1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Już dobrze, Malutka. O tym, jak zaoopiekować się swoim wewnętrznym dzieckiem rozmawiamy z Martą Niedźwiecką

Już dobrze, Malutka. O tym, jak zaoopiekować się swoim wewnętrznym dzieckiem rozmawiamy z Martą Niedźwiecką

Ilustracja Magdalena Pankiewicz
Ilustracja Magdalena Pankiewicz
Co się dzieje, kiedy naprawdę opiekujemy się naszą wewnętrzną dziewczynką? – Na przykład zmienia się nasza zależność emocjonalna od otoczenia. To nie znaczy, że nie będziemy już potrzebować miłości albo więzi, ale jeśli ktoś nam tego odmówi, to nie będziemy każdorazowo umierać – odpowiada psycholożka Marta Niedźwiecka.

Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 11/2025.

Joanna Olekszyk: Pamiętasz, jak kiedyś rozmawiałyśmy o wdzięczności i powiedziałaś, że długo obśmiewałaś ten temat, a praktykowanie wdzięczności postrzegałaś jako rzecz żenującą? Ja tak długo miałam z koncepcją wewnętrznego dziecka. Z jednej strony wiedziałam, że choćby w analizie transakcyjnej są trzy wewnętrzne postaci: dorosły, rodzic i dziecko, oddające metaforycznie pewne procesy, które zachodzą w naszej psychice, ale z drugiej czułam opór przeciwko stosowaniu określenia „opiekowanie się swoim wewnętrznym dzieckiem” jako wymówki w sytuacjach, w których obwiniamy o wszystko innych. Rozmawiałam o tym nawet z Mają Ostaszewską w naszym okładkowym wywiadzie… A jak ty odnosisz się do tego konceptu?

Marta Niedźwiecka: Jestem gotowa za niego prawie umrzeć… a w każdym razie na pewno o niego walczyć. To prawda, że dziś obserwujemy jego degrengoladę, co nie zmienia faktu, że był i jest rewolucyjny, jeśli chodzi o nasze nowożytne myślenie o ludzkiej psychice. Zawdzięczamy go nie komu innemu, tylko Carlowi Gustavowi Jungowi, który jako pierwszy powiedział, że wewnętrzne dziecko istnieje zarówno w przestrzeni archetypu, jak i w naszej indywidualnej przestrzeni psychicznej. Mamy więc archetyp cudownego dziecka, pełnego potencjału i możliwości, które objawia się w mitach i opowieściach jako dajmy na to Jezus, Harry Potter czy Anakin Skywalker, czyli jako Wybraniec, ktoś, kto ma przynieść wielką zmianę, odmienić rzeczywistość. Mamy też taką instancję w ludzkiej psychice, która częściowo jest pozostałością naszego dzieciństwa, ale zawiera więcej niż wspomnienia – całą konstelację wydarzeń, cech i mechanizmów obronnych. I możemy sobie wyobrazić ją jako wewnętrzne dziecko.

Pamiętajmy, to był koniec XIX wieku, psychologią dziecka nikt się nie interesował (zaczęło się to dopiero od Anny Freud), psychologią rozwojową człowieka – tym bardziej. To właśnie wtedy w psychoanalizie freudowskiej i jungowskiej pojawia się sugestia, że nasze dzieciństwo ma cokolwiek wspólnego z tym, jakimi jesteśmy ludźmi. Do tego czasu dzieci nie były ani specjalnie szanowane, ani otaczane opieką – niektórzy przedstawiciele medycyny uważali wręcz, że nie czują bólu, w związku z tym można na nich przeprowadzać operacje bez znieczulenia. Status dziecka był dramatycznie inny niż teraz.

Nie mówiąc już o tym, że cechy związane z dzieciństwem: spontaniczność, ciekawość, żywiołowość nie były w cenie. Cała kultura niemiecka, ale i europejska, była wtedy zapięta pod samą szyję, wszyscy byli wygorsetowani i bardzo serio.

