Glinę nie tylko się ugniata, ale też głaszcze, zwija, roluje, klepie... Wchodzi się z nią w bardzo intymny kontakt. Magdalena Wojciechowska, która prowadzi zajęcia z ceramiki, tłumaczy, że są one mocno relaksujące i terapeutyzujące. Dają poczucie sprawczości, ale też uczą akceptacji dla niedoskonałości.
Jakie to uczucie, gdy się trzyma w ręku glinę?
Mam wrażenie, że mimowolnie wchodzę w stan zen, od razu się uspokajam. Pracuję z masą lejną, to trochę inny materiał i inna technologia niż glina, nie tak plastyczny. Codziennie siadam z moimi kursantkami – bo jednak głównie kobiety korzystają z tych warsztatów – i na przykład lepimy kubki z wałeczków. Czyli wałkujemy dłońmi glinę w takie jakby węże. Czasem śmieją się ze mnie, bo po mnie od razu widać, że duchem jestem w innym wymiarze.
Doświadcza pani poczucia sprawczości?
Że z takiego bezkształtnego kawałka może naprawdę coś powstać? Pewnie! Zaczęło się od fascynacji ceramiką w podstawówce, ale wtedy nie myślałam, że to będzie moja droga zawodowa, tylko fajna zabawa. Uwielbiałam tworzyć z gliny dla samego tworzenia, zawsze zależało mi jednak, żeby te rzeczy pełniły jakąś funkcję. Zrobienie kubka czy talerzyka było dla mnie wspaniałe właśnie dlatego, że potem mogłam ich używać. Ceramika wróciła do mnie jako pomysł na życie i na zawód na czwartym roku historii sztuki.
A jak to jest z uczestnikami zajęć? Przychodzą i…?
…zostają. Cieszę się, że udało mi się stworzyć takie miejsce, do którego ludzie lubią wracać. To dla mnie tak samo ważne jak obserwowanie tego, jak się cieszą z efektów swojej pracy.
Glinę nie tylko się ugniata, ale też głaszcze, zwija, roluje i klepie. (Fot. iStock)
A co liczy się najbardziej dla samych uczestników?
Dla niektórych najważniejszy jest właśnie proces tworzenia. Przez te 2,5 godziny są całkowicie skupieni na pracy swoich rąk. Podkreślają, że to działa jak medytacja, ogarnia ich wtedy spokój. Jedna uczestniczka powiedziała mi ostatnio, że uspokaja się już, gdy przekracza próg pracowni. Poza tym w ceramice ten proces jest bardzo długi i po drodze wiele rzeczy może się nie udać. Zanim glina nabierze ostatecznego kształtu i wyglądu, musi przejść wiele etapów, każdy z nich może pójść nie tak i często końcowy efekt różni się od oczekiwanego, bo coś popęka, coś się zepsuje.
I co na to twórcy?
Zwykle mówią, że nie udało się, ale trudno, liczy się proces, cała zabawa z tym związana. Oczywiście niektórzy bardzo przeżywają, gdy coś się nie uda. Ostatnio jedna z uczestniczek szlifowała półmisek i już miała kończyć, gdy rozpadł jej się w rękach. Koleżanka zaczęła ją pocieszać: „nie martw się, zrobisz drugi”. A ona odpowiedziała: „daj mi się trochę posmucić”. Pomyślałam, że super jest mieć zgodę w sobie też na takie emocje. No i ważny jest również aspekt społeczny, towarzyski, szczególnie dla osób starszych.
Czy uczestnicy używają potem zrobionych przez siebie naczyń?
Oczywiście. Powstają nawet rzeczy o specjalnej funkcji, na przykład jedna z dziewczyn zrobiła ażurowe osłony na rury w łazience. Raczej nie dostałaby ich w sklepie, a u nas mogła wykonać je sama – co za satysfakcja!
Jaka motywacja kieruje tymi osobami?
