mój ojciec. Ociągał się, miesiącami leżał z przymkniętymi powiekami, a ja przy jego łóżku dostawałam ataków szlochu, bo miałam wrażenie, że oto utkwiłam w jakimś koszmarze jako wieczna towarzyszka umierających, trzymająca za rękę, słuchająca tego ciężkiego, chrapliwego oddechu, który zwiastuje koniec. W ciągu ostatnich dwudziestu miesięcy odeszło też kilkoro moich bliskich przyjaciół. Wszystkie śmierci mnie bolały.
Ale śmierć męża, twoja śmierć, była katastrofą, klęską, dewastacją serca. Zastałam cię rano leżącego na podłodze z otwartymi oczami, które nie widziały. Przez kilka minut nie mogłam sobie przypomnieć numeru pogotowia, choć zna go każde dziecko. Klęczałam przy tobie, a może wisiałam nad przepaścią. Tak to się zaczęło.
Okazuje się, że koniec świata można zdefiniować, podzielić na części i przeżywa się go etapami, które mają swoje nazwy i występują w stałej kolejności. Porządek chaosu? Logika absurdu? Dobrze, że wcześniej o tym nie wiedziałam. To, co miałam przećwiczone, to była organizacja pogrzebu. Działałam na autopilocie. Tak samo zresztą jak wtedy w szpitalu, gdy byłeś nieprzytomny, a ja wstawałam co dziesięć minut z krzesła, moczyłam w zimnej wodzie kompres i kładłam go na twoim rozpalonym czole, trzydzieści razy dziennie. I siadałam znów, biorąc cię za rękę. Jakby czekanie na nieuniknione trzeba było czymś zamaskować, jakby moja pilność mogła odczarować przeznaczenie. Pogrzeb też przygotowałam, rutynowo powtarzając czynności. Tak robią żony, gdy umierają mężowie. Rytuały funeralne są po to, by bezpiecznie pochować umarłego, by na pewno spoczął on w grobie. Bo rodzina, pogrążona w żalu, mogłaby się zagubić. W greckiej tradycji istniała, dziwna dla ludzi z Północy, instytucja płaczek, które szły za konduktem. Teraz rozumiem, dlaczego. Szły, szlochając i krzycząc, rozdrapując sobie twarze do krwi, rozdzierając szaty. Odgrywały stan ducha krewnych zmarłego, chaos, który przynależy do osieroconych i który wybuchnie dopiero potem. Ceremonia jest wspólnotowa i musi się wypełnić.
Poszło dobrze. To, że prawie nic nie pamiętam, to normalne. W ekstremalnym stresie pamięć staje się wyspowa, w głowie pozostają tylko pojedyncze epizody, strzępki rozmów, porwany film. Nie płakałam. Odczytałam mowę pożegnalną, którą przygotowałam wcześniej, powoli i ze spokojną intonacją. I tylko żuchwa sztywniała mi coraz bardziej, a na koniec słowa wydawały mi się drewnianymi klockami, które obracam w ustach. Byłam tak odrętwiała, że z trudem zeszłam z podestu kaplicy. I jeszcze to, że nie rozpoznawałam twarzy rodziny i przyjaciół. Na stypie witałam się i byłam przytulana. Jadłam i rozmawiałam, stawałam do wspólnych zdjęć. Wciąż nie płakałam. Wśród gości był młody kuzyn mojego męża i właśnie jego rozpoznałam bezbłędnie, choć widziałam po raz pierwszy... Bo był podobny niczym syn: ten sam nos i zarys szczęki, oczy, brwi. Szukałam go wzrokiem, chciałam patrzeć i patrzeć. Geny są wieczne, podobno, a ciała to tylko wehikuły dla genów...
A jednak przecież nie chcemy w to uwierzyć. Na przykład dla kochanków ciało jest niezwykle ważne. Jest przewodnikiem zmysłów, które indukują głębokie więzi psychiczne, a nawet duchowe. Rozstanie z twoim ciałem było najtrudniejsze. Dopóki było ono wciąż ciepłe, głaskałam je. Gdy było już lodowate, także. Musiałam cię dotykać, bo wszystko było „ostatni raz” i wiedziałam, że już nigdy-nigdy nie będzie...