I nagle wchodzi Carl Gustaw Jung cały na biało…

…mówiąc, że jest taka wewnętrzna postać, które zawiera w sobie naszą kruchość, delikatność, oczywiście nasze przeszłe dziecięce doświadczenia, ale też kreatywność i emocjonalność. Że jest blisko tajemnic natury i duchowości rozumianej w najbardziej podstawowy sposób, jest otwarta, receptywna, podatna na numinosum, czyli zachwyt połączony z grozą – i że to absolutnie niesamowita część ludzkiej psychiki, która jest źródłem odnowienia i twórczości. To było naprawdę przełomowe, bo nie dosyć, że obrazowało różne ludzkie stany i emocje w nowy sposób, to pozwalało powiązać te wszystkie abstrakcyjne rzeczy i ulepić z nich jedną postać. I jeszcze nadawało temu ważność. Ten trop trafił potem do Carla Rogersa i do analizy transakcyjnej, trochę uproszczony i pozbawiony archetypalno-duchowej części, ale nadal nośny. Dzięki koncepcji wewnętrznego dziecka możemy sobie wyobrazić różne rzeczy w nas i zobaczyć, jak one pracują. Zrozumieć własne regresywne zachowania, ale też dotrzeć do tych, które są niezwykle poszukiwane i ważne dla równowagi psychicznej, jak na przykład spontaniczność czy otwartość na doświadczenia. Niestety, obecnie ten koncept potwornie się spauperyzował, żeby nie powiedzieć: zeszmacił.

Pojawia się w głupich poradnikach, w co drugiej instagramowej rolce i jest eksploatowany kompletnie bezrefleksyjnie, bez rozumienia tego, że wewnętrzne dziecko ma swój awers i rewers, czyli z jednej strony mamy cudowną, wrażliwą, ciekawą świata, emocjonalną i kreatywną istotę, a z drugiej roszczeniowego, rozwścieczonego bachora, który dba tylko o siebie, zachowuje się tak, jakby nie rozumiał praw rządzących światem, i jeszcze żąda, żeby wszystko mu się podporządkowało i spełniało jego zachcianki. Nowomodne koncepty dotyczące wewnętrznego dziecka są popłuczynami po bardzo głębokiej myśli.

I karmią raczej wspomnianego bachora niż wrażliwe i twórcze dziecko. Mam na myśli takie przekazy, jak choćby „Nic nie musisz, wszystko możesz”…

Ale też: „Jesteś najważniejsza”, „Masz nieograniczone możliwości”, „Jeśli coś ci nie wychodzi, to dlatego, że świat się sprzysiągł przeciwko tobie”. Zwycięża wczesnodziecięcy narcyzm, czyli niezrozumienie ograniczeń i nieprzyjmowanie do świadomości, że dajmy na to jest listopad i pada, więc trzeba założyć czapeczkę, że rzeczy się nie udają, miłość się kończy, a my jako ludzie co do zasady mamy pod górkę. Roszczeniowy bachor w nas daje sobie prawo do bardzo wielu rzeczy i nie poczuwa się do żadnych obowiązków. Natomiast mądre zastosowanie tego konceptu – chociażby w analizie transakcyjnej, w której pokazujemy, że istnieje też instancja surowego wewnętrznego rodzica, który dręczy to wewnętrzne dziecko przymusami, oczekiwaniami i brutalnym traktowaniem, oraz instancja wewnętrznego dorosłego, wyrozumiałego i opiekuńczego, który czyta potrzeby dziecka, a jednocześnie potrafi postawić mu granice – pozwala wytłumaczyć ludziom bardzo wiele rzeczy, które normalnie brzmiałyby strasznie abstrakcyjnie. Trzeba by używać klinicznego języka, nazywać jako patologię pewne zjawiska i brzmieć bardzo oceniająco, bo jak się komuś powie, że jest infantylny, to raczej się obrazi. Figura wewnętrznego dziecka z jednej strony umożliwia poczucie wielu rzeczy, z drugiej zostawia pole dla wyobraźni. A jak już się z tą wewnętrzną instancją skontaktujemy, to możemy z nią pracować z pomocą różnych ćwiczeń i zabaw, co sprawdza się także w gabinetach psychoterapeutów. Wtedy uczymy się troszczyć o to nasze wewnętrzne dziecko, a nie karmić bachora.

