Mogą inspirować i wzbudzać sympatię, dawać napęd do zmian i prowadzić do wielkich odkryć. Bo czasem największym błędem jest niepopełnianie błędów.
„To już mój szósty fuck-up” – stwierdza stojący przed kilkudziesięcioosobową publicznością mężczyzna, a słuchacze zaczynają mu bić brawo. Jest jednym z trzech prelegentów, którzy tego piątkowego wieczoru w małym pubie na warszawskim Żoliborzu opowiadają o swoich biznesowych porażkach i odbierają dyplom za „odwagę, poczucie humoru i dystans do siebie”. Nie, to nie jest spotkanie „anonimowych przegranych” ani próba publicznego napiętnowania przedsiębiorców, którym się nie powiodło, tylko FuckUp Nights – impreza, której celem jest nauka na cudzych błędach. Pomysł przywędrował z Meksyku, gdzie w 2012 roku kilka osób podczas towarzyskiego spotkania zaczęło rozmawiać o interesach, które im nie wyszły. To doświadczenie okazało się tak budujące i inspirujące, że je powtórzono. Spotkania szybko stały się cykliczne i popularne. Pojawili się też naśladowcy i dziś imprezy z cyklu FuckUp Nights odbywają się w kilkudziesięciu krajach, na wszystkich kontynentach.
– Nie, nie chodzi o propagowanie porażek, tylko o odwagę do robienia eksperymentów i wyciąganie z nich wniosków. O naukę przez doświadczenie – mówi Jarek Łojewski, coach i trener, który organizuje FuckUp Nights w Warszawie i Trójmieście. – Oczywiście, niech ludzie nastawiają się na sukces, ale niech będą też przygotowani, że może się nie udać. Niech mają świadomość, że często im większy triumf, tym więcej prób i błędów za nim stoi.
Jarek Łojewski wspomina młodego człowieka, który krótko po tym, jak jego firma splajtowała, trafił na FuckUp Nights i przeżył wielkie zaskoczenie, słuchając, jak wiele błędów popełniają doświadczeni przedsiębiorcy. To pozwoliło mu zobaczyć swoją porażkę w innym świetle i dać sobie kolejną szansę. Przestał myśleć, że jedna klapa oznacza konieczność porzucenia marzeń o prowadzeniu własnego biznesu. Można bowiem wiedzieć, że błędy są nieodłączną częścią naszego życia, powtarzać, że „nie robi ich tylko ten, kto nic nie robi”, a „ekspert to ten, który popełnił wszystkie możliwe błędy”, i jednocześnie łudzić się, że życie będzie wyglądać jak najbardziej autopromocyjny profil na Facebooku – bez pomyłek, bez skazy, bez porażki. Czasem dopiero konkretne potknięcia konkretnego człowieka pomagają zobaczyć świat we właściwych proporcjach.
Sztuka eksperymentowania
32-letnia Iwona, graficzka, od dwóch lat przygotowuje własną firmę reklamową. Kończy kolejne kursy, robi stronę internetową, zamówiła nawet u copywritera nazwę i hasło reklamowe. Była na szkoleniach prowadzenia działalności gospodarczej, przeanalizowała rynek, szukając niszy, i zrobiła sobie wizytówki, ale wciąż uważa, że to jeszcze nie pora na start, jeszcze nie jest wystarczająco dobrze przygotowana, by wystawić się na ocenę klientów.
Jarek Łojewski stwierdza, że dwa lata przygotowań bez próby skonfrontowania się z rynkiem to bardzo długo, ale też nie jest tą zwłoką bardzo zaskoczony.
– Często pracuję ze start-upami, a 80–90 proc. z nich zbyt długo czeka z pokazaniem swojego produktu. Boją się porażki. Tłumaczę im: „Bez względu na to, ile czasu poświęcicie, i tak będą błędy, i to w miejscach, w których się nie spodziewacie. Lepiej więc, mając pieniądze na rok działalności, po dwóch miesiącach pokazać ludziom wersję beta, nawet sklejoną z kawałków tektury, nazwać ją eksperymentem nr 1 i poprosić o opinie. Jeśli będą krytyczne, zostaną czas i środki na zrobienie eksperymentu nr 2, 3 itd. To lepsze niż dopracowywać produkt przez rok, wydać wszystkie fundusze i kiedy nie ma już ani czasu, ani pieniędzy na poprawki, dowiedzieć się, że nikomu się nie podoba. To dopiero jest porażka”.
Jednak w przypadku osób, które tak jak Iwona z lęku przed popełnieniem błędu odraczają w nieskończoność rozpoczęcie działania, najgorszą możliwą konsekwencją nie jest poniesienie większej porażki zamiast mniejszej, tylko wysokie koszty emocjonalne i zdrowotne.
