Alaska, stare samochody i zmysłowa muzyka. Czego więcej trzeba, by przetrwać zimę? Bliskości i ciepła. Ale tez marzeń i wyobraźni. Możemy w niej odbyć podróż autem retro przez zaśnieżone ulice miasteczka, wsłuchani w niezwykłe melodie.|Alaska, stare samochody i zmysłowa muzyka. Czego więcej trzeba, by przetrwać zimę? Bliskości i ciepła. Ale tez marzeń i wyobraźni. Możemy w niej odbyć podróż autem retro przez zaśnieżone ulice miasteczka, wsłuchani w niezwykłe melodie.
Być sobą... Ale co to znaczy? Może własną dusze słyszymy tylko wtedy, kiedy jesteśmy tak blisko natury, że to ona wybija rytm naszego serca? Myślę o tym, odkąd w sobotni wieczór obejrzałam z rzędu kilka odcinków serialu „Przystanek Alaska. Sezon 1 i 2” (dystr. GM Distribution). Poruszył mnie ten zatytułowany „Rosyjska grypa”. Doktor Fleischman w zasypanej śniegiem chacie na Alasce śni, że jest w Nowym Jorku. Drzwi do luksusowej kamienicy otwiera przed nim Holling – w Cicely właściciel baru i myśliwy, który nie lęka się niedźwiedzi. Tu – portier. A piękna Shelly, partnerka Hollinga i Miss Północy? Kim jest w Nowym Jorku? Luksusową prostytutką. Ed, młody Indianin, który na Alasce rozmawia z duchami wiatru, kręci filmy i struga indiańskie flety, jest tu windziarzem. A Marilyn, Wir Powietrzny, jak brzmi jej indiańskie imię – kim jest ta recepcjonistka z Cicely, która medykamentem z błota pokonała epidemie grypy? Gdy doktor wchodzi do swojego apartamentu, podaje jej płaszcz. To służąca. Czy ci cudowni ludzie mogą żyć, jak chcą, jedynie w małym miasteczku na krańcu świata? Może jednak trzeba wyjechać aż tam, żeby odkryć, kim naprawdę się jest, odkryć swoją duszę? Zanim się bowiem odważymy na tak radykalny krok, w weekendowe wieczory możemy poszukać siebie, przeżywając przygody z mieszkańcami Cicely. Ten serial jest jak klucz do serca.
Muzyka pasuje do nocy, wszystko jedno, czy nad naszymi głowami rozświetlają ją gwiazdy, czy barowe lampki. Nieważne, czy wybieramy styl slow life – w chacie w lesie, czy speed life – w apartamentowcu w centrum. Muzyka to nasz sprzymierzeniec w starciu z kołowrotkiem złych myśli, bolesnymi wspomnieniami, niepokojącymi przeczuciami i obawami, czyli całym tym szumem, który sprawia, że nie możemy zasnąć. Muzyka zamienia kłopoty w rytm i melodie. Dzięki niej w bezsenne noce nie czujemy się samotni. Jakaś ona czy jakiś on śpiewają przecież w naszych słuchawkach (sen to cenny dar, nie kradnijmy go innym). O czym śpiewają? Moze o nieczułości, nadziei albo rodzącej się miłości? O namiętności, która wybuchła w dwóch ciałach, choć wokół tyle śniegu. Na zimowe wieczory i noce polecam „Ram Café 4 Lounge & Chillout” (Magnetic Records), czyli składankę wielu zespołów i wykonawców. Znam dorosłych, którzy myślą, że muzyka przechodzi wraz z młodością, że potem już się jej nie słucha, nie inwestuje w płyty i nie chodzi na koncerty. To błąd. Lepiej się nam żyje, kiedy dojrzewa z nami, zmienia się, ale wciąż jest blisko.
Antoine Saint-Exupéry napisał, że w każdym z nas zabito Mozarta… Ja powiedziałabym, że raczej Picassa. Bardzo lubię rysować, choć jak wszyscy nie mam na to czasu. Album „Samochody” Benoît Charles’a (Wydawnictwo RM) wybrałam ze względu na mojego męża. Myślałam, że ta książka pomoże mu sie zrelaksować. Konrad albumem pozachwycał się i go odłożył. Za to ja pogrążyłam się w świecie rysowanej motoryzacji. W tej książce krok po kroku opisano, jak narysować romantyczne Bugatti 35 czy Forda T (ma w sobie jeszcze coś z dorożki). Samochody, które mnie zafascynowały, są tak stylowe, że wcale nie przypominają tego, co korkuje ulice Warszawy i jest źródłem codziennego stresu. Kiedy na nie patrzę i próbuje rysować, widzę herbatniki, sok malinowy, ciasto z rabarbarem i szklankę mleka. Są jak dobre wspomnienia. Zdjęcia z albumu babci Mani. Przypominają mi dzieciństwo u niej z moimi kuzynami, którzy lubili samochodziki, koparki i grę w kapsle. Rysując auta, odpoczywam. Trafiłam do świata poza czasem. Do wyobraźni, w której nie ma zegarów.