Nie gramy na narcyzm dwulatka, tylko wiemy, że po okresach wytężonej pracy, wysokiej odpowiedzialności i dorosłego podejścia do życia będziemy potrzebowali zabawy, spontaniczności i niefrasobliwości. To pomaga na przykład wyjaśnić kobietom, które na co dzień są nadodpowiedzialne, dlaczego zakochują się w chłopakach z gitarą, niebieskich ptakach, po których nie można się spodziewać wzięcia jakiejkolwiek odpowiedzialności za własne słowa…

Dlaczego? Wyjaśnij i mnie.

Ano dlatego, że szukają w partnerze swojego największego braku: możliwości ożywienia ich wewnętrznego dziecka. Taki partner wnosi do ich życia jakości, których brakowało, a to jest bardzo ważne, bo psychika nie znosi jednostronności. Jak jestem zawsze taka odpowiedzialna, kontrolująca, dowożąca, jednym zdaniem: pryncypialna prymuska – to co się dzieje z moją nieodpowiedzialnością, moją spontanicznością i moją utratą kontroli?

Pociąga cię ona u innych?

To znaczy najpierw mnie strasznie u innych denerwuje, ale potem tęsknię za romantycznym poetą z gitarą, który śpiewałby mi serenady pod oknem. Często się w nim nawet zakochuję, nie zawsze szczęśliwie. Bo na koniec spotykają się dwa bieguny tego samego archetypu, czyli ekstremalnie odpowiedzialna osoba z ekstremalnie nieodpowiedzialną, i mamy gotową katastrofę.

Wewnętrzne dziecko jest w nas na stałe?

To konstelacja postaw, potrzeb, uczuć, obrazów i treści psychicznych, która nie tyle tworzy realną figurę, co opisuje wewnętrzną potencjalność, która może dać jakąś odpowiedź na bodziec, może czegoś pragnąć, może być w jakimś stanie. Zebranie tego wszystkiego pod postacią dziecka ułatwia wyobrażenie sobie, że to jest taka mniej dojrzała, bardziej potrzebująca wsparcia, bardziej otwarta, receptywna i delikatniejsza część nas samych.

Kiedy reagujemy czy odczuwamy z pozycji dziecka? Kiedy ono się w nas budzi? W jakich sytuacjach?

To zależy od danej osoby, bo jest powiązane z jej doświadczeniami i systemem obron psychicznych. Wyobraźmy sobie taką sytuację, że dwoje ludzi jest w związku i mężczyzna robi coś, co narusza poczucie bezpieczeństwa kobiety, albo kobieta robi coś, co narusza poczucie bezpieczeństwa mężczyzny.

Czyli jak w świetnym filmie „Być kochaną” Lilji Ingolfsdottir, on znów wyjeżdża na miesięczny kontrakt, chociaż mówił, że już tego nie zrobi, zostawiając ją samą z trójką dzieci.

Na przykład… I teraz tak: jeżeli ona przeżywa to z miejsca wewnętrznego dorosłego, to nie wpada w odmęty przerażenia, rozpaczy, masochistycznego bólu, tego „wszystko jest większe ode mnie, zostałam właśnie skrzywdzona i niepomiernie zraniona”. Jeżeli w tej konkretnej sytuacji ma poczucie, że zachowanie jej partnera nie było właściwe, ale jednocześnie ma poczucie pewności siebie, wie, że jakoś da sobie radę – to oczywiście jest jej przykro, natomiast nie masakruje jej to psychicznie. Nie, nasza bohaterka stawia czoła sytuacji jako dorosła osoba, czyli mówi sobie: „Okej, są takie obowiązki, z którymi teraz będzie mi trudniej sobie poradzić, muszę więc poszukać pomocy, a kiedy on już wróci, to będę z nim rozmawiać, dlaczego zrobił to, co zrobił, i dlaczego było to niefajne”. Może nawet się wścieknie, ale nie poczuje się bezbronna, pozostawiona na pastwę losu, niezaradna. To ostatnie to jest właśnie odzywające się w trudnych momentach wewnętrzne dziecko.

