To okno z wierszem będzie inne niż zwykle. Mija 55. Rocznica śmierci Juliana Przybosia. Dobry pretekst, żeby wrócić do sylwetki tego właśnie poety. Jest też inny – nigdy niepublikowane listy.
Wstęp Zofia Fabjanowska
W liście z 8 czerwca 1953 roku czytamy: „[…] czuję, jakby nawet słowa były nam niechętne, gdy ich nie możemy wymawiać żywymi ustami wprost w usta – a gdy je trzeba martwe – pisać. Jest tak, że tylko Twoja żywa obecność może ukoić, a brak Ciebie jest jak przepaść, jak urwanie się powietrza, jak niemożność złapania oddechu”.
I jeszcze inny fragment: „Ukochana, tak bardzo czuję Cię w moim uścisku, że nawiedza mnie, napada złudzenie, że – mówisz, lub że dyszysz, a potem ułożona na moich piersiach drżysz i słyszę szybkie bicie Twojego serca […]”. Te słowa Julian Przyboś kierował do malarki Danuty Kuli. Siedem lat później wzięli ślub (dla poety było to drugie w życiu małżeństwo), a liczne zachowane listy, które Przyboś pisał do przyszłej żony, nie były nigdy dotąd publikowane. Ich kopie do redakcji „Zwierciadła” trafiły niedawno. Uta Przyboś, córka Juliana i Danuty, także malarka i poetka, zdecydowała, że pudło wypełnione listami wreszcie ujrzy światło dzienne. A decyzję taką podjęła dzięki niezwykłemu międzypokoleniowemu spotkaniu.
– Pierwsza nasza rozmowa z Utą Przyboś miała związek z pracą i działalnością mojego studia filmowego. Ale dość szybko oficjalna rozmowa nabrała innego zabarwienia i doprowadziła do następnych. Czytam dużo poezji, traktuję ją bardzo osobiście. Wyznałam Ucie, że pewne słowa z twórczości Juliana Przybosia sprawiły, że zebrałam się na odwagę, jakiej mi brakowało. Tak bardzo poruszyło mnie to, jak poeta potrafił wyrazić oddanie i tęsknotę za drugim człowiekiem, że napisałam i wysłałam mailem list miłosny, którego wcześniej bałam się napisać – mówi Joanna Kocyla, założycielka studia filmowego Lacrima Films, aktorka, przedstawicielka pokolenia Z. To właśnie jej Uta Przyboś, poruszona tak osobistym wyznaniem, powiedziała o korespondencji rodziców. Po czym zdecydowała się przekazać młodej kobiecie prawa do listów. Licząc, że zrobi z nich dobry użytek. Wkrótce udostępnimy w sieci ich fragmenty. Będzie je czytać Joanna Kocyla. Dobry pretekst, żeby przypomnieć sylwetkę Juliana Przybosia, tym bardziej że 6 października mija 55. rocznica śmierci autora „Równania serca” czy „Z Tatr”.
A skoro tak, przytaczamy też wspomnienie, jakie zachowało się w pamięci innego poety – niegdyś dziecka wychowanego w domu pełnym poezji – wieloletniego felietonisty „Zwierciadła”, autora comiesięcznej rubryki „Okno z wierszem”, Tomasza Jastruna. Wspomnienie mówiące wiele o złożoności życia, relacji i emocji. Jak Tomasz Jastrun zapamiętał jednego z najwybitniejszych twórców Awangardy Krakowskiej?
Mój ojciec Mieczysław Jastrun poznał Juliana Przybosia 18 października 1925 roku, czyli jeszcze na studiach, w Krakowie. Zaprzyjaźnili się, a ich przyjaźń trwała aż do połowy lat 50. Bardzo wiele ich łączyło i wiele dzieliło. Po studiach obaj byli nauczycielami polskiego, Przyboś głównie w Cieszynie, ojciec w Łodzi. Przyboś pochodził z małej wsi, ojciec małego miasta. Byli poetami do szpiku kości, jakby ulepieni z poezji. Ojciec niewysoki, a Przyboś uderzająco niski. Ojciec zanurzony po uszy w tradycji, zakochany w romantyzmie, całą polską poezję znał na pamięć, Przyboś – czołowy poeta awangardy, zafascynowany nowoczesnością, maszyną i pędem. Obaj przekonani o swojej wielkości.