Kremacja? Co robić? To przecież straszne spalić w piecu twoje ręce, twoje stopy. Pochować w trumnie? Pozwolić robakom, by miesiącami gnieździły się w zakamarkach ukochanego ciała? I by ono pod ziemią zmieniało się w długim procesie rozpadu, raniąc ludzką wyobraźnię, która atawistycznie ucieka przed takimi obrazami? Tak, wiem, martwe ciało to tylko fantom, z którym odchodząca świadomość nie czuje już żadnego związku. Ale ja tak, ja, żona i kochanka, nie umiem tak po prostu go porzucić, tak jak się porzuca jakąś rzecz.
Jednak kremacja. Bo gdy coś jest tak straszne, to trzeba, aby trwało jak najkrócej. A proch, srebrzystobiały, jest czysty, jak symbol, abstrakcyjna postać wielkiej przemiany. I nie rani wyobraźni.
Dzień pogrzebu zniknął w bezczasie, poszedł na dno pamięci jak makieta nierealnych wydarzeń. To się nazywa dysocjacja, taki rodzaj ucieczki z własnego umysłu, gdy stres staje się nie do zniesienia dla mózgu.
Goście twojej śmierci, żałobnicy minionego życia, wrócili, skąd przybyli. Wreszcie mogłam się rozpaść na kawałki. Sama w naszym pustym mieszkaniu, które tak niedawno meblowaliśmy. Dni zlewały się z nocą, a ja trwałam w punkcie zero, w epicentrum katastrofy. Dusza bolała mnie jak ciało, a ciało jak dusza. To odrywała się ode mnie nasza wspólna rzeczywistość. Ta, którą znałam, w której dotąd żyłam, która była na swój sposób bezpieczna. Teraz mogłam już być nagą rozpaczą bez formy. Mogłam płakać, szlochać, krzyczeć – przy zamkniętych oknach nasz dom pozostawał szczelny jak termos. Dotąd zawsze żyłam „wobec kogoś”; kształtowali i korygowali moje zachowania najpierw rodzice, nauczyciele, potem rodzina pierwszego męża, nawet przecież własne dojrzewające dzieci. A potem ty. Przez 27 lat. I teraz nagle zostałam „wobec nikogo”. Byłam psychiczną chmurą płynącą nad podłogami. Mogłam wołać w gniewie do twojego portretu: jak mogłeś mi to zrobić, jak mogłeś mi umrzeć, zostawić samą, nie tak się umawialiśmy! Wciąż mówiłeś, że mnie kochasz i jakie to szczęście, że jesteśmy razem. Nie ma już „razem”, jest „osobno”, na zawsze. Słowa na wiatr, kosmiczne kłamstwo...
Kto opisze rozpacz, która jest „ciemnym instynktem rozumu”? Jak ponazywać składniki lawiny, która płonie, płynie i zalewa? Gdy już byłam oszołomiona płaczem i bólem, znowu stawałam pod zdjęciem, na którym się uśmiechasz i patrzysz z niezmienną, uwiecznioną czułością. I prosiłam: „Wróć, proszę, wróć, wróć, wróć, bo już nie mogę znieść tego braku, oszaleję”. Modliłam się do ciebie.
Tak, wiem, to anormalne. Ale w książkach piszą, że jednak normalne, że ten etap nazywa się zaprzeczeniem. Człowiek świeżo osierocony nie wierzy, że ukochana osoba zniknęła na zawsze. Czeka pod drzwiami na powrót, a nawet słyszy zgrzyt klucza w zamku. W nocy wsłuchuje się w drugi oddech obok albo odpowiada na wołający go po imieniu głos. I czuje dotyk ręki na ramieniu.