Nasze dziecięce reakcje bardzo często są nadreprezentatywne w stosunku do wydarzeń. Czujemy się wielokrotnie bardziej skrzywdzeni, pozostawieni i zawiedzeni, niż miało to rzeczywiście miejsce. Wewnętrzne dziecko ma tendencję do rozpaczliwych, dramatycznych gestów i przeżyć, bo jest zależne i delikatne. Nic dziwnego, że zranienie czy kryzys odczuwa tak, jakby jechał na nie rozpędzony pociąg. Dorośli powinni już mieć wypracowane narzędzia radzenia sobie z trudnościami, co nie znaczy, że nie czują się skrzywdzeni, ale mają reakcje adekwatne do sytuacji.

Od czego zależy to, jaka postać wewnętrzna w nas reaguje? A może w sytuacji kryzysowej one wszystkie się odzywają i jedna po prostu zwycięża?

To zależy od bardzo wielu czynników, czasem odzywają się wszystkie, czasem tylko jedna, czyli właśnie dziecko. U niektórych dziecko odezwie się wtedy, kiedy partner ich zawiedzie, a u innych – kiedy sytuacja życiowa wymknie się im spod kontroli. Część naszej psychiki regresuje się wtedy na tyle, że przestaje widzieć rzeczywistość dorosłymi oczami. A niestety w większości przypadków nasze relacje z wewnętrznym dzieckiem są niepoukładane…

Dlatego, że uczono nas tłumić w sobie jego głos?

Dlatego że po prostu średnio się nami w dzieciństwie zajmowano, a nasza delikatność i zależność były bardzo często wystawiane na ciężkie próby. W związku z tym my to dziecko tłamsiliśmy, nie zwracaliśmy uwagi (zresztą dorośli wokół nas też) na jego potrzeby. Z jednej strony więc desperujemy, z drugiej udajemy bardzo zaradnych niby-dorosłych, co też jest niebezpieczne, bo wtedy możemy zacząć się nadużywać i robić mnóstwo rzeczy na zasadzie „nikogo nie potrzebuję”, „nie będę o nic prosić”.

Klasyczne zosie samosie…

Płci dowolnej. Naturalnie cały czas mówimy tu o sytuacji krzywdy. Natomiast postać dziecka może się też w nas uruchomić, kiedy jesteśmy w bardzo przyjemnej sytuacji, na przykład z dziećmi na plaży, i nagle porywa nas zabawa. Przestajemy być tymi zawsze poważnymi i zatroskanymi rodzicami, którzy powtarzają: „Wyjdź z wody, bo zmarzniesz”, tylko z pełnym zaangażowaniem budujemy zamek z piasku z bandą sześciolatków. To jest właśnie ten żywy, twórczy aspekt wewnętrznego dziecka. Oczywiście jak się metaforycznie rzucamy na ziemię i robimy scenę naszym bliskim, wykrzykując: „Nikt mnie nie szanuje”, „Wszyscy mają mnie w dupie”, to też uruchamiamy dziecko, tylko tym razem jest to raczej wewnętrzny bachor, który ma trzy lata, jest w sklepie i mama nie chce mu kupić samochodzika.

Nie zrozum mnie źle, takie momenty wszystkich napadają, w ten czy inny sposób. Cała sztuka polega na tym, by zobaczyć, kiedy zaczynają dominować we mnie pewne postawy, kiedy staję się wewnętrznie jednostronna, i zrobić coś, co pozwoli – użyję tej wyświechtanej frazy – zaopiekować się wewnętrznym dzieckiem. Tak, ja też z tego czasem drwię, ale nic nie poradzę, że to działa.

Prawdziwe zaopiekowanie się wewnętrznym dzieckiem oznacza więc…

…że przestajesz udawać dorosłego i naprawdę nim się stajesz. Pytasz sama siebie: „Dobra, o co mi właściwie chodzi? Jaka moja potrzeba nie jest zaspokojona? Choćby wydawałaby mi się najgłupsza i najbardziej infantylna. Może jestem przerażona nadchodzącym porzuceniem?”. Nikt mnie jeszcze nie porzuca, ale moje wewnętrzne dziecko jest nauczone bycia porzucanym tak bardzo, że każdy rodzaj wycofania wsparcia widzi jako totalne zagrożenie.