Na początku lat 50. powstał pomysł, by zamieszkali w jednym budynku. Upatrzyła go żona Przybosia, Bronisława, przyjaciółka naszego domu do końca swoich dni. Ojciec pisał: „Gdyby się to udało, poczyniliśmy już starania, to po dokonaniu remontu, mielibyśmy piękne mieszkanie w dużej willi z ogrodem, ale na razie wszystko jeszcze we mgle, bo w domu tym mieszkają »dzicy lokatorzy«”. Nic z tego nie wyszło.
Piszą do siebie często listy, jest ogromna korespondencja, obaj używają zwrotu „kochany”. Ojciec wsłuchuje się w każde drgnienie duszy Juliana. Pisze: „Poznałem z pewnych Twoich napomknień i z zachowania, z wyrazu twarzy zwłaszcza, że coś nowego w Tobie się dzieje, że znów jakaś sprawa miłosna. Nie ufam zachwytom miłosnym”. I znowu połączy ich podobna, poważna decyzja życiowa.
Ojciec dla mojej mamy zerwał ze swoją pierwszą partnerką, właściwie żoną, chociaż uratowała mu życie w czasie okupacji. Bronisława Przybosiowa uratowała życie mężowi w czasie wojny we Lwowie, gdy aresztowany przez Gestapo czekał na egzekucję (opowiedziała mi o tym kiedyś ze szczegółami). W tym okupowanym Lwowie dwaj poeci, uciekinierzy, też się spotykali. A jednak obaj po wojnie zostawili swoje żony dla młodszej kobiety. Ojciec do końca życia miał wielkie wyrzuty sumienia z tego powodu.
Z czasem dochodzą do ojca wieści, że Przyboś źle mówi o jego poezji, dlatego w liście z Zakopanego 11 kwietnia roku 1953 pisze rozżalony: „Powtarzają mi niektórzy młodzi koledzy Twoje sądy o moich wierszykach, bardzo surowe, a przy tym mówią, że to pochodzi z rzekomej ograniczoności Twojego rozumienia poezji. Oczywiście nie zgadzam się z tym”. Złośliwie, prawda? Potem jest jeszcze gorzej: „Jesteś naiwny jak dziecko małe, śliczne i kochane; jesteś przekonany, że wierzę w Twój sąd o moich rzeczach, których nie rozumiesz po prostu z wyłączności i pychy”. Aż dziwne, że po takich słowach korespondencja się nie rwie. W dalszej części listu jest propozycja paktu o nieagresji: „[…] zrzuć wreszcie ze siebie ten płaszcz podbity pychą, który fałszuje to, co jest w Tobie najlepsze. Praktyczne wnioski: nie będziesz mówił o moich rzeczach publicznie. I ja nie będę bronił ( jak dotychczas czyniłem) Twojej poezji. To na początek. Poza tym nic się między nami nie powinno zmienić”.
Oferta rozejmu nie została przyjęta. Ale nadal nie potrafią nie być ze sobą blisko. 4 kwietnia ojciec napisał: „Odwiedził mnie wczoraj Przyboś. »Jaki śmieszny pan!« – zawołał Tomaszek, ujrzawszy go na korytarzu. Zapewne uderzył go mały wzrost Juliana i twarz uśmiechnięta. Juliana lubię bardzo, nie tylko dlatego, że go znałem w młodości. Lubię go, mimo że się tak różnimy”. Tymczasem Bronisława Przybosiowa walczy o swoje małżeństwo, szuka nawet ratunku u słynnej pisarki Marii Dąbrowskiej, mówi jej, że wśród pisarzy tylko ona jest dla męża autorytetem, liczy więc, że skłoni go, by wrócił do żony i dzieci. Dąbrowska uważa, że to naiwna prośba.
W 1954 roku mój ojciec napisał kolejny, polubowny list do Przybosia: „Jesteśmy rzeczywiście tak różnymi konstrukcjami psychicznymi, że musimy mieć nawzajem wiele wyrozumiałości i pobłażliwości. I miłości, by się nie kłócić”. Ojca i Przybosia coraz mocniej dzieli stosunek do sztuki, biegunowo odmienny charakter ich poezji. Przyboś w listach nie jest już „kochany”, ale kontakty nie zostają zerwane.