Bardzo często wcale nie chodzi im o nową umiejętność motoryczną. W zeszłym roku przyszedł młody chłopak i powiedział, że nawet nie lubi plastyki, ale pomyślał, że idzie jesień, będzie depresyjnie i nie chce znowu oglądać Netfliksa, tylko porobić coś innego. Widzę, że jest coraz mocniej zaangażowany, chce wiedzieć, jak pewne rzeczy się robi, ceramika fascynuje go coraz bardziej.
Zajęcia zmieniają uczestników?
Na pewno uczą ich cierpliwości, bo jak wspomniałam, sam proces tworzenia jest dosyć długi. Żeby z kawałka gliny uzyskać finalny kształt, trzeba czekać trzy tygodnie, uczestnicy najpierw się trochę niecierpliwią, ale potem uczą się akceptować to tempo. I akceptować niedoskonałość. Widzę to po sobie, ale też obserwuję u innych, że na początku mają bardzo wyśrubowane oczekiwania co do efektów swojej pracy – chcą, by naczynia były równiutkie, z cienką ścianką, jak ze sklepu. Dopiero później przychodzi zgoda na to, że wprawdzie się trochę pokrzywiło, ale to w sumie nieistotne, bo najcenniejsze jest, że własnoręcznie wykonane. Każda grupa ma inną dynamikę, ale ta cierpliwość i wewnętrzne wyciszenie zawsze prędzej czy później się pojawiają.
Jak wygląda sam proces tworzenia?
Zwykle w ciągu pierwszych zajęć powstaje już konkretny przedmiot, ale musi on potem wyschnąć. Następnie jest wypalany, potem nakładamy na niego szkliwo i wypalamy drugi raz. To niekiedy bardzo precyzyjne czynności, wymagające od uczestników różnych umiejętności. Często słyszę rozmowy: „co lubisz bardziej: lepienie czy szkliwienie?”.
A pani woli lepić czy szklić?
Najbardziej lubię projektować to, co chcę wykonać, ale uwielbiam cały proces tworzenia, każda część jest mi bliska, nawet to lepienie z wałeczków. Nie narzucam tematów, staram się za to nauczyć technik, pokazać, co można zrobić i w jaki sposób, no i zawsze zaczynam od wałeczków. Z nich powstaje ostateczna forma. To najbardziej pierwotna i intuicyjna czynność, niektórzy od razu łapią bakcyla, inni się przy niej nudzą, wolą dalsze etapy.
Wspomniała pani, że zajęcia są też ważne ze względów towarzyskich…
To prawda, zwłaszcza jeśli wszyscy są na tym samym etapie, czyli nie mieli wcześniej gliny w ręku – wspólne uczenie się, stawianie pierwszych kroków bardzo łączy. Przychodzi dużo starszych pań, które mówią wprost, że dla nich to jedyny powód, by wyjść z domu, ubrać się, przygotować. To jest dla nich rozrywka, pieką ciasteczka i przynoszą je na warsztaty… Jest sporo wymiany doświadczeń życiowych, dawania rad, sporo też narzekania na mężczyzn (śmiech). Ale to pewnie dlatego, że jednak 99 proc. uczestników to kobiety.
Dla mężczyzn ceramika nie jest tak atrakcyjna?
Mam uczestnika, którego na zajęcia zapisały dzieci. Na początku wcale nie chciał tu przychodzić, a teraz nie ma ochoty kończyć, odnalazł w glinie coś, co mu pomaga. Ale do tego trzeba się przekonać, mężczyźni, zwłaszcza na emeryturze, nie szukają dla siebie nowych zajęć czy hobby, są raczej bierni. Być może to krzywdząca generalizacja, ale taką mam obserwację. Kobiety są bardziej aktywne, i to na wielu polach, zwłaszcza jeśli chodzi o zajęcia artystyczne. Ale też muszą do tego dojrzeć. Myślę, że najtrudniej się odważyć, pozwolić sobie zrobić coś tylko dla siebie. Jedna uczestniczka, gdy nie udało jej się zapisać na zajęcia, zagroziła, że pójdzie do lekarza i poprosi o skierowanie, bo to niezbędne dla jej zdrowia psychicznego.