Opieka ze strony wewnętrznego dorosłego to jest właściwie taki dobry, ciepły dialog ze sobą. Jakbyś rozmawiała z prawdziwym dzieckiem i mówiła mu: „Nie ma się czego bać, damy sobie radę”. Jest w tym zrozumienie dla jego emocji, pozwolenie, by one wybrzmiały. Ten dialog na początku wydaje się strasznie infantylny, także dlatego, że rzadko kto tak z nim rozmawiał, więc nie mamy wewnętrznego obrazu takiej opieki, ale adekwatna opieka nad dzieckiem wygląda infantylnie. To nie jest profesura na uniwersytecie, tylko umiejętność udzielenia pomocy czterolatkowi, który przeżywa frustrację, bo nie dostał lizaka. Jeżeli się tego nie nauczymy, to do końca życia będziemy zachowywać się jak czterolatki, które nie dostały lizaka.

To jest, zaznaczam, ta dobra opieka. Natomiast bardzo często zamiast dorosłego uruchamiamy w sobie surowego rodzica, który mówi: „Stul pysk, zabierz się do roboty”, „Nic się nie stało, uśmiechnij się”. I robi się takie sprzężenie zwrotne, bo dziecko jest nadal potwornie sfrustrowane, jego potrzeby i emocje są nadal tłamszone, a te części z nas, które kiedyś nie dostały zrozumienia, akceptacji i odzwierciedlenia, wciąż go nie dostają – tylko teraz nie ze strony prawdziwych rodziców, ale tego wewnętrznego. Zamiast się karać, chłostać, przywoływać do porządku czy ochrzaniać: „Co się z tobą dzieje?!”, trzeba sobie powiedzieć: „Mam taką część w sobie, która zachowuje się teraz jak czteroletnia dziewczynka, co mogę zrobić, żeby była mniej sfrustrowana, przerażona czy wściekła?”. To naprawdę działa!

Czasem ta dziewczynka musi sobie popłakać…

A czasem potrzebuje po prostu spokoju.

A czego to nasze wewnętrzne dziecko potrzebuje na co dzień, by czuło się zaopiekowane?

Wywołanie instancji dobrego dziecka jest trudniejsze, niż się wydaje. Celem tych wszystkich technik, które są opisane w internecie, jest karmienie wyłącznie bachora. A to nie ma nic wspólnego z zaspokajaniem prawdziwych potrzeb dziecka.

Karmienie bachora nie koi naszego dziecka?

Bachor jest nakarmiony, a dziecko siedzi głodne, bo nadal nie dostało swojej porcji jedzenia. I jeszcze ten pierwszy drze się: „Nikt się ze mną nie liczy”.

Prawdziwy kontakt z naszym wewnętrznym dzieckiem to nic innego jak kontakt z naszą podatnością na zranienia, kruchością, pragnieniem miłości, niezaspokojonymi potrzebami, bólem, niepewnością, zależnością. Tematami, od których jak najdalej uciekamy. Niesłusznie. Bo jeśli umiemy się w adekwatny sposób zająć tą naszą kruchością, naszą vulnerability, stajemy się – w najlepszym tego słowa znaczeniu – niepokonani, a to nie to samo, co wszechmocni. To znaczy tyle, że potrafimy sami siebie ukoić, dać sobie odzwierciedlenie, opiekę, wsparcie. Stajemy się swoim przyjacielem, a nasze wewnętrzne dziecko uczy się, że ma na kogo liczyć. Że nie dostanie ochrzanu za każdym razem, jak zacznie płakać. I że znów całej naszej uwagi nie pochłonie bachor, który jest od niego silniejszy i głośniejszy.