Poeta zachodził na Iwicką, był tam „dom pisarzy” (napisałem o tym domu i o czasach stalinowskich książkę „Dom pisarzy w czasach zarazy”), gdzie mieszkali też moi rodzicie. Jest 1955 rok, październikowy dzień, wieczór. Ojciec odprowadza do domu Bronisławę Przybosiową, która wiedziała, że już na pewno rozchodzi się z Przybosiem. W bramie spotkali Juliana, który szedł do krytyka Artura Sandauera. Udawali, że się nie znają. Ojciec czuł się zakłopotany, nie wiedział, jak się zachować, i też się nie przywitał. A przecież wtedy jeszcze jego relacje z Przybosiem były poprawne, chociaż już chłodne. W marcu ojciec notuje w dzienniku: „Przyjechał Julian na obiad. Jak zawsze miły, ludzki, rozumny. Rzadko zgadzam się z Przybosiem w sprawach sztuki, ale z Julianem zawsze. Nie można jednak z Juliana Przybosia zrobić dwóch ludzi”. Przyboś nie mieszkał na Iwickiej, ale w mojej pamięci był tam stale obecny w rozmowach, a potem w gniewach ojca. Zdąży jeszcze zajść do nas na drugie piętro w roku 1956, po przyjściu na świat Uty, córki z małżeństwa z drugą żoną poety Danutą Kulą. Przyszedł po wagę, na której od narodzin wytrwale i z trwogą mnie ważono. Wykazywała przez pierwsze miesiące, że ważę nieco za mało, co przerażało moją babcię. Pochodziła z epoki, w której wierzono, że zdrowe dziecko to dziecko tłuste. Mama pamiętała Przybosia, gdy dumny szedł ulicą Iwicką, dźwigając wagę. „Poeta, wykrzyknik ulicy!” – jak pisał w wierszu, szedł w stronę Chełmskiej, do autobusu. Ale to już były ostanie chwile jeśli nie przyjaźni, to koleżeństwa. Przyboś jakby odszedł z tą wagą na zawsze.
Sztuka jest niewymierna, angażuje wszystkie moce duchowe, intelektualne człowieka i jest zarazem dziedziną intymną, wystawianą na brutalny osąd publiczny. Wielkie są więc cierpienia niedoce[1]nianych artystów, lecz nawet ci najbardziej cenieni padają ofiarą wątpliwości i są wrażliwi na krytykę. Artysta buduje poczucie własnej wartości na swoim dziele, ten, kto odmawia im wartości, traktowany jest jak morderca.
Jest 7 października roku 1970. Wróciłem z Zakopanego na Iwicką. Notuję w swoim dzienniku: „Dzwonił ktoś, prosząc, by ojciec przyszedł na sesję tłumaczy, gdyż będą czytane przekłady jego wierszy. Mówię, że ojciec nie przyjdzie, nie zdąży, wraca tego dnia dopiero wieczorem”. Po dwóch dniach ojciec zapisze w dzienniku: „Przyboś siedział w prezydium obok Iwaszkiewicza. Anna Posner odczytała przekład wiersza Staffa, później zapowiedziała, że odczyta tłumaczenia Jastruna i Przybosia. Zaczęła czytać i w tym momencie P. osunął się na poręcz krzesła. Posner, mając prezydium za sobą, czytała dalej. Zaczął się zamęt. Przyboś nie miał już tętna. Lekarz zjawił się za późno. Iwaszkiewicz, spocony z wrażenia, wysunął się z sali. Tłumaczka zorientowawszy się w sytuacji, zemdlała. Ten nagły atak serca przypisuje złośliwa, nieprzyjemna fama temu, że tłumaczka czytała najpierw mnie, a dopiero później Przybosia. Złe języki zaczęły mówić: »umarł z nienawiści«. Prawdopodobnie tak było, ale w takiej chwili można było przynajmniej milczeć”.
Po obu poetach zostały dzieci i wiersze. Julia i Wanda mieszkają w Nowym Jorku i w Paryżu, Uta w Warszawie. Mam z nimi serdeczny kontakt. Przyboś ma ulicę w Warszawie, co prawda niewielką, ojciec nie. I są żywe wiersze obu poetów, zawsze można z nimi porozmawiać.