Czas nocy i dni się przemieszał, brałam tabletki i kładłam się w ubraniu na kocu bez pościeli. Gdzie jest mój zegarek? Nie mam pojęcia. Gdzie położyłam telefon? Ktoś zadzwoni, to się dowiem. Moje dzieci, gdzie one są? Napiszą na Whats-appie. Wyprowadzam psa, a po powrocie jeszcze godzinę chodzę w butach i przeciwdeszczowej kurtce. Przygotowuję kanapkę, ale zapominam zjeść, wieczorem pochłaniam ją już suchą, jak zwierzę. Nie włączam radia, nie mam telewizora, nie słyszę ptaków. I tylko płaczę, płaczę, jakbym miała wewnątrz ocean, który trzeba opróżnić. Chusteczki higieniczne się kończą, odrywam płaty papierowego ręcznika, a potem wyrzucam do ubikacji. Gdy się wreszcie zatyka i woda sięga krawędzi muszli, wpadam w panikę, że będę musiała szukać hydraulika. Hydraulika w sprawie łez? Groteska. Ból się śmieje, on to potrafi... Tygodniami niczego nie odkładam na miejsce, wokół mnie rosną stosy rzeczy, kurz osiada na meblach, pajęczyny zasnuwają kąty. Nie myję okien, zawsze ty myłeś okna. Nasz dom przemija, zapada się w przeszłość.
Czasem odbierałam telefon, mówiłam, że jest nieźle, że się trzymam. I gorączkowo wracałam do tematu śmierci męża, analizując wciąż od początku jej przyczyny, symptomy, poszukując logicznego wytłumaczenia, roztrząsając moje zaniedbania i wyrzuty sumienia. Chciałam stale być w kręgu tej najważniejszej sprawy, z tobą, o tobie, a choćby przeciw tobie. Wciąż słyszałam klikanie klawiatury komputera, odsuwanie krzesła, kroki. Miałam wrażenie, że siadasz obok i gładzisz mnie po włosach. I wymawiasz moje imię na dziesięć sposobów, tak jak to robiłeś, gdy żyłeś, żyliśmy. Ale nie, twój pokój był ciemny i niemy, nikt mnie nie wołał, nie dotykał.
I znów otwierała się pode mną zapadnia.
Ilustracja Joanna Rusinek
Autodestrukcja, źle pojęta wolność. Skoro cię nie ma – mogę wszystko. Nie zależy mi na samotnym życiu. Chcę się czuć jeszcze gorzej, chcę umrzeć, będziemy razem. Palę papierosy, których nie tknęłam od dekad i od których mam ataki astmy. Piję alkohole, słabe, bo wódki nie przełknę. Jeśli zechcesz, bym piła wódkę, zrobię to! Ale ty nie chcesz, cały czas mówisz w mojej głowie: „Kochana, nie rób tego, nie pij, nie pal, zjedz coś, żyj”. Mrugają światła w kuchni, przeciąg trzaska oknami, łamią się zapałki. Któregoś wieczoru na tarasie szerszeń użądlił mnie w palec trzymający papierosa, palec spuchł do rozmiaru XL i bolał jak jakiś straszny grzech. Dzień później inny szerszeń użądlił mnie w plecy. Ibuprofen, apap, woreczki z lodem, ból taki, że się od niego przytomnieje, i przychodzi refleksja, czy zwalczanie bólu psychicznego fizycznym ma sens. Ale – co dalej? Jak mam teraz żyć, co mam robić, kim jestem i czy potrzebna jest komukolwiek moja obecność, moje słowa, moja praca... Umarliśmy oboje. Tylko że ty wydajesz się jasny i lekki, a ja dźwigam w piersiach stukilowy gorący kamień. Oboje jesteśmy w jakiejś wieczności. Ty w rajskiej, ja zaś w tkwię w przekonaniu, że mój stan nigdy się nie skończy i że tak właśnie wygląda piekło. Przechodzę żałobę po tobie i po sobie samej...