– To naturalne, że każdy z nas do pewnego stopnia boi się porażki – mówi dr Kamila Wojdyło z Instytutu Psychologii PAN i Kliniki PsychoMedic, psychoterapeutka pracująca w terapii z osobami doświadczającymi różnych form lęku i ich konsekwencji. – Jeśli lęk jest tak silny, że paraliżuje; jeśli odczuwamy przymus unikania błędu za wszelką cenę, w nieskończoność analizujemy, co zrobić, by ustrzec się porażki, a jednocześnie mamy przekonanie, że i tak do niej dojdzie; jeśli każde popełnienie błędu prowadzi do dewaluacji siebie, to możemy mieć do czynienia z neurotycznym perfekcjonizmem. Z naszych badań, w których brały udział osoby z wysokim nasileniem nierealistycznych standardów, wynika, że cena, jaką się za niego płaci, jest ogromna. Spada samoocena i nastrój, rośnie poziom stresu, często pojawiają się stany depresyjne, bezsenność i wiele innych dolegliwości zdrowotnych. Znacznie pogarsza się jakość życia.
Kompleks Boga
–
Błędy są dowodem na to, że żyjemy, rozwijamy się, że jest w nas wigor, nie umarliśmy za życia – stwierdza dr Joanna Kwaśniewska, psycholog z Uniwersytetu Humanistycznospołecznego SWPS, prowadząca treningi twórczości „
Co ma piernik do wiatraka?”. –
Próba unikania pomyłek jest zabójcza zwłaszcza dla kreatywności, bo to, co twórcze, jest nowe z założenia, a w nowość zawsze wpisane jest ryzyko – trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu i sprawdzić, co się wydarzy.
To się jednak nie uda, jeśli nie pozbędziemy się tego, co Tim Harford, ekonomista i autor książki „Adapt: Why Success Always Starts with Failure”, nazywa „kompleksem Boga”
– przekonania, że bez względu na to, jak skomplikowany jest problem, rozwiązanie, które sobie przygotowaliśmy, jest bezbłędne. Harford podczas swego wystąpienia na konferencji TED śmieje się z osób, które utrzymują, że rozumieją, jak działa świat. Z polityków twierdzących, że wiedzą, jak poprawić system edukacji, chociaż uczciwiej by było, gdyby powiedzieli, że mają wiele pomysłów do przetestowania i będą szukać najlepszego rozwiązania metodą prób i błędów. Harford jest zresztą wielkim entuzjastą tej strategii i na dowód jej skuteczności pokazuje zdjęcie „produktu”, który dzięki niej powstał, czyli… niemowlaka. Bo czym innym jest ewolucja, jeśli nie efektem wielu eksperymentów.
Jednak przyznanie sobie prawa do błędu to dopiero pierwszy stopień wtajemniczenia. Drugi to zauważyć, że ów błąd się popełniło. Paweł Fortuna w swojej książce „Pozytywna psychologia porażki. Jak z cytryn zrobić lemoniadę” wymienia popularne strategie obronne, które czynią nas ślepymi na własne błędy. Możemy więc zaprzeczyć, że coś poszło nie tak, utrzymywać, że praca nie jest jeszcze zakończona, więc nie da się jej ocenić (chociaż w rzeczywistości niejeden jej etap dawno można już było podsumować), deprecjonować cel w myśl zasady: nie udało się, ale i tak mi nie zależało, albo zrzucić winę na innych. Oczywiście, można też popaść w drugą skrajność, wziąć wszystko na siebie i pogrążyć się w rozpaczy nad swoją ułomnością. Rozpacz bywa tak czarna, że też nie ma szans, by dostrzec w niej naukę na przyszłość.
Ani samobiczowanie, ani samowybielanie daleko nas więc nie zaprowadzą. Jaką mamy alternatywę? Na pewno warto odnotować fakt, że wyszło nam coś innego, niż zamierzaliśmy, a potem obejrzeć dokładnie to, co mamy przed sobą. Tak jak to zrobił Alexander Fleming, przyglądając się brudnym naczyniom w swym zabałaganionym laboratorium. Gdyby nie dopuścił do pojawienia się na nich pleśni (w tamtym momencie uznalibyśmy to za wpadkę) albo starł ją bez zastanowienia, nie odkryłby pewnie penicyliny. Ważna jest więc odpowiedź na pytanie: Czy efekt jest tylko niezamierzony, czy także zły? Otrzymaliśmy odpowiedź numer 2?
– Tu często pojawia się trudność, bo ludzie nie potrafią patrzeć na nieudany efekt swego działania jak na zróżnicowaną całość, która składa się tylko z kilku złych rzeczy i wielu dobrych, ale negują wszystko – mówi dr Joanna Kwaśniewska. – Tymczasem chodzi o to, by zauważyć, że błąd jest tylko elementem czegoś większego. To jak z zupą, do której zamiast soli wsypiemy cukier. Nie myślmy: „Wszystko zniszczone, jestem do niczego”. Spójrzmy na zupę jak na wywar, który ma w sobie mnóstwo dobrych składników, jest wartościowy, tyle że ma cukier zamiast soli. Zastanówmy się, co możemy zrobić, by zupa była smaczna, mimo że dodaliśmy do niej cukier. Takie podejście bardzo zmienia perspektywę i pozwala spojrzeć kreatywnie na problem.