Młodsze uczestniczki odnajdują się wśród starszych?
I to doskonale! Kiedyś na zajęcia przyszła szesnastolatka i od razu zaprzyjaźniła się z siedemdziesięciolatką. Ciekawie było obserwować, jak wiele od siebie czerpią. Zresztą wszystkie osoby, bez względu na wiek, podchodzą do siebie z otwartością. Pomagają sobie z gliną, ale też wysłuchują siebie nawzajem. Zawiązują się przyjaźnie, tworzą się paczki. Niektóre osoby otwierają się nie tylko na proces twórczy, ale i na drugą osobę. Takie sytuacje są naprawdę piękne. Nie myślimy o innym życiu, dopóki się z nim nie zetkniemy. Dla mnie samej praca tutaj i kontakt z osobami w różnym wieku przełożyły się bardzo na relacje z bliskimi. Zaczęłam inaczej patrzeć na moją babcię, bo jednak zawsze im bliżej – tym trudniej. Kiedyś odnosiłam się do niej z dużym dystansem, a teraz mam więcej tolerancji, otwartości.
Co jeszcze zmieniło się, odkąd zaczęła pani pracę z ceramiką?
Nabrałam pewności siebie, że skoro potrafię zrobić coś tak fizycznego i namacalnego, jak kubek, to może poradzę sobie też z rzeczami, z którymi mam problem w innych sferach życia. Ale nadal powraca do mnie wrażenie bycia złym instruktorem. Czuję, że nie robię wystarczająco dużo. Czasem przerasta mnie koszt emocjonalny tych zajęć, nie potrafię odciąć się od historii innych ludzi. Jest to dla mnie wyczerpujące, ale daje też energię. Już samo przeżywanie razem z uczestnikami udanych bądź nieudanych prac – może zmęczyć, każdy reaguje inaczej. Ale grupa fajnie w takich sytuacjach się zachowuje, zawsze są komentarze wsparcia: „super ci wyszło” albo: „kurczę, no faktycznie tu kolory mogłyby być inne, ale następnym razem będziesz wiedziała, co robić”. Człowiek nie zostaje sam ze swoimi emocjami.
Praca z ceramiką dodaje pewności siebie. (Fot. iStock)
Które historie wywierają na pani tak silne wrażenie?
Chyba te najbardziej życiowe, nie chciałabym ich tutaj omawiać, bo to prywatne sprawy. Za to wynoszę z tych zajęć masę świetnych anegdotek i zabawnych historyjek, dzięki którym mogę później brylować w towarzystwie. Zresztą gdy zaczynałam pracę jako instruktor i wracałam do domu, to jako pierwsze pytanie padało zawsze: „jakie masz z dzisiaj fajne historie?”.
Z pani słów wynika, że te zajęcia mają w sobie dużą moc terapeutyczną.
Na pewno wzmacniają. Czasami przychodzę na zajęcia przygaszona czy rozdrażniona. Zaczynają się rozmowy, żarty, trzeba rozwiązać jakiś ceramiczny problem i nagle zły humor mija. Uczestniczki chodzące na moje zajęcia od lat od razu widzą, że coś jest nie tak, potrafią podejść, przytulić.
Na ile ceramika to sztuka? Na ile rozwija estetycznie uczestników?
Czasem uczestniczki żartują, gdy są zadowolone ze swojej pracy: „zobaczcie, jaką jestem artystką!”. Jednak zdecydowanie wymiar sensoryczny jest dla nich ważniejszy. Glina jest specyficznym materiałem, trzeba jej dotknąć dłonią, to bardzo sensualne doświadczenie, można pobrudzić się, ale to miły brud.Czasem ktoś przychodzi i pyta, czy może zrobić rzeźbę. Zgadzam się na to, przecież materiał jest ten sam, tylko powstaną z niego inne przedmioty. Zresztą nie rozumiem tego podziału na ceramikę użytkową i artystyczną, przecież kubek też może być dziełem sztuki. Dla mnie ważna jest świadomość, że powstał dzięki pracy moich rąk.