Dlatego musimy to wewnętrzne dziecko oswoić, niczym Mały Książę Lisa, wywabić z odmętów naszej psychiki, w której najczęściej przebywa w głębokiej deprywacji emocjonalnej. A wtedy – obiecuję – wydarzą się rzeczy niesamowite, bo się na przykład okaże, że zmieni się nasza zależność emocjonalna od otoczenia. To nie znaczy, że nie będziemy już potrzebować miłości albo więzi, ale jeśli ktoś nam tego odmówi, to nie będziemy każdorazowo umierać. A gdy świat nas źle potraktuje, to pocierpimy, ale nas to nie rozwali.

Jeszcze jedna ważna rzecz – ta część nas, która jest najdelikatniejsza i najbardziej reaktywna na trudne rzeczy ze świata, jednocześnie jest tą częścią, która nasyca nasze życie spontaniczną radością, zdolnością do zachwytów i międzyludzkich połączeń, które nie dotyczą biznesu, zarabiania pieniędzy i bycia poważnym dorosłym człowiekiem. Dlatego trzeba ją chronić. Czyli na przykład skoro wiemy, że kontakt z daną osobą będzie nas masakrował emocjonalnie, może zdecydujemy się tego kontaktu nie mieć.

Kiedy stajemy się dla naszego dziecka adekwatnym dorosłym, robimy to, co nie udało się naszym rodzicom czy opiekunom. I to ma przełożenie choćby na zdrowe stawianie granic. A gdy ktoś je przekracza, spokojnie mówimy: „Nikt tu nie będzie mi Martusi krzywdził”. Kiedy nie mamy kontaktu z tą wrażliwą częścią w nas, stawianie granic zaczyna być walką o władzę. Ponieważ jesteśmy socjalizowani, by nie zwracać uwagi na swoje potrzeby, tłumimy je i pozwalamy ludziom nas używać, po czym nam się zbiera i wybuchamy nieadekwatnie do sytuacji.

Jak rozumiem, chodzi o to, by dziecko w nas czuło się zaopiekowane, ale też nie dyktowało warunków.

Dokładnie tak. To dorosły opiekuje się dzieckiem, czyli zajmuje się jego potrzebami i negocjuje co do zakresu, w jakim mają zostać spełnione. Co więcej, ja jako dorosła Marta mogę mieć szacunek i łagodność wobec twojego wewnętrznego dziecka, ale dopóki ty, dorosła Joanna, mnie tam do niego nie zaprosisz, to nie mogę wchodzić w ten obszar z butami. Jak odczuwasz cierpienie i mówisz: „Chodź, potowarzysz mi, bo jest mi ciężko”, to wtedy mogę zbliżyć się do twojej delikatnej części psychiki, bo dostałam twoje zaproszenie, inaczej to będzie już przekroczenie.

Nie wystawiamy naszego dziecka obcym. Nie chodzimy z otwartym serduszkiem po ludziach, czekając, aż ktoś nas skrzywdzi, bo to byłby przykład fundamentalnej głupoty. Swoją drogą jest taki psychoanalityczny termin, który się nazywa „uporczywa niewinność” i opisuje sytuację, w której osoby niezdolne do kontaktu z delikatnymi częściami „ja” utrzymują stan pozornej dziecięco-naiwno-emocjonalnej otwartości, czyniąc z siebie potencjalne ofiary dla różnego rodzaju agresorów.

Chciałam jeszcze spytać cię o parentyfikację, czyli sytuację, w której z różnych powodów w realnym, ale i wewnętrznym życiu zbyt szybko musieliśmy się stać poważni, dorośli i odpowiedzialni za innych. Czy możemy temu wewnętrznemu dziecku to jakoś po latach zrekompensować?

Można zrekompensować mu to w ten sposób, że staniemy się dla niego opiekuńczym dorosłym. Nie da się wrócić do Disneylandu. Część naszego doświadczenia, która powinna być oparta na niefrasobliwości, niewinności, popełnianiu głupot i powolnym uczeniu się konsekwencji, została nam bezpowrotnie odebrana. Są ludzie, którzy próbują to sobie rekompensować różnego rodzaju rozhamowaniem, przesadną imprezowością, odmawianiem brania jakiejkolwiek odpowiedzialności czy nagradzaniem się rzeczami, ale ich wewnętrznego stanu to nie zmieni.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE