Niezależnie od tego, czy „Kulej. Dwie strony medalu”, najnowsze dzieło Xawerego Żuławskiego, zostanie nagrodzone podczas właśnie kończącego się 49. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, jestem przekonana, że kiedy w październiku oficjalnie wejdzie do kin, podbije serca widzów. Oto nasza recenzja filmu.
W tej barwnej i długiej (ponad dwie godziny) opowieści o najlepszym polskim pięściarzu jest bowiem wszystko to co, lubimy oglądać na wielkim ekranie. Sportowe emocje mieszają się tu z historią miłosną, przypowieścią o ułudzie sławy i blichtru oraz kroniką lat 60. A wszystko to podane z typowym dla Xawerego Żuławskiego nerwem i poczuciem humoru.
Nikt nie jest tu krystaliczny, właściwie każda postać ma swojej „dwie strony”, choć ja lubię interpretować ten tytuł jako dwugłos Jerzego i Heleny Kulejów. Przy czym jego narracja to bardziej poemat heroiczny, opisujący wieczne pięcie się po schodach, czasem z nich spadanie, dopominanie się o swoje, waleczność i niepokorność, nie tylko na ringu. U niej to bardziej proza codzienności, czyli funkcjonowanie w realiach wiecznego niedoboru, marzeń o własnym mieszkaniu, samochodzie, lodówce, ale też o mężu, który wreszcie częściej będzie w domu niż poza nim. Życie Kulejów było w jakiś sposób emblematyczne dla tamtych czasów, ale jednak wyjątkowe i niedostępne dla każdego.
Mimo to, dzięki znakomitym kreacjom Tomasza Włoska i Michaliny Olszańskiej jesteśmy w stanie utożsamić się z bohaterami i ruszyć w tę cudowną filmową przygodę. Razem z nimi tańczyć na Balu Mistrzów Sportu (cóż to są za sceny!), gryźć z nerwów palce podczas Olimpiady w Meksyku czy też brać się za bary z kryzysem w związku podczas zgrupowania w Cetniewie. Twórcom udało się pokazać nie legendy, ale ludzi z krwi i kości, a przy tym kawał polskiej historii i całkiem współczesne spostrzeżenia na temat związków.
„Kulej. Dwie strony medalu” w reżyserii Xawerego Żuławskiego w kinach od 11 października.