Paweł Fortuna radzi też skorzystać z metody nauki na błędach Davida Kolba – najpierw przeanalizować suche fakty (najlepiej z osobami, które były świadkami zdarzenia), potem zastanowić się, co mogło być przyczyną porażki, a na koniec stwierdzić, jakie działanie warto podjąć (czy raczej przetestować) następnym razem w podobnej sytuacji.
Urocze potknięcia
Oświetlony blaskiem księżyca las, a w nim odwrócony tyłem do nas mężczyzna. Wyżej napis: „Stój! Zabłądziłeś. Gdybyś dalej podążał tą ścieżką, już byśmy cię nie znaleźli. Zabierzemy cię do (ikonka domku)”. Na górze liczba 404, która oznacza, że trafiliśmy na stronę błędu. A jednak nie jesteśmy zirytowani, tylko raczej zainteresowani firmą, która w taki sposób zajmuje się wyprowadzonym w pole klientem. Jesteśmy gotowi poznać ją bliżej, a może nawet zrobić z nią jakiś interes. Wpadki bowiem pozwalają czasem zyskać przychylność innych. Oczywiście, pod warunkiem że nie zdarzają się nagminnie. Doświadczenia psychologiczne pokazały, że jeśli mamy do czynienia z dwiema równie kompetentnymi osobami, wyżej ocenimy tę, której przytrafi się jakaś gafa. To tzw. efekt potknięcia. Osoby, które robią wrażenie nieskazitelnych, często budzą w nas nieufność, mamy poczucie fałszu i zaczyna nas uwierać własna niedoskonałość. Sytuacji z pewnością nie poprawia fakt, że, jak mówi dr Kamila Wojdyło, stosunek do własnych błędów przekłada się na relacje z innymi. Jeśli ktoś nie akceptuje ich u siebie, nie będzie ich też akceptował u innych.
Nie dość, że kłuje nas w oczy swoją doskonałością, to jeszcze rani krytyką! Nie, tego naprawdę tak łatwo nie da się wybaczyć. Często więc dopiero rysa na ideale sprawia, że staje się nam bliższy, bardziej ludzki, a może nawet zaczynamy darzyć go sympatią.
– Ja wręcz myślę, że te nasze słabości i błędy stwarzają szanse na zbudowanie relacji. Są jak wcięcie w puzzlach – miejsce, które może wypełnić drugi człowiek – mówi dr Joanna Kwaśniewska.
Co ciekawe, pomyłki mogą poprawić nasz wizerunek nie tylko u klientów czy znajomych, ale także u przełożonych.
– Coraz częściej szefowie doceniają pracowników, którzy mówią otwarcie, że coś zepsuli, pod warunkiem że dany rodzaj błędu popełnili pierwszy raz i mają pomysł, jak można go w przyszłości uniknąć – mówi Jarek Łojewski. To ci pracownicy mają zwykle najlepsze pomysły, otwarte głowy i nie boją się podejmować decyzji, więc to dzięki nim firma ma szanse się rozwijać. Poza tym mądry zarząd wie, że długo ukrywana ze strachu przed karą wpadka często kończy się katastrofą. Oczywiście, są sytuacje, kiedy nie jesteśmy w stanie dostrzec ani jednej korzyści z popełnionego błędu, kiedy ani sympatii, ani zrozumienia, ani nawet mądrych wniosków nie widać na horyzoncie. Wtedy zostaje nam wartość najważniejsza. – Popełnianie błędów to także okazja do nauki radzenia sobie z trudnymi emocjami, własnymi ograniczeniami i słabościami. Bez tego nie mamy szansy zbliżyć się do prawdziwego obrazu siebie – mówi dr Kamila Wojdyło.
3 błędy, które wyszły na dobre
- Wydawnictwo Penguin zaskoczyło rynek, wprowadzając bardzo tanie książki w miękkich okładkach. Księgarze dziwili się wtedy: „Skoro nie zarabiamy na książkach za 7 szylingów i 6 pensów, jak mamy zarobić na książkach za 6 pensów”. 80 lat wydawniczych sukcesów Penguina pokazuje jednak, że „błąd” był najlepszą decyzją.
- Na olimpiadzie w Meksyku w 1968 r. mało znany skoczek wzwyż Dick Fosbury zamiast skoczyć twarzą do poprzeczki (jak wszyscy), ustawił się tyłem. Poprawił rekord olimpijski o 6 cm. Od tego czasu wszyscy skoczkowie powtarzają jego „błąd”.
- W 1888 r. George Eastman nazwał swoje przedsiębiorstwo fotograficzne Kodak, co było niezgodne z zasadą, że wybierając nazwę dla firmy, korzysta się ze słów, które coś znaczą, są powszechnie rozumiane.
Przykłady pochodzą z książki
Paula Ardena „Cokolwiek myślisz, pomyśl odwrotnie”.