Nie liczę, który to etap żałoby. Nie definiuję stanu mojego umysłu, Tak, wiem, że mój mózg jest poraniony, ścieżki neuronowe pozrywane i potrzebuję czasu. W pewnych obszarach mózgu panuje gorączka, inne są zamrożone. Potrzebuję też psychoterapii, leczenia, ratunku potrzebuję. Bo jeśli się nie zatrzymam, to wpadnę w żałobę patologiczną, która będzie wyniszczająca, będzie trwała latami, aż dostanę raka. I wtedy dopiero zobaczę, czy naprawdę chcę umrzeć.
Zaczęło się pierwsze lato bez ciebie. Upalne. Nie mogę spać, nie mogę wejść po schodach, nie mogę nawet prowadzić auta. To się nazywa somatyzacja depresji, mam zespół chronicznego zmęczenia. Ale mam też syna, który co jakiś czas dzwoni i powtarza: „Mamo, idź na terapię, nie utrwalaj tej traumy, będę cię woził, zapiszę cię, mamo”. Zapisał, i co tydzień jechałam na drugi koniec miasta, by nieznajomej osobie opowiadać, co się stało. By płakać przed nią bezwstydnie, zachłystywać się płaczem i prosić o wytłumaczenie. Dlaczego on? Dlaczego ja? Dlaczego tak? Miałam szczęście, moja terapeutka okazała się dojrzałą kobietą, mądrą psycholożką, dobrym człowiekiem. Zaufałam jej i pewnego dnia zrozumiałam, w czym może mi ona pomóc.
Mówią, że śmierć przebudowuje poprzedzające ją wydarzenia. Że przeszłość jest dynamiczna i inny punkt widzenia może ją zmienić. I nagle całe minione życie okazuje się spójne, jakby nowe światło, oświetlając drogę od fatalnego finału do początków wszystkiego, objawiało ukrytą logikę. Tego właśnie potrzebowałam – wyjścia z chaosu i uporządkowania przyczyn i skutków. Bo ja nie umiałam sobie poradzić nie tylko z ciężarem śmierci mojego męża, ale także z zagadką jego życia. Tak, to nie pomyłka, latami nie rozumiałam wielu aspektów jego zachowania, tyle w nim było sprzeczności. Był intelektualistą i erudytą, ale też poetą, który kontemplował zachody słońca, a one doprowadzały go niemal do łez. Bywał okrutny dla bliźnich, ale potrafił kochać totalnie i dla miłości rzucić wszystko. Nie znosił moich wyjazdów, wpadał od razu w jakiś beznadziejny smutek i nigdy nie odprowadzał mnie na dworzec. Miał autentyczny lęk separacyjny; gdy ja pakowałam walizkę, on cytował mi „Odjazd” Przybosia, wiersz o rozstaniu na peronie, o pociągu, który „tonowymi uderzeniami kół poza rozpacz wykraczał”. A na co dzień był niezwykle miłym i zrównoważonym towarzyszem; powtarzałam często, że życie z nim jest jak sanatorium...
Całe lato jeździłam na terapię, by zrozumieć mężczyznę mojego życia, dotrzeć do rdzenia jego osobowości, przerozmawiać traumy i tragedie, które go ukształtowały. Terapeutka jak Pytia, pochylona nad przepaścią życia, pokazywała mi źródła i konsekwencje, przepowiadała nie przyszłość, ale przeszłość. Tak leczyłam mojego męża, i sama od tego zdrowiałam. Bo przecież on jest już zawsze częścią mnie.
W naszym domu stanęły naraz cztery zegary i dwa budziki, wszystkie na baterie, kupowane w różnym czasie. Zegary, które się zatrzymują po śmierci gospodarza, to ponoć banał przydarzający się notorycznie. Ale to dopiero wstęp do metafizyki śmierci... Poczułam przemożną potrzebę czytania o zaświatach, życiu po życiu, o świadomości, która nigdy nie znika, bo jest wieczna. Słuchałam podcastów o doświadczeniach bliskich śmierci. Na Facebooku znalazłam grupę wsparcia, której administratorką jest Jolanta Domagała, ona także straciła najbliższego człowieka; pisze pięknie, z wielką kulturą. Korzystałam z jej przekładów tekstów, które w Polsce dotąd się nie ukazały, otwierałam linki, oglądałam filmy, do których kierowała. Uspokajałam się. Zrozumiałam wreszcie, dlaczego w chwili śmierci męża mówiłam „cudownie”, i „wszystko będzie dobrze”. Przypomniałam sobie, że kiedy umierał, pojaśniał cały pokój. Było to z pewnością światło uchodzącej z ciała duszy, i objęło ono także mnie. Euforia i rozpacz, razem zmieszane, podyktowały mi te słowa. A może to ty mówiłeś? Moimi ustami nazwałeś to, co czułeś, przekraczając granicę światów?
Potem zegary, ptaki, motyle, znaki, o których wcześniej słyszałam od innych, ale przecież ludzie mówią różne rzeczy. Dopiero, gdy coś takiego przydarza się nam osobiście, wiemy na pewno... Miałam sny na jawie, tak wyraziste, że rzeczywistość wypadała przy nich blado. Nie będę ich opowiadać, bo jest coś takiego jak intymne życie żywych i umarłych. Napiszę tylko o tym, jak w noc po swojej śmierci zadzwoniłeś do mnie: usłyszałam twój najprawdziwszy głos, powiedziałeś moje imię, a ja doznałam wstrząsu, bo to było tak realne. Rano w szufladzie odnalazłam twój telefon. Rozpadł się na dwie części, bo wybuchła w nim bateria. Fizycy uważają, że wszystko jest energią, a materia to tylko jej szczególne zagęszczenie. Energia niewątpliwie przez twoją komórkę przeszła, pokonała materię.
Moja mama miała mnóstwo ubrań, nie chciała ich wyrzucać. Przekonywałam ją, że przecież nie wychodzi już z domu, nie potrzebuje więc czterech wełnianych płaszczy, choćby i kaszmirowych. Jednak skutecznie mnie powstrzymywała przed tym „barbarzyństwem”. Po jej pogrzebie robiłam porządki i zapakowałam wszystkie te rzeczy do wielkich worków. I tylko było dziwne, że puste szafy nieustannie się otwierały, ja je domykałam, a za chwilę znów słyszałam, jak skrzypią i ponownie otwierają się na oścież. „Mamo, proszę, przestań”, mówiłam na głos i prosiłam, by mi wybaczyła to bezwzględne sprzątanie. Nie przestraszało mnie to, raczej bawiło, bo czułam, że ona żartuje. Kiedy tego roku pochowałam ojca w słoneczny lipcowy dzień, i tak jak mu obiecałam, część jego prochów rozsypałam nad zatoką, już następnego ranka pojechałam do rodziny, którą za życia lubił i często odwiedzał. Mieszkanie znajduje się na osiedlu wielkich betonowych bloków, na wysokim piętrze. Usiedliśmy w pokoju. Dzień ciepły, okno otwarte, rozmawiamy o tacie. I w pewnej chwili przez okno wlatuje duży czarny motyl. Okrąża nasze głowy, po czym wraca, skąd przybył. Ale skąd przybył? Była to rusałka żałobnik, motyl, który przecież jest stworzeniem leśnym i łąkowym, do życia potrzebuje brzóz i wierzb. Co on robił tak wysoko, pośród betonów, gdzie do najbliższych łąk i lasów daleko? Zapytałam tylko moich krewnych, czy kiedykolwiek w ciągu niemal 50 lat, jak tu mieszkają, pojawił się w tym domu jakiś motyl? Nigdy. Ewidentnie był to znak od mojego ojca, że jest i nas pozdrawia. Energia nie liczy się z materią...
Takich historii przydarzyło mi się więcej, ładunek emocjonalny niektórych był tak silny, że na samo wspomnienie czuję dreszcze. Podobne opowieści usłyszałam od przyjaciółki, która została wdową rok przede mną. Ona nigdy nie fantazjuje, jest szacowną profesorką wyższej uczelni. Synchroniczne wydarzenia, wykraczające poza status przypadku, przeczące rachunkowi prawdopodobieństwa, koincydencje, znaki, symbole, wizje – to niewątpliwie „przecieki” z innych wymiarów. W obliczu odkryć, eksperymentów, obliczeń i statystyk współczesnej nauki (fizyki, chemii, biologii, medycyny) byłoby grubą naiwnością pozostać przy poglądach materialistycznych, które przecież prezentują tylko wąskie spektrum rzeczywistości. Nawet kot, żmija, nietoperz czy mrówka mają całkiem inny dostęp do świata, mapują go odmiennie, a zakres doznań, jaki jest ich udziałem, nie mieści nam się w głowie.
Pozwólmy sobie wierzyć, ufać, zyskiwać pewność, że życie świadomości przekracza materię i trwa w innej częstotliwości, tam, gdzie wibracje są lżejsze i językiem porozumienia jest miłość.
Mija druga jesień bez ciebie. Żar tęsknoty, która mnie pożerała, stopniowo wygasa. Przepisowy czas żałoby to 12 miesięcy. Tyle trwa ów specyficzny zespół stresu pourazowego, tyle potrzebuje serce, by się wstępnie zabliźniła rana, tyle potrzebuje nasza psychika, by podnieść się z ruin i zacząć budować nową tożsamość. Wiem jednak, że żałoba ma naturę falową i będzie wracać, aby wciągać mnie znów na dno. Dlatego głęboko schowałam twoją ostatnią koszulę, do której rękawa się przytulałam wieczorami, by choć w takiej formie poczuć się przez chwilę jak w twoich ramionach. Dlatego twoje buty, niezniszczalne „bergsony”, które razem kupowaliśmy lata temu w Gdańsku, wystawiłam w końcu na ławkę pod śmietnikiem. Najpierw obeszłam je trzy razy, a potem zrobiłam im zdjęcie. Jak one mogły, jak mogły żyć o tyle dłużej od ciebie?!
Często zapalam świeczkę obok twojego zdjęcia – blask płomyka w czarodziejski sposób ożywia twoją twarz. A ja się uśmiecham, do ciebie.
I uczę się mówić mój dom” zamiast „nasz”, „ja” zamiast „my”. To trudne, bo brzmi niemal zdradziecko. Byliśmy wspólnotą: duchową, fizyczną i chemiczną. Te chemiczne wiązania są takie silne, tkwią gdzieś w sferze zmysłów, w podświadomości, jak korzenie drzewa życia.
Czytałam ci zawsze wszystkie moje teksty. Gdy stawiałam ostatnią kropkę rozdziału książki, felietonu, wiersza – wołałam cię, a ty odpowiadałeś z głębi domu: „Już biegnę, Ancusiu, już idę”. Cokolwiek akurat robiłeś, zawsze byłeś gotowy mnie posłuchać. Bo po to byliśmy razem, tak powtarzałeś. Czytałam ci więc w poczuciu bezpieczeństwa, wciąż jeszcze będąc w twórczym zamęcie, a ty słuchałeś uważnie. Nawet nauczyłam cię, byś mi nie przerywał, lecz cierpliwe czekał, aż skończę. A potem razem ustalaliśmy, czy logika się trzyma, czy nie ma powtórzeń, czy nie jestem tu czy tam zbyt ogólnikowa, banalna, naiwna. Czasem mówiłeś, że puenta jest za słaba albo że początek trzeba powtórzyć na końcu, bo niezbędna jest klamra spinająca tekst. Tak, kochany, puenta powinna być mocna, klamra jest niezbędna.
Posłuchaj: katastrofa twojej śmierci była rujnująca, ale stopniowo odkrywam, że była też ważną wiedzą i nauką. A dezintegracja osobowości, która stała się moim udziałem, jest może szansą na to, bym odnalazła w sobie nieodkryte dotąd rejony wewnętrznego świata. Kiedy się znów spotkamy – opowiem ci o tym...
Anna Janko poetka, pisarka. Autorka między innymi: „Dziewczyny z zapałkami”, „Pasji według św. Hanki”, „Małej zagłady”, „Finalistki” oraz „Załamania